Siedzę w domu i klikam
fot. Paweł Starzec

20 minut czytania

/ Muzyka

Siedzę w domu i klikam

Rozmowa z Emilem Macherzyńskim

Mam zero-jedynkowy umysł. Są ludzie, którzy przez muzykę chcą wyrazić emocje, uczucia, ja nie. Mam w głowie melodie, brzmienia, ale nie przekładają się one na stany emocjonalne. To jest jak rozwiązywanie zadania z matematyki – mówi Palcolor przed koncertem w NInA

Jeszcze 5 minut czytania

JAKUB BOŻEK: Niedługo zagrasz na specjalnym wydarzeniu wokół książki Olgi Drendy „Duchologia polska. Ludzie i rzeczy czasów transformacji”. Traktuje ona o przełomie lat 80. i 90. w Polsce opowiedzianym przez pryzmat kultury masowej, mediów, designu, mody i architektury. Masz jakiś sentyment do tego „duchologicznego” okresu?
EMIL MACHERZYŃSKI: Jestem z rocznika 1987.

Sentyment może być zapożyczony.
Jestem dzieckiem tych czasów, bo rodzice są klasycznym pokoleniem twierdzącym, że za komuny było lepiej. Wszystkie meble w ich mieszkaniu na łódzkiej Retkini są z lat 70.

Czym się zajmowali rodzice?
Tata – elektryk, mama – szwaczka. Wciąż pracuje zresztą przez ciągle zmieniające się granice wieku emerytalnego. Odkąd pamiętam, czeka na koniec niedoli. Pracuje dla dużej łódzkiej firmy, która zleca wszystko mniejszym szwalniom. Mama pracuje więc w piwnicy mojej dawnej podstawówki. Tata jest rencistą, zagorzałym katolikiem walczącym o wyjaśnienie zamachu w Smoleńsku, z drugiej strony nad morzem spotkał się z krisznowcami i... wpadł. Nakupował książek, wierzy w reinkarnację.

To chyba normalne. „Tygodnik Powszechny” zlecił kiedyś badania polskiej religijności i wyszło im, że nasza duchowość jest mocno synkretyczna. A politycznie? Zawsze byli na prawo?
Zawsze. Pamiętam swoje pierwsze spotkanie z ostracyzmem w 1995 roku, kiedy Kwaśniewski wygrał wybory. Byłem jedyną osobą w klasie, której rodzice głosowali na Wałęsę – pierwsze spotkanie z podziałem politycznym. Na szczęście byłem dzieckiem, więc nie wpłynęło to na mnie w jakiś znaczący sposób, ale czułem się jakoś tak na marginesie, bo rodzice głosowali na kogoś innego niż wszyscy.

U mnie w domu mama nie powiedziała babci, że głosuje na Kwaśniewskiego. Ale i tak musiałem chodzić do kościoła.
To samo tutaj.

Ministrantem byłeś?
Jakoś się udało z tego wykpić, choć rodzice chcieli pewnie, żebym służył do mszy. Mnie z kolei strasznie się nie chciało marnować niedzieli, przecież i tak traciłem w kościele jedną godzinę w tygodniu. W domu spotkałem się też z innymi wyznacznikami ludowego konserwatyzmu, czyli ksenofobią i rasizmem. Poza tym prawie wszyscy moi znajomi byli retkińskimi naziolami.


To trochę dziwne, taka ładna okolica. Zielono i przyjemnie...
Teraz już wszystko zaorali i zabudowali. Choć wciąż zostało nam trochę zieleni, można spotkać jeża. Jest też tam wspaniałe zielone pole, właściciel uparcie odmawia sprzedania go inwestorom. A proponuje mu się chore pieniądze, żeby zbudować hipermarket, osiedle... On konsekwentnie mówi „nie”. W każdym razie, mimo towarzystwa nazioli nie miałem skrętu w prawo, nie jestem rasistą, ksenofobem. A tata zawsze narzeka, że nie jestem konserwatywny. Mówi mi, że pójdę do piekła. A ja na to, że trudno. Bo jak jest jakaś wyższa siła, to trudno by mi było się z nią kłócić.

