„Senso” w Warszawie
fot. Krzysztof Bieliński

„Senso” w Warszawie

Adam Suprynowicz

Trudno zgadnąć, czemu dyrekcja Opery Narodowej w Warszawie zgodziła się współprodukować „Senso” – operę skrojoną na włoską rocznicę, pod gust tamtejszej tradycjonalistycznej widowni

Jeszcze 2 minuty czytania

Najciekawszym pytaniem, jakie zrodziła ostatnia premiera w cyklu „Terytoria” w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej, jest kwestia tożsamości owej serii. Wielu jej obserwatorów przyjęło założenie, że „próba poszukiwania nowych jakości estetycznych i form wyrazu, wytyczenia nowatorskich nurtów, wyzwolenia nieznanych skojarzeń i wizji” wiązać się winna z muzyczną awangardą lub nurtami z nią związanymi. Tymczasem tak zwana „typowa publiczność filharmoniczna i operowa”, odmawiając konsekwentnie kontaktu z nową muzyką, obiera sobie dzisiaj własnych idoli, skrzętnie wykorzystujących koniunkturę. Amerykański Czajkowski – John Corigliano, francuski Strauss – Guillaume Conneson, współczesne wcielenie Ravela – Szwajcar Richard Dubugnon; oni wszyscy, choć u nas prawie nieznani, cieszą się w świecie sporym uznaniem wśród konserwatywnej publiczności, która nie oczekuje od instytucji muzycznych wyzwań, ale rozrywki na wysokim poziomie. W ten nurt wpisuje się również „Senso” Marca Tutino – trzecie wcielenie historii zapisanej w 1883 roku przez Camilla Boito, zmodyfikowanej siedemdziesiąt lat później dla potrzeb filmu przez Lucchina Viscontiego.

Marco Tutino „Senso”.
Gerd Schaller (dyr.), Hugo de Ana (reż.)
,
Teatr Wielki-Opera Narodowa w Warszawie,
premiera 4 marca 2012
Opowiastka o hrabinie, która zdradza męża oraz narodowe ideały z pociągającym żołnierzem wrogiej armii (jak się później okazuje, dezerterem i uwodzicielem), wskrzeszona została z okazji 150-lecia zjednoczenia Włoch na deskach Teatro Massimo w Palermo. Trudno nam wniknąć we włoskie konteksty takiego wyboru – być może streszcza je monolog Roberta z drugiego aktu, wygłaszany w szpitalu polowym po absurdalnej klęsce sił włoskich pod Custozą: „Szukamy Włoch, a jeszcze nie znaleźliśmy Włochów”. Wobec dzisiejszych problemów Italii ma on zapewne jakiś potencjał krytyczny. Sens współprodukowania tego spektaklu przez warszawską scenę wydaje się jednak bardzo mglisty.

Librecista Giuseppe di Leva wziął z noweli Boita i filmu Viscontiego przede wszystkim wątek romansowy, tworząc dość sztampową operową historyjkę, którą bez przeszkód można było wystawić i sto lat temu. Odciął przy tym większość nici łączących motywacje głównej bohaterki z ideą zjednoczenia Włoch, przez co na przykład wspomniana scena w szpitalu polowym zdaje się słabo uzasadniona. Ciągnąc ten wątek, kreując rodzaj teatru w teatrze, można by go zręcznie związać z zaznaczoną w „Zmysłach” Viscontiego patriotyczną legendą włoskiej opery. Twórca libretta nie poszedł jednak tą ścieżką, lecz stworzył kolejną płaską historię w XIX-wiecznym duchu, sztampowo ukazującą kobietę, która ponosi karę za próbę realizowania własnego szczęścia. Wszelkie interpretacje świadczą przeciw hrabinie; jej seksualność narusza filary Społeczeństwa, Państwa, Narodu. Mamy takich librett na kopy – dziś reżyserzy z trudem starają się zniuansować ich umoralniającą wymowę.

Tak uformowanej fabule towarzyszy muzyka, która chwilami robi wrażenie zgrabnego pastiszu (chóry w pierwszej scenie), innym razem osobliwego miksu Verdiego, Brucknera i Berga. Pełne patosu wokalne melodie, pisane pod śpiewaków wyspecjalizowanych w tradycyjnym włoskim repertuarze, zgrzytają z dysonansowo „pobrudzoną” harmonią: to intrygujące zestawienie ma ciekawy dramatyczny potencjał, lecz niewykorzystane zaczyna męczyć, zamieniając się w końcu w irytującą manierę.
Śpiewacy zachowują się przy tym na scenie tak, jakby w teatrze operowym nic się w ostatnich dziesięcioleciach nie zdarzyło; obserwując Adama Kruszewskiego, Annę Karasińską czy Krzysztofa Szmyta, odnosiłem wrażenie, że reprezentują już inną konwencję, niż włoscy artyści. Śpiewająca główną rolę Hrabiny Nicola Beller Carbone i baryton Giuseppe Altomare (Markiz Robert) mają przepiękne głosy i trzeba przyznać, że przygotowani byli znakomicie – ale zachowywali się na scenie w sposób dziś w warszawskim Teatrze Wielkim niepraktykowany, podkreślając śpiew przesadnymi gestami, sztampowym ruchem i groteskowymi minami. Niedobre wrażenie wywarł tenor Luciano Mastro, zbyt często fałszujący, obsadzony wbrew swojej południowej urodzie w roli austriackiego oficera. Kiepsko wypadła też orkiestra Opery Narodowej, która miewa ostatnio wzloty i upadki, wyraźnie uzależnione od osoby dyrygenta. Pod batutą Gerda Schallera potęgowała raczej znużenie na widowni, grając niemrawo i nie zawsze czysto.

fot. Krzysztof Bieliński

Mroczna, może trochę przeładowana scenografia Hugo de Ana mogła intrygować. Jednak już historyczne kostiumy jego autorstwa wyglądały jak wzięte z kilku wcześniejszych inscenizacji Verdiego. Jako reżyser wprawiał widzów nader często w osłupienie lub niepohamowaną wesołość. Wspominana wyżej scena w szpitalu, podczas której lamentujący chór rozwija ogromną włoską flagę, wypadła tak groteskowo, że tylko obawa przed urażeniem czyichś uczuć narodowych powstrzymała mnie od głośnego śmiechu. Zawiedzeni mogli się poczuć także widzowie, których skusiły zapowiadane przez teatr szokujące „śmiałe sceny z hrabiną Livią w seksownej bieliźnie i jej półnagim kochankiem”. Polegały one na dostojnym przetaczaniu się w pościeli i dramatycznym podnoszeniu przez Hrabinę nogi w momencie kulminacyjnym, „seksowna bielizna” okazała się zaś solidnym kompletem dessous. Szokować mogły najwyżej maniery porucznika, kładącego się do łóżka w wojskowych spodniach i butach. Ożywienie wprowadzały głównie zmiany dekoracji.

O tak sztampowej reżyserii trudno rozprawiać. Trudno też zgadnąć, czemu dyrekcja naszej Opery Narodowej zgodziła się współprodukować przedstawienie skrojone na włoską rocznicę, pod gust tamtejszej tradycjonalistycznej widowni. Być może rozstrzygnęła o tym międzyteatralna dyplomacja, potrzeba współpracy z prestiżowymi scenami w Bolonii i Palermo, ale wybrano do tego celu spektakl słaby, z niewybitną muzyką. Jedynym walorem tego przedsięwzięcia było włączenie do serii „Terytoria” tradycjonalistycznego nurtu współczesnej opery włoskiej. Po takim doświadczeniu, przyznaję, moja ciekawość jednak przygasła.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.