Lutosławski na łańcuchu

Lutosławski na łańcuchu

Adam Suprynowicz

Czy poza upamiętnieniem przyświecała organizatorom „Łańcucha IX” jakakolwiek spójna idea? Mam wrażenie, że sami nie wiedzą, po co dziś słuchać muzyki Witolda Lutosławskiego. Po prostu uznali, że jest wybitna i nie ma o czym gadać

Jeszcze 3 minuty czytania

To wszystko pewnie przez ten mróz. Trzeba było pewnego samozaparcia, aby 25 stycznia dotrzeć do Zamku Królewskiego w Warszawie na koncert inaugurujący Festiwal Witolda Lutosławskiego „Łańcuch IX”. Gwiazdą wieczoru była Solveig Kringelborn, która wspominała kompozytora i okoliczności powstania dedykowanych jej „Chantefleurs et chantefables”. Jej głos, ze sporym, operowym wibratem, mógł zdawać się zbyt potężny do Sali Balowej, w której zebrała się garstka słuchaczy. Muzycznie to było wartościowe, sympatyczne spotkanie, choć przyzwyczajona do mrozów norweska śpiewaczka mogła chyba czuć się trochę rozczarowana, że jej sztuką delektowali się głównie członkowie organizującego festiwal Towarzystwa imienia Witolda Lutosławskiego oraz ci, którzy kompozytora znali osobiście...

A jeśli to nie wina mrozu? Po śmierci Witolda Lutosławskiego, w drugiej połowie lat 90. wszyscy w Polsce grali jego muzykę, ale już w XXI wieku jego utwory coraz rzadziej pojawiały się w programach koncertów, stanowiąc najwyżej rodzaj obligatoryjnego ukłonu. Wypada zagrać coś Szymanowskiego, wypada i Lutosławskiego. Ale filharmoniczna publiczność unika takich wyzwań, nawet nazwisko Szostakowicza potrafi ją spłoszyć. Z kolei na festiwalach nowej muzyki niewiele jest miejsca na klasykę – a nią muzyka Lutosławskiego stała się jeszcze za życia kompozytora. Zbyt awangardowy dla melomanów, za bardzo powściągliwy dla poszukiwaczy nowości – stał się ofiarą własnego nienagannego smaku, niechęci do przesady i deklaratywności?

Witold Lutosławski i Solveig Kringelborn po prawykonaniu
„Chantefleurs et chantefables”, Warszawska Jesień 1991
/ arch. Towarzystwa im. Witolda Lutosławskiego
Może jednak nie jest tak źle – rozmyślałem następnego wieczoru, kiedy Bartosz Koziak z ogromnym zaangażowaniem i brzmieniową finezją otwierał swój koncert „Wariacją Sacherowską”. Młody wiolonczelista najszerszy oddech bierze ewidentnie w repertuarze współczesnym, dlatego też najmocniejszymi punktami jego recitalu były właśnie kompozycje Lutosławskiego oraz Jerzego Bauera i Henri Dutilleux. W sonacie Debussy’ego wiolonczelista zbyt już jednostronnie skupił się na brzmieniu, wsłuchując się z upodobaniem w wydobywane przez siebie długie dźwięki bez wibrata, ale „odpuszczając” strukturę dzieła. Nie pomagała mu tego wieczoru Agnieszka Kozło, która zdawała się ograniczać do poprawnego akompaniowania wiolonczeliście. „Sonata” Poulenca w ich wykonaniu okazała się niemal półgodzinnym, wyblakłym nudziarstwem – całe szczęście, że na koniec był jeszcze solowy utwór Dutilleux.

Optymizmem napawa fakt, że młodzi artyści odnajdują się w utworach Lutosławskiego – a wkrótce czeka nas rocznicowa feta: 2013, rok stulecia urodzin kompozytora. Wtedy na estrady z pewnością powrócą jego utwory symfoniczne i wokalne. Filharmonia Wrocławska już nagrywa dzieła wszystkie, a w ciekawej polskiej muzyki Wielkiej Brytanii powstaje właśnie konkurencyjna seria (nakładem Chandos), przygotowywana przez Edwarda Gardnera z Orkiestrą Symfoniczną BBC. Ukazały się też na płytach nowe interpretacje „Koncertu na orkiestrę” pod batutą Marissa Jansonsa (z Orkiestrą Bawarską) i Jukki-Pekki Saraste (z LSO) – ta druga wybitna, zasługująca na umieszczenie jej w absolutnym kanonie wykonań muzyki Lutosławskiego. Wspomniane brytyjskie inicjatywy wspiera Instytut Adama Mickiewicza – no i jest Towarzystwo imienia Lutosławskiego, które przecież dba o promocję jego dorobku. Jest „Łańcuch”!