No to masz przechył protestancki. Wróćmy jednak do estetyki duchologicznej. Masz do niej słabość? Na biurku leży książka o wczesnych komputerach, zaraz obok niej o zabawkach do samodzielnego montażu.
Nie pamiętam tego czasu bardzo świadomie, ale coś tam we mnie utkwiło. Nie wiem tylko, czy świat był faktycznie bursztynowy, jak pisze Olga Drenda w swojej książce, bo jestem daltonistą (śmiech). Jestem fanem wczesnej komputeryzacji, okładek składanych w Corelu. Prostych linii układających się w ładne grafiki. Pamiętam też, że wszystko kupowało się na kasetach, jeździło się na giełdę na ełkaesie [stadionie Łódzkiego Klubu Sportowego – przyp. red.], gdzie można było dostać wszystko.

To znaczy wszystko, co było na giełdzie, bo pewnie dziś byśmy uznali tamtejszą ofertę za mało rozbudowaną. Ale to wtedy faktycznie musiało być coś. Pamiętam, że mój ojciec miał taki rytuał, że co sobotę rano wychodził na giełdę i przynosił z niej dużo niestworzonych rzeczy.
Moi rodzice też zachwycili się Zachodem. Magnetowid! Duży kineskopowy telewizor. Tylko mebli nie zmienili, bo lubili swoją meblościankę.

Miałeś już wtedy zajawkę na muzykę?
Raczej na piłkę nożną. Szło mi nieźle, tyle że kariera skończyła się szybko. Miałem dwanaście lat, gdy wprowadzono gimnazja, i trafiłem do klasy sportowej z piłką ręczną jako sportem głównym. Nie miałem czasu grać w piłkę, a ręczna mi się nie przyjęła, więc po roku skończyłem ze sportem.

„Warszawa 88–89” z muzyką Palcolor

27 sierpnia o 20:15 Emil Macherzyński wystąpi jako Palcolor w Narodowym Instytucie Audiowizualnym, gdzie zaprezentuje nową muzykę do filmu „Warszawa 88–89” Piotra Rozbickiego i Tomasza Dominika.

Koncert jest częścią wydarzenia Duchologia polska. Kanikuła w NInA.

Ciekawe, że choć nie studiowałeś, trafiłeś do studenckiego radia Żak. W ogóle sporo ciekawych projektów muzycznych tam się narodziło: Skinny Girls, K.
W Żaku znalazłem się dzięki znajomemu. Mieliśmy razem salę prób, on powiedział mi, żebym wpadł na spotkanie redakcji muzycznej. To nawet zabawne, że choć i ja, i Asia [Świderska, dziewczyna Emila, wspólnie prowadzą wytwórnię Jasień – przyp. red.] pracowaliśmy tam niecały rok, do dziś trzymamy się z ekipą. Niedawno oglądaliśmy w większym gronie „Listy do M.”. To niesamowity film! Karolak dzwoni do swojej ciężarnej żony podczas seksu z inną kobietą: „Już dochodzę, kochanie!”. I to jest pozytywny bohater w tym filmie! Potem okazuje się, że kobieta, z którą uprawiał seks, to żona Adamczyka, który to widzi i idzie popełnić samobójstwo! Tylko że mu się to nie udaje, spada z dachu na ciężarówkę choinek. No i taki to jest film, zabawna komedia romantyczna ze zdradzaniem żony i próbą samobójczą.

W ogóle masz chyba szczęście do ciekawych miejsc i ludzi, bo najpierw ten Żak, a po przeprowadzce do Warszawy trafiłeś do Eufemii.
Przed Eufemią pracowałem przez pół roku w call center. To była świetna praca, do dziś żałuję, że ją straciłem. Miałem tam dużo wytycznych: „Emil, po pierwsze przedstaw klientowi ofertę sprzedażową”. Trochę tego nie rozumiałem, bo dzwonili niezadowoleni osobnicy i bez ogródek przedstawiali opinię na temat produktów, firmy i nas; wydawałoby się, że ostatnią rzeczą, którą chcieliby usłyszeć, jest oferta sprzedażowa. Raz zadzwonił gość, że mecz jest za dziesięć minut, a telewizor się nie odpala. No i sprzedaj takiemu cokolwiek... Poza tym nie przyjmowaliśmy zgłoszeń na serwis, bo to trzeba było załatwić w sklepie, a jak ktoś chciał od nas numer do sklepu, to też go nie dawaliśmy, bo taki był przykaz. Piekło call center. Ale praca było spoko, z dobrymi godzinami, prosta i dobrze płatna. Odprawili mnie, bo miałem za słabe wyniki. Spiąłem się w ciągu ostatnich dwóch tygodni, bo przestraszyłem się, że faktycznie zostanę bez pracy, i natrzaskałem bonusów, żeby starczyło mi na miesiąc życia w Warszawie. Ale i tak nie dali mi premii za najlepszy wynik w okresie rozliczeniowym, więc dwie stówy przeszły mi koło nosa. Dla kogoś, kto przeprowadził się do Warszawy na wariata z pięcioma stówami w kieszeni, to była duża rzecz.

