„Requiem dla ikony” zaczyna się niezwykle efektownie. Wizja rozdwojonej Jackie Kennedy, wygłaszającej idiotyczny monolog o robieniu bezy i rozbijającej przy tym z impetem o podłogę kolejne naczynia podawane przez sobowtórkę, uświadamia, że będziemy mieli do czynienia z postacią wepchniętą w popkulturowy szablon. To jeszcze jedna kobieca „ikona” na scenie Opery Narodowej, po niedawnej premierze „Powder Her Face” Thomasa Adèsa. Przypomnę: bohaterką tego dzieła była rozwiązła księżna Argyll, której popularność zmieniła się w publiczne potępienie po głośnym procesie rozwodowym. Jacqueline Kennedy nie popełniła takiego błędu.
Libretto Krystiana Lady pokazuje kobietę, która perfekcyjnie oddziela żółtka od białek, „rodzinę od rozumu, uczucie od ujęcia, poznanie od pozowania”. „Głowa wyżej, broda – wysuń. Uśmiech!” – wstrząsająca scena ćwiczenia postawy przypomina operowy sequel filmu Zbigniewa Libery „Jak tresuje się dziewczynki”. Dziecko uczy się w nim malowania, ozdabiania ciała, zachowań przewidzianych dla kobiet, składających się na ich poprawny kulturowo wizerunek.
Operowa Jackie Marty Ojrzyńskiej, ubrana w za dużą garsonkę, z rosnącym bólem przyjmuje narzucane pozy; widać, że chciałaby się uwolnić, odzyskać swobodę (a może dopiero ją odnaleźć?). Operowa jednoaktówka Katarzyny Głowickiej i Krystiana Lady miała być, wedle autorów, opowieścią o relacji Jackie Kennedy i Rona Galella, legendarnego amerykańskiego fotografa, który tworzył medialny wizerunek Pierwszej Damy, nierzadko wbrew jej samej, pokazując jej „nieoficjalną” twarz. W libretcie Ron staje się wyrazicielem wszelkich, często wzajemnie sprzecznych i na rozmaite sposoby gwałcących osobowość bohaterki, społecznych oczekiwań. Sceniczny obraz Jackie coraz bardziej rozwarstwia się na naszych oczach – na zawsze piękną, zamkniętą w świecie operowego śpiewu Pierwszą Damę (świetna Patrycja Krzeszowska-Kubit) i tę drugą, represjonowaną, zbuntowaną kobietę, która walczy z samą sobą o zachowanie tożsamości. Bez swojej roli jest dla świata nikim, ale też sama wygląda na coraz bardziej zagubioną. „Jaki rodzaj płaczu pasuje do malinowej garsonki z toczkiem?” – rozważa gorączkowo tuż po śmierci męża.
fot. Krzysztof Bieliński / Teatr Wielki – Opera Narodowa
Na tym wewnętrznym rozdarciu bohaterki zbudowana jest opowieść „Requiem dla ikony”. Katarzyna Głowicka, niewątpliwie jedna z najbardziej wyrazistych osobowości młodego jeszcze pokolenia polskich kompozytorów, zręcznie, świeżo, twórczo wykorzystuje najrozmaitsze „ikoniczne” konwencje muzyki klasycznej. To wciąż żywy, choć brzmiący coraz bardziej nienaturalnie, coraz bardziej obco, operowy śpiew; to komentujące chóry i tony lamentacyjne; to wreszcie, szczególnie bliska kompozytorce, powtarzalność rodem z amerykańskiego minimalizmu i brzmienia elektroniczne. Kontrast neurotycznej figury – i długotrwałych, mutujących dźwiękowych soundscapes. Eklektyczny krajobraz tej muzyki wciąga i intryguje, pozostaje też w ścisłej relacji z tekstem – a jednak „Requiem dla ikony” szybko zaczyna nużyć. W rozbudowanej formie (faktycznie wzorowanej na mszy żałobnej) brakuje silniejszych napięć.
