Wabienie dziewic
fot. Ernest Wińczyk

Wabienie dziewic

Jakub Bożek

Ten tekst jest tylko próbą przedarcia się przez szum. Być może niedoskonałą i zbyt poprawną, by zrozumieć, kim tak naprawdę jest Sebastian Buczek

Jeszcze 4 minuty czytania

„W kręgu Mik.Musik.! Sebastian jest postacią legendarną” – opowiada mi Wojtek Kucharczyk, założyciel wytwórni i „demon techno w okularach”. „To, że nagrywa rzadko, a koncertuje jeszcze rzadziej, że od czasu do czasu znika, stwarza wokół niego jakąś tajemniczą aurę”. Rzeczywiście znają go chyba tylko najlepiej zorientowani miłośnicy sceny niezależnej. Uwielbia się go za „Wabienie dziewic” – najdroższą płytę w mikowym katalogu, cyfrową kopię można kupić za 180 zł – za eksperymenty z płytami gramofonowymi tłoczonymi w nietypowych materiałach, wosku pszczelim czy szelaku, za brawurowe koncerty i performanse. Raz na niemiecki festiwal Garage zawiózł płyty wytłoczone w czekoladzie. Trochę mu się stopiły, bo choć wsadził je do lodówki turystycznej, skwar był nieziemski, a wysłużona toyota corolla, choć „świetnie śmigała”, nie miała klimatyzacji. Płyty nieco się powyginały, ale chyba dały się odtworzyć. Efekt podobno był nieprawdopodobny, Kucharczyk mówi, że ludzie zbierali szczęki z podłogi. A przecież Niemcy byli przyzwyczajeni do przeróżnych odjechanych eksperymentów i wydawało się, że nic już ich nie zaskoczy. Może chodziło o to, że na zakończenie Sebastian połamał płytę i rozdzielił czekoladę wśród publiczności? Taka komunia, tylko że zamiast sacrum pochłaniało się fragmenty dźwięku zapisane w rowkach.

Sebastian Buczek

SEBASTIAN BUCZEK ur. 1975 r. Studiował grafikę i malarstwo na ASP w Katowicach oraz animację na PWSFTViT w Łodzi. Tworzy na styku sztuki i muzyki eksperymentalnej. Występował na festiwalach (m.in Festiwalu w Krajobrazie w Inowłodzu, Garage w Stralsund, Wien Modern w Wiedniu, BFI w Londynie, Audio Art, Warszawskiej Jesieni) i brał udział w wystawach (m.in. „Gone To Croatan” w CSW Toruń, HMKV Dortmund). Jest autorem płyt: „Wabienie dziewic”, „Pogorzelec” oraz współautorem i wydawcą książek naukowych „Atlas pasożytów człowieka” i „Choroby pasożytnicze – epidemiologia, diagnostyka, objawy”.

Prowadzi niezależną eksperymentalną wytwórnię płytową AltanovaPress, która wydaje artystów sceny niezależnej. Najnowsza płyta to „PHYSYC00L SRS V0L2” RSS B0YS, ośmiocalowy singiel z dwiema dziurkami zamiast standardowej jednej. Dzięki temu można go odtwarzać na kilka sposobów. Sebastian mówi o nim tak: „Nowy utwór RSS-ów jest genialny, bo w pełni uwzględnia możliwości technologii. Na normalnym, niezdeformowanym odtwarzaniu słychać taki długi burdon, później uzupełniony rytmem. Ale na drugiej dziurce, off-center, jak ją ochrzciliśmy, z tego dźwięku się robi jadąca karetka. Powoli nadjeżdża wstrzyknięta chemia, która stawia na nogi. Jakoś tak to odbieram symbolicznie”.