Tak po prostu się przeprowadziłeś? Miałeś chociaż mieszkanie?
Znalazłem jakiś pokój na trzy tygodnie za trzy stówy, więc w kieszeni zostały mi dwie. Po miesiącu znalazłem pracę, pomieszkiwałem na Natolinie w pokoju Miłosza ze Złotej Jesieni. Pierwsze pół roku to nieustanna walka, pożyczanie kasy od znajomych. Z perspektywy czasu zastanawia mnie, czemu właściwie to zrobiłem, tym bardziej że mam wszystkie fobie społeczne i mieszkanie kątem u obcych ludzi było dla mnie katorgą. Jak to zniosłem – wielka zagadka. 

To czemu właściwie się przeniosłeś?
Głupia historia. Panicznie bałem się dentysty, a miałem przed sobą jakiś trudny zabieg. Nie miałem pieniędzy na narkozę, ale usłyszałem gdzieś, że jeżeli uznają mnie za niepełnosprawnego, będę miał refundację NFZ-etu. Poszedłem do jakiejś przychodni po papiery, a oni wysłali mnie do psycholożki, która powiedziała mi, że jest ze mną tak źle, że nie wystawi mi żadnej opinii, dopóki nie pójdę do psychiatry i nie zacznę się leczyć. No to poszedłem. Psycholożka i psychiatra zasiali we mnie ziarno niepewności: „Może faktycznie powinienem zmienić swoje życie, bo jest ze mną coś nie tak?”. Skończyło się na tym, że rzuciłem swoją dziewczynę i przeprowadziłem się do Warszawy.

Przez dentystę?

Emil Macherzyński

Ur. 1987. Jako dziennikarz muzyczny współpracował m.in. z „Machiną”, „Pulp” i portalem internetowym Polskiego Radia. Jako muzyk występuje i nagrywa pod nazwą Palcolor, ma też rockowy zespół Nevada, występował jako basista z zespołem Złota Jesień. Prowadzi wytwórnię Jasień. Mieszka w Warszawie.

Inspiruje się starą elektroniką, muzyką użytkową i techno. W wolnym czasie czyta dużo Wikipedii, interesuje się radiostacjami numerycznymi, wyścigiem kosmicznym i The Charley Project. Swoją muzykę wydaje głównie na kasetach. Do tej pory wydał ich siedem. Pierwsza kasetowa EP-ka, „Moontrap”, ukazała się na początku 2013 roku, a ostatnia – „Non-Breadboard Reality” w czerwcu 2016 roku.

palcolor.bandcamp.com

Przede wszystkim przez kombinację leków i dziwnych porad psycholożki. Bo mówię, że myślę, czyby nie rozstać się z dziewczyną, a ona: „Powinieneś w siebie uwierzyć! Zrób to!”. Przecież z perspektywy czasu to jest okropna rada dla kogoś, kto się boi dentysty i z tego powodu trafia do psychiatry. Ale jakoś się udało... Teraz gdy o tym myślę, sądzę, że dobrze się stało. Żyłem w tej Łodzi bez pracy, tylko na kilku gazetowych zleceniach w stylu recenzja za 40 złotych. Miałem dosyć, wolałem chyba zginąć w Warszawie, niż żyć w Łodzi (śmiech).

Wróćmy do Eufemii…
Eufemia jest super, bo istnieje tyle lat. Tradycje klubu sięgają lat 60., lubię więc sobie myśleć, że spotykali się tam warszawscy bitnicy, ale oczywiście nie mam pojęcia, czy faktycznie istnieli. W obecnym kształcie działa od jakichś sześciu, dzięki Michałowi Grochowiakowi, wnukowi Stanisława. Zrobił z Eufy miejsce z dobrym fermentem i fajnymi ludźmi, do którego można przyjść z ulicy, tak jak ja. Moja rozmowa o pracę wyglądała tak: miałem ostatnie pieniądze, był styczeń, Asia przyjechała mnie odwiedzić w Warszawie i zastanawiałem się, co można zrobić z dziewczyną w styczniu i bez własnego mieszkania. No to zabrałem ją do Eufemii. Znałem Michała Grochowiaka, bo zagrałem w Eufie koncert, po którym siedziałem tam do rana. Podszedłem do baru i zapytałem: „Michał, nie masz jakiejś pracy?”. A on, że mogę zacząć w czwartek.