fot. Krzysztof Bieliński / Teatr Wielki – Opera Narodowa
Za mało jest ich w libretcie, a może zaplanowana przez twórców „seria onirycznych obrazów” została przez reżysera Michała Borczucha niedostatecznie wypełniona treścią? Ale przecież filmy wideo autorstwa Jacqueline Sobiszewski wyraziście korespondują swoją powtarzalnością z muzycznymi pomysłami Głowickiej. Przecież Marta Ojrzyńska (Sobowtór Jackie), aktorka muzykalna, emanująca w swojej roli ukrytym szaleństwem, przykuwa uwagę niemymi etiudami. Przecież Patrycja Krzeszowska-Kubit (Jackie) świetnie radzi sobie zarówno z muzyczną partią, jak i z postacią. Ale już Maciej Straburzyński (Ron) nie komunikuje nijak, że jego rola łączy w sobie rozmaite osoby (Ron jest zarazem pielęgniarzem w chwili porodu, JFK i reżyserem jego śmierci). Sam pozostaje zabłąkaną personą z typowo operowego „koncertu w kostiumach”. Chór błąka się po scenie bez celu. Pierwsza godzina tegorocznego „Projektu P” pozostawia wrażenie inscenizacji dzieła niescenicznego (requiem?). Takie przedsięwzięcia skazane są najczęściej na porażkę – choć w odniesieniu do „Requiem dla ikony” to słowo zdecydowanie zbyt mocne.
W opublikowanym w dwutygodnik.com przed premierą artykule „Alicja w Operze Narodowej” asystent reżysera Radosław Mirski opisuje doświadczane przez realizatorów „Projektu P” zderzenie świata teatru dramatycznego z operą. Okazuje się (czemu trudno się specjalnie dziwić), że goście zostali z lekka nadgnieceni przez realizacyjną machinę teatru operowego. To dzieje się nie po raz pierwszy; powodem bywa zarówno wewnętrzny bezwład wielkiej instytucji i niechęć wobec jakichkolwiek zmian, jak i brak zrozumienia dla operowej specyfiki u realizatorów pracujących na co dzień z inną materią. Reżyserzy nie zawsze potrafią przewidzieć konsekwencje faktu, że gotowej muzyki nie da się łatwo zdekonstruować bez anihilacji jej głębokich sensów. Kompozytorzy i wykonawcy na to zresztą nie pozwolą. Z kolei odejście od libretta wywołuje często efekt niezamierzenie absurdalny. A jednak współczesna opera bardzo potrzebuje nowego teatru: wtłaczanie jej w reanimowane uporczywie konwencje owocuje zbyt często spektaklami jałowymi i głupimi. Wyjściem z tej trudnej sytuacji może być ścisła współpraca reżysera z kompozytorem na etapie tworzenia. Tak się stało w przypadku „Voyagera” Sławomira Kupczaka i Michała Borczucha.
fot. Krzysztof Bieliński / Teatr Wielki – Opera Narodowa
Pretekstem libretta tej opery jest podjęta w końcu lat 70. i wciąż trwająca próba przekazania domniemanym pozaziemskim inteligencjom informacji o naszej planecie. Zapisany na pozłacanej płycie zbiór obrazów, odwzorowań, obliczeń matematycznych i wybranych osiągnięć ludzkiej twórczości dryfuje już dziś w przestrzeni międzygwiezdnej, przymocowany do wystrzelonych z Przylądka Canaveral sond. Trwa nieśmiała i maleńka w skali kosmosu próba jego kulturowej kolonizacji. W kosmosie dryfuje pieczołowicie przygotowana wizytówka: wyidealizowana wizja Ziemi z jej piękną różnorodnością. Bez komór gazowych, za to z pięknie koegzystującymi śpiewami wielorybów, pieśnią z Nowej Gwinei, „Die Hölle Rache” Mozarta i Bachem granym przez Goulda. To obraz na tyle uogólniony, że jednostka, niedoskonały człowiek – staje się na nim rysą. Tak też nazywa się główny bohater opery, w jej pierwszej scenie zwalniany z pracy za niedopełnienie obowiązków: dopuszczenie do powstania rysy na pierwszej z płyt. Anegdota jest tutaj pretekstem; spektakl to rozważanie o sensie misji Voyagerów, o ograniczeniach naszej wyobraźni wobec skali kosmosu, także o samotności jednostki, która „nie pasuje do obrazka”. Rysę z pracy zwalnia Kurator (Artur Janda), który jest zarazem jedną z postaci odwzorowanych na Golden Record. Nosi osiemnastowieczny strój, Sławomir Kupczak wyposaża go w muzyczne atrybuty jakiejś mozartowskiej postaci. Kurator jest wściekły – ale jego emocje zamknięte są w ścisłej formie. Rysa – to Odmieniec, który, jak chce Borczuch, „podważa system”. Jego partia wykracza poza operową konwencję. Jest dużo prawdziwszym, pełniejszym człowiekiem, niż ci, których można wyobrazić sobie na podstawie fotografii z Voyagerów. W głównej roli objawia się fenomenalny talent Michała Sławeckiego, który nie tylko z muzyczną pewnością przechodzi od kontratenorowego śpiewu do aktorsko uformowanego słowa, ale też potrafi zdominować swoją osobowością całą przestrzeń sceniczną. Sławecki prezentuje bardzo rzadki w polskiej operze poziom gry aktorskiej, współgrający z językiem nowoczesnego teatru. Muzyka Sławomira Kupczaka pozwala mu stworzyć prawdziwą, głęboką postać, choć przecież czasu i materiału nie ma w nadmiarze. Trzeba podkreślić, że Michał Borczuch, choć i tu zdarzają się spadki napięcia, tym razem kreuje na scenie świat szalony, rozbity na pojedyncze sytuacje – zarówno zabawne, jak i (w finale) głęboko przejmujące. Długo w pamięci pozostaje scena niecenia ognia przez Rysę, symbol jego odmowy, a zarazem jakiegoś prometejskiego poczucia misji.