Nie dotarłem, niestety, na monograficzny wieczór z muzyką Andrzeja Krzanowskiego oraz na warsztaty dla dzieci prowadzone przez zespół Janusza Prusinowskiego w CSW. Zwieńczenie moich łańcuchowych doznań stanowił zatem koncert Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia pod batutą Pierre-André Valade’a. Po intrygującym „Interludium” patrona festiwalu zabrzmiała dedykowana jego pamięci „Aura” – niezwykle barwne, symfonicznie zakrojone dzieło Magnusa Lindberga z brawurowymi partiami instrumentów dętych, efektownie interpretowanymi przez katowickich muzyków. Po przerwie zaś powściągliwe epitafium Henri Dutilleux „The Shadows of Time”, poświęcone Annie Frank i dzieciom mordowanym w wojnach tego świata, a na koniec – studenckie jeszcze, neoklasyczne „Wariacje symfoniczne” Lutosławskiego.

Witold Lutosławski, fot. Morten Krovgold
/ arch. Towarzystwa im. Witolda Lutosławskiego
I już. Tak się zakończył festiwal poświęcony jednemu z największych polskich artystów, w stolicy naszego kraju, na rok przed obchodami setnej rocznicy jego urodzin. Spośród 21 utworów wypełniających dwa zwykłe koncerty i dwie okolicznościowe towarzyskie wieczornice (taką bowiem funkcję miały recitale Solveig Kringelborn i Bartosza Koziaka), Witold Lutosławski był autorem zaledwie pięciu dzieł, trwających razem około 50 minut. Wnioskuję z tego, że zamysłem organizatorów festiwalu jest prezentacja jego muzyki w kontekście innej twórczości. To trafny pomysł – prawie 20 lat po śmierci artysty warto uczciwie zastanowić się, co Lutosławski mówi nam dziś. Rozumiem, że program każdego festiwalu kroi się na miarę możliwości. Od Towarzystwa im. Witolda Lutosławskiego spodziewałbym się właśnie z tego powodu refleksji szczególnie wnikliwej; zobowiązuje do tego samo nazwisko patrona, a także fakt, że tworzą je ludzie, którzy kompozytora znali. Jaką zatem myśl niósł z sobą program „Łańcucha IX”?

Prezentując jego utwory obok stanowiących główny program wieczoru dzieł Beethovena, Griega czy Debussy’ego, nie umieszczamy Lutosławskiego automatycznie i nieodwołalnie w tym najwyższym panteonie. A nawet jeśli – to utwierdzamy zarazem wizerunek jego muzyki jako obligatoryjnego współczesnego dodatku filharmonicznych programów. Dodatku właśnie – utwory współczesne umieszcza się bowiem zwykle na początku koncertów (w przeciwnym razie ludzie wyszliby wcześniej); trzeba je jakoś ścierpieć, przetrwać, aby móc potem w spokoju delektować się muzyką świetnie znaną, przyswojoną, niezaskakującą, „przyjemną”. W takim kontekście rzeczywiście świetnie odnajdują się „Chantefleurs et chantefables”, które nie są muzyką dla dzieci, ale też niczego istotnego nie mówią dorosłym. To zabawa, środowiskowy żart wymierającej wspólnoty„melomanów” i kompozytorów. Jest tu zatem Lutosławski twórcą muzyki dekoratywnej, dodającej pikantnego smaku programowi, grającej iluzją „sztuki wysokiej”, a de facto stanowiącej miłą rozrywkę. Ale przecież „Chantefleurs” to wyjątek, nie reguła!

IX Łańcuch Lutosławskiego

IX Festiwal Witolda Lutosławskiego „ŁAŃCUCH”. Warszawa, 25 stycznia – 4 lutego 2012. Organizator: Towarzystwo im. Witolda Lutosławskiego, współorganizatorzy: Instytut Muzyki i Tańca, Program 2 Polskiego Radia, Zamek Królewski w Warszawie, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski.