Eufa jest równie gościnna dla muzyka. Jak jesteś dziwakiem z ulicy i grasz na gitarze śmieszne albo smutne piosenki, możesz przyjść do nas i wystąpić. Klub jest bardzo frontem do artysty. W innych warszawskich klubach, jak grasz, dostajesz salę i... to wszystko. Na barze masz może z jeden napój, nikt nie obsługuje bramki. W Eufemii masz full serwis: bramkę, dużo biletów na barze, żebyś mógł przełamać tremę. Jesteśmy otwarci na dziwactwa, nie trzeba do nas wysyłać demówek, wystarczy przyjść.

Pracowałeś na barze?
Przez półtora roku. To straszna i równocześnie fajna praca, bo uczy asertywności. Jak ci ktoś przychodzi o trzeciej w nocy, gdy zaczynasz już sprzątać, i mówi: „Szefie, jedno piwko”, to przecież mu go nie sprzedasz, bo chcesz wyjść o czwartej rano, a nie o siódmej. Trzeba to jednak robić delikatnie, żeby nie dostać w ryj. 

Z Eufemią mocno kojarzy mi się wspomniana przez ciebie Złota Jesień, z którą grasz koncerty. Miłosz Cirocki też chyba pracował na barze?
Już nie jestem w Złotej, zamiast mnie na basie gra Lemisz [Jakub Lemiszewski – przyp. red.]. 

A nie była to dla ciebie frajda – grać na basie w tym zespole? W zeszłym roku na Offie Macio Moretti nieźle wywijał na waszym koncercie.
Wiesz, fajnie było, ale zaczęło mnie to męczyć, bo mam trudny charakter i prawie nigdy nic mi się nie podoba. W Złotej Jesieni było super, ale finansowo niezbyt się to opłacało, więc gdy gra w zespole przestała mnie bawić, stwierdziłem, że dam sobie spokój. W pewnym momencie przypadła mi rola sceptyka, który wszystkich dołuje. W ten sposób blokowałem wiele pomysłów chłopaków, w końcu stwierdziłem, że może lepiej, żeby decydowali o zespole. Innymi słowy, mogłem zostać w Złotej i znienawidzić swoich kolegów, albo powiedzieć im, że mam dość. Choć i tak mam wciąż jakiś tam wkład w zespół. Niedawno Miłosz przyszedł do mnie do mieszkania, żeby nagrać piosenkę. 

To co robisz teraz?
Nie jestem pewien, czy mam pracę, ponieważ głównie zajmuję się nagłaśnianiem koncertów w Eufemii. Chyba po prostu zostałem eremitą, bo siedzę w domu i klikam. To bardzo mi odpowiada, bo nie mam sensownego rytmu pracy. Mam pomysł, to poklikam. Gdy jest już baza, zostawiam ją na kilka godzin, potem coś dorobię. Nie mam takich momentów, że siadam przez dziesięć godzin i robię. Dlatego też nigdy nie umiałem pracować w studiu. To znaczy ze Złotą mieliśmy już wszystkie piosenki napisane, więc wystarczyło je nagrać, ale ferment twórczy w studiu? Nie stać mnie na to, żeby w studiu czekać na natchnienie. Poza tym dzięki siedzeniu w domu mam też czas na inne rzeczy. Niedawno zajarałem się składaniem instrumentów i efektów, zrobiłem sobie na przykład pogłos albo reprodukcję filtra z minimooga, choć to akurat był zły pomysł, bo to dość skomplikowana konstrukcja.