Zarówno tekst, jak i muzyka w „Voyagerze” przybierają postać kolażową. Sławomir Kupczak zestawia Mozarta z tanim disco, kiczowate zwroty melodyczne z brzmieniowym wyrafinowaniem współczesnej orkiestry, całość klei za pomocą charakterystycznej dla siebie, lekko „oldschoolowej” elektroniki. To pełne ostrych (ale i dowcipnych) kontrastów zestawienie dźwięczy jeszcze w uszach, kiedy kompozytor stopniowo rozrzedza i uspokaja muzyczną narrację. W jej ramach chór Teatru Wielkiego (przygotowany przez Bogdana Golę), a zwłaszcza jego soliści, także stają na wysokości zadania; instrumentaliści zespołu pod kierunkiem Bassema Akikiego, choć chwilami nieco rytmicznie zagubieni, są przecież oswojeni z nową muzyką i odnajdują się w niej z pełną energią (dotyczy to również opery Katarzyny Głowickiej).
„Projekt P”: Katarzyna Głowicka / Krystian Lada „Requiem dla ikony” oraz Sławomir Kupczak / Michał Borczuch „Voyager”,
Teatr Wielki – Opera Narodowa, Warszawa, 22-25 maja 2015Opisuję to wszystko w czasie teraźniejszym – ale nie ma się co łudzić. „Voyager” (wraz z „Requiem dla ikony”) został wystrzelony podczas trzech przedstawień – i na tym koniec. Co więcej, te złote strzały zakończyły kilkuletni „Projekt P”, dzięki któremu w najważniejszym polskim teatrze operowym zaistnieli współcześni kompozytorzy młodszego i średniego pokolenia, a także reżyserzy, którzy dotąd z operą mieli niewiele wspólnego. Wnieśli do tego gmachu nowe myślenie o roli śpiewaków, a także o relacjach warstwy muzycznej, wizualnej i dramaturgicznej. Jakkolwiek ten projekt oceniać – a dawał on lepsze i gorsze efekty – eksperymentu polska opera potrzebuje jak powietrza. Potrzebuje tej walki nowego ze starym, tych zmagań muzyki z teatrem, teatru z sobą samym. Opery współczesne pojawiają się na szczęście w różnych polskich miastach, ale to właśnie te najśmielsze trafiały w ostatnich latach do Teatru Wielkiego – Opery Narodowej… i najszybciej znikały. Czy pozostawiły jakiś trwały ślad? Czy na myślowej matrycy instytucji powstała jakaś rysa? Nie mam pojęcia. Pamięci oddalającego się już w przestrzeń międzygwiezdną całego „Projektu P” dedykuję więc (pominięte w spektaklu Michała Borczucha) słowa z ostatniej sceny „Requiem dla ikony” Katarzyny Głowickiej i Krystiana Lady: „Imperfection is beauty, madness is genius. And it’s better to be absolutely ridiculous than absolutely boring” [„Niedoskonałość jest piękna, szaleństwo to geniusz i lepiej być całkowicie niedorzeczną, niż nudną”, Marilyn Monroe].