Istotne zatem byłoby pytanie: jakie jest miejsce dla Lutosławskiego wśród najwybitniejszych współczesnych mu kompozytorów? Jaki wywarł wpływ na innych? Co z jego twórczości uformowało najnowszą muzykę – muzykę pokolenia, które już słabo pamięta jego kruchą, drobną sylwetkę? Tymczasem w „łańcuchowym” koncercie poświęconym Andrzejowi Krzanowskiemu w ogóle nie znalazło się miejsce na muzykę patrona festiwalu. Finał przygniatał zaś oczywistością: pamiątkowy utwór Lindberga oraz obowiązkowy Dutilleux, którego nazwisko tak przylgnęło do Lutosławskiego, że można by wziąć ich za członków wspólnej grupy artystycznej.
Tak, rzeczywiście muzyka Dutilleux jest równie świetnie napisana i często brzmi podobnie w swoich nawiązaniach do francuskiej tradycji – ale jaki sens miał wybór akurat „The Shadows of Time”, utworu plakatowego w swoim przesłaniu, a więc dalekiego od postawy estetycznej polskiego twórcy? Równie porażającym ładunkiem intelektualnym obciążone było zestawienie innego dzieła Dutilleux – skądinąd świetnych „Trois strophes sur le nom de Sacher” – z „Wariacją Sacherowską” Lutosławskiego.

Czy cokolwiek zmienia wskazana w komentarzu programowym koincydencja, iż oba utwory stanowią odbicie większych dzieł koncertujących? I cóż takiego mówi nam ta ciekawostka? Czy jest wystarczającym uzasadnieniem takiego a nie innego zaprogramowania koncertu? A może chodzi o Sachera, którego dziś już mało kto pamięta, podobnie jak Stefana Jarocińskiego? Mechanizm podobny: upamiętnić, ale nikomu nie powiedzieć, dlaczego.

Nie wiem, czy poza owym upamiętnieniem przyświecała organizatorom „Łańcucha IX” jakakolwiek spójna idea. Mam wrażenie, że sami nie wiedzą, po co dziś słuchać muzyki Witolda Lutosławskiego. Nie zastanawiają się nad tym. Po prostu wiedzą, że jest wybitna i nie ma o czym gadać. Być może, ale ten argument nie trafi do młodszych pokoleń, które dobierają sobie autorytety na własną rękę i przyzwyczajone są do ich ciągłej weryfikacji. Nie wiem, czy pamiętny projekt „Lutosphere” przyniósł najszczęśliwsze efekty, ale był przynajmniej próbą namysłu. Gdzie dziś znajdziemy wspólną przestrzeń z Lutosławskim? Przez kogo się z nim skomunikujemy: przez Mykietyna? Furrera? Saariaho? A może przez Ablingera albo Alva Noto? Można nie zadawać sobie tego pytania – ale nie dziwmy się w takim razie, jeśli wkrótce po roku 2013 okaże się, że Lutosławski nikogo już u nas nie obchodzi.



Odpowiedź Towarzystwa im. Witolda Lutosławskiego

Gwoli uzupełnienia i sprostowania:
Wbrew twierdzeniu Adama Suprynowicza, wykonane na Zamku Królewskim „Chantefleurs et chantefables” Lutosławskiego nie były dedykowane Solveig Kringelborn, lecz Paulowi Sacherowi (którego, jak napisał Adam Suprynowicz, niewiele kto pamięta). Recenzent pominął też informację, że na recital złożyły się ponadto rzadko wykonywane cykle pieśni: „Haugtussa” Edwarda Griega oraz opus 2 Arnolda Schönberga, wspomniane „Śpiewokwiaty i śpiewobajki” zaś, skomponowane na sopran z towarzyszeniem orkiestry, zabrzmiały w opracowaniu Eugeniusza Knapika na sopran i fortepian. Solveig Kringelborn akompaniował (warto to dodać, gdyż i to w recenzji umknęło) Ivar Anton Waagaard – ten sam pianista towarzyszył młodziutkiej Solveig podczas warszawskiego koncertu, który tak zachwycił obecnego na nim Witolda Lutosławskiego, że stał się początkiem jej międzynarodowej kariery.
Zważywszy na to, że autor ocenia ideę programową całego przedsięwzięcia, zwracając m.in. uwagę na brak muzyki patrona festiwalu podczas koncertu monograficznego Andrzeja Krzanowskiego, istotna będzie informacja, że twórczość tego kompozytora stanowi dla dzieła Lutosławskiego interesujący kontekst – nie z uwagi jednak na pokrewieństwo muzycznych światów Lutosławskiego i Krzanowskiego, lecz z racji upodobania, jakie Lutosławski musiał dla tej muzyki żywić, skoro zarówno Andrzeja Krzanowskiego, jak i jego żonę Grażynę postanowił wspierać na drodze twórczej dzięki danemu im stypendium.

Towarzystwo im. Witolda Lutosławskiego


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.