Masz inżynierską smykałkę?
Jak byłem mały, brałem śrubokręt i rozkręcałem albo rozwalałem wszystkie sprzęty, żeby zobaczyć, co mają w środku. Ojciec strasznie mnie za to ganiał. Albo brałem szpule z magnetofonu i rzucałem je z balkonu. Przepiękne wstęgi. Z drugiej strony, nie nazwałbym tego co robię „inżynierią”, bo korzenie tej chałupniczej samoróbki są u mnie inne i bardziej chaotyczne. Tak szczerze, to czuję się troszeczkę głupi pod tym względem, bo jestem osobą nie tyle niechłonną, co bardzo pokrętnie się uczącą. W tak zwanym normalnym świecie gdybyś chciał zrobić efekt, ogarnąłbyś, jak to się robi, zrozumiał, jak działają układy i robił. A ja zaczynam od robienia i uczę się poprzez to, że mi nie wychodzi. Jak kupiłem sobie gitarę, to dopiero po pięciu latach zrozumiałem, jak się ją stroi. Na klawiszach szło mi lepiej, bo wiedziałem, co to są dźwięki i skale. Przez chwilę szło mi nieźle, ale znowu wróciłem do poziomu podstaw, mam na przykład straszny problem z graniem na dwie ręce.

Tak w ogóle mam dużo natręctw, na przykład kilka lat ubzdurałem sobie, że wszystko będzie analogowe, co nie wynikało z przekonania o tym, że analog brzmi lepiej. Po prostu tak mi się widziało. Mam tak od dziecka. Jak dostawałem obiad, to dbałem o to, żeby ziemniaki, kotlet i surówka nie łączyły się ze sobą. Tak samo ze słuchaniem muzyki. Jak się wkręcałem w jakiś zespół, słuchałem całej dyskografii. Jak robiłem swoje rzeczy, też trzymałem się na przykład tylko instrumentów sterowanych napięciowo albo instrumentów midi – albo bez komputera, albo tylko z komputera. Teraz wyłamuję się z tego, bo chyba wyczerpały mi się wszystkie możliwości. Może dlatego późno przebiłem się z muzyką poza swój pokój? No i mam też problem z wydawaniem długich form. Wpadam na jakiś pomysł, robię muzykę pod niego, po czym zrobię dwie piosenki i mam inny pomysł.

Zaczynasz od pomysłu?
Tego typu, że będę robił ambient.

Czyli to są koncepty czysto muzyczne?
Mało mam idei, nazwijmy je „metafizycznych”.

Ale na przykład nazwa „Rogue Planet” pochodzi od...
...planety wyrzuconej z orbity. Najsmutniejsza dla mnie historia. 

I nie jest tak, że najpierw sobie myślisz, że zrobisz album o planecie wyrzuconej z orbity?
Mam zero-jedynkowy umysł. Są ludzie, którzy przez muzykę chcą wyrazić emocje, uczucia, ja nie. Mam w głowie melodie, brzmienia, ale nie przekładają się one na stany emocjonalne.

Traktujesz muzykę jako problem inżynierski?
To jest jak rozwiązywanie zadania z matematyki. Szukasz prostego i eleganckiego sposobu na rozwikłanie problemu. To jest fajne dla twórcy, ale dla słuchacza chyba niestymulujące?


Czy ja wiem?
Rzeczy popularne mają wyrazistą tożsamość pozamuzyczną. Coś musi być wyraziste pod względem koncepcji i założenia. Poza tym, jak już wspomniałem, nie umiem się trzymać jednego stylu.

Ale coś łączy twoje albumy?
Michał Biedota [szef wytwórni BDTA – przyp. red.] mówi, że wszystkie moje utwory brzmią tak samo, ale to nie tak. Bo jak sobie porównasz wcześniejszą warstwę rytmiczną, to jest o wiele mniej wyrazista, a na „Non-Breadboard Reality” jest już bliższa techno, co wynika z mojego uwielbienia dla Brutażu. Warszawska scena techno mocno na mnie wpłynęła. Chyba pierwszy raz zdarzyło mi się, że to, co się dzieje „tu i teraz”, tak bardzo mnie zainspirowało. I to nawet nie pod względem muzycznym, tylko ideologicznym. Na przykład podoba mi się to, że Jacek Plewicki przestał ogłaszać, kto gra, a ludzie i tak przychodzili. Podoba mi się ta anonimowość. Jej brak to był zresztą kolejny problem ze Złotą Jesienią, choć nie byłem przecież frontmanem. Na Brutażu jest ciemno, na twarz świeci mi laptop. To, że Jacek zaprosił mnie w ogóle na Brutaż, wydaje mi się szalonym pomysłem. Coś ryzykował – imprezy miały swoją renomę, a ja nie grałem wcześniej niczego tanecznego. Bardzo mnie to zmobilizowało, żeby nie dać plamy.

Ciekawe, że tak mówisz, bo ja na twojej ostatniej płycie „Non-Breadboard Reality” słyszę głównie ambient techno, popularny we wczesnych latach 90.
To faktycznie była pierwsza moja fascynacja: Warp, Skam Records, seria „Artificial Intelligence”, techno do słuchania w domu.

fot. Paweł Starzec


W każdym razie wydaje mi się, że to, co łączy wszystkie płyty Palcolor, to wspólna estetyka. Na okładkach zawsze masz kosmos, tytuł jednej z epek to „Arecibo” po radioteleskopie w Portoryko.
Interesuje mnie kosmos, przeraża mnie jako koncept absolutnej i bezkresnej pustki. Nie wiadomo na przykład, czy jest jakaś paralelna Ziemia, na której jacyś ludzie zastanawiają się, czy istnieje kolejna paralelna Ziemia. Ale nie interesuję się kosmitami, wolę zamiast tego poczytać o programie kosmicznym w ZSRR. Włoscy bracia Judica-Cordiglia mówili, że mają nagrania z nieudanych radzieckich misji kosmicznych. To mnie pobudziło: czy Rosjanie wysyłali ludzi na pałę, wsadzali ludzi w puszkę i wystrzeliwali w kosmos? Wrócili, nie wrócili – co za różnica! Amerykanie robili z misji Apollo wielki spektakl, a Ruscy po cichu wysyłali swoich. 


Wiesz, że program kosmiczny nie cieszył się popularnością wśród polityków USA i ZSRR? Ani Kennedy, ani Chruszczow tak naprawdę nie chcieli się ścigać, który kraj wyśle pierwszego człowieka w kosmos. Było to diabelnie drogie, a poza tym pod względem naukowym nie do końca zasadne, bo tak naprawdę więcej danych – i to dużo bezpiecznej – można przecież zebrać dzięki misjom bezzałogowym i sondom kosmicznym. Kennedy miał więc powiedzieć w NASA, że kosmos zupełnie go nie interesuje, a podczas spotkania z Chruszczowem w Wiedniu miał mu zaproponować, by USA i ZSRR wspólnie pracowały nad wysłaniem kosmonautów na Księżyc, co oczywiście oznaczało, że to miałoby się nigdy nie wydarzyć. Dopiero zamach na Kennedy’ego to zmienił, bo Lyndon B. Johnson postawił sobie za cel, by kontynuować dzieło wielkiego poprzednika. No i wygrali. Oczywiście, trudno też zaprzeczyć, że Apollo 11 było wielkim dokonaniem.
Bardzo podoba mi się sam aspekt estetyczny programu kosmicznego. Rosjanie mieli piękne oznakowania, logotypy, przepiękne cyrylice. Mam numer „Time'a” z 1969 roku, w którym są piękne zdjęcia z lądowania Apollo 11 na Księżycu. Z drugiej strony, boję się kosmosu jako bezkresu. Może to moja lewacka wizja piekła? 

Czyli twoje płyty to horrory?
Mój ojciec pewnie uważa, że piekło to miejsce, w którym ktoś czy coś cię nieustannie dręczy. Dla mnie pustka jest o wiele gorsza. Na podobnej zasadzie boję się też stacji numerycznych.

A cóż to takiego?
Nie wiadomo, co one robią, podobno przekazują jakieś wiadomości dla szpiegów. Jedna stacja numeryczna ma zresztą antenę niedaleko, przy wyjeździe z Ursusa. 

Można złapać sygnał?
Teraz tylko jakiś szum. Ale pewnie wyglądało to tak, że było „bip”, potem ktoś odczytywał dwadzieścia numerów i tyle. Tylko adresat wiedział, co to znaczy. Moja muzyka jest trochę podobna, wysyłam sygnał i liczę, że ktoś go odbierze i zrozumie.

Ale nie nadajesz niczego poza rzemiosłem?
O to właśnie chodzi. Nie wysyłam konkretnego sygnału, nie mówię, o co chodzi w Palcolorze. Wysyłam abstrakcyjny dźwięk i liczę na to, że odbiorcy poczują się tak samo jak ja, gdy tego słucham. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.