Skąd więc ta anonimowość? Przed rozpowszechnieniem się sieci informacje rozchodziły się inaczej, ale przecież legendy powstawały i przed internetem. Z pewnością nie chodzi o świadomy element strategii artystycznej. Sebastian mówi, że po prostu tak wyszło, bo – do czego przyznaje się z żalem – zaniedbał stronę promocyjną. Ale ostatnio chyba coś w nim drgnęło, bo opowiada o sobie chętniej. Pod koniec roku na wystawie w Galerii Dawid Radziszewski Buczek żartobliwie odsłonił rodzinne „zawiłości natury psychologiczno-emocjonalnej” i zdradził swoje rytuały dnia codziennego. Jedna z prac to gipsowy instrument-rzeźba, odlew nosa z podetkniętą fiolką perfum własnej kompozycji. Czuć wanilię i wetiwer. „Miałem akurat kilka próbek olejków do inhalacji i woń tego ostatniego kompletnie mnie urzekła. Zapachniał mi jak podkłady kolejowe w pełnym słońcu gdzieś na stepie po upalnym dniu” – tłumaczy Buczek.

Sebastian Buczek, Galeria Dawid Radziszewski, fot. Robert Głowacki

Wystawa u Radziszewskiego to też „powrót do świata sztuki, a przy tym coś zupełnie nowego – określenie siebie jako artysty”. Sebastian, choć uczył się na katowickiej ASP i właściwie od zawsze chciał być artystą, nigdy nie czuł się dobrze ze sztuką współczesną. „Wydawała mi się nieautentyczna i niepotrzebnie wydumana. Teraz widzę ją inaczej. Być́ może jest to ta cześć ludzkiej ekspresji, która jako ostatnia została pochłonięta przez «bestię»”. Nie spodziewałem się, że odkryję jakąś wspólnotowość działania w galerii, że będę się uczył od młodszych ode mnie artystów: Tomka Kowalskiego i Łukasza Jastrubczaka”. Poznał ich podczas prac nad wystawą „Poszliśmy do Croatan” w toruńskim CSW, na którą zaprosił go łódzki kurator Daniel Muzyczuk. Ale jeśli tematem przewodnim „Poszliśmy” było świadome pożegnanie ze światem, wycofanie się, to nowa wystawa jest gestem sygnalizującym nowy początek, przełamanie barier ograniczających artystę pozostającego na uboczu. „Moim marzeniem jest uwolnienie się. Złamanie sztywności, która ma skłonność do wciskania nas w role albo w szufladki”.

Wszystko zaczęło się jakieś 15 lat temu na ciasnym korytarzu katowickiej ASP. Wojciech Kucharczyk, absolwent ASP, został na Akademii jako asystent. „Dostałem możliwość stworzenia autorskiego programu i wyszedłem z założenia, że wiedza powinna płynąć w obie strony. Zacząłem więc przyglądać się studentom. Sebastian od razu zwrócił moją uwagę, bo w dosyć zaawansowanym październiku chodził w sandałach. Wyglądał jak inkarnacja karaibskiego Chrystusa, w okularach i z kręconymi włosami. W dodatku w trakcie spacerów po korytarzu grał na takim dziwnym, małym klarnecie improwizowane wschodniosłowiańskie melodie. Pomyślałem: «Co jest grane? Kto to jest w ogóle?». Jako świeży asystent nie miałem odwagi tak po prostu go zagadnąć, ale Sebastian wkrótce zjawił się na prowadzonych przeze mnie zajęciach”.

Dogadali się szybko, także dlatego, że Sebastian niemal natychmiast zadeklarował, że chce ZROBIĆ płytę. To, że chciał ją właśnie zrobić, a nie nagrać, jest zresztą charakterystyczne. Gdyby Buczek nie był artystą, pewnie zostałby inżynierem. Zagorzały czytelnik „Młodego Technika”, fascynat modelarstwa i wynalazków Leonarda da Vinci, konstruował latawce skrzynkowe, a potem modele samolotów z silniczkiem spalinowym. „Mogłem zostać inżynierem, ale poszedłem w stronę sztuki, takiej o modelu renesansowym. Nie chciałem iść w stronę bezmyślnej specjalizacji, fascynowała mnie możliwość łączenia nauki ze sztuką i techniką, synteza wiedzy w ogóle. Stąd ten renesans, przecież oni budowali architekturę w oparciu o studia formy ludzkiej albo o proporcje widziane w naturze”.

W Katowicach Buczek mieszkał w akademiku Akademii Muzycznej, gdzie poznał między innymi Kubę Badacha, Kasię Klich i braci Golców. „Podczas imprez na korytarzu poznawałem też różne instrumenty, nie tylko ich brzmienia, ale też to jak są zbudowane, gdzie należy coś nacisnąć. Czasami kolega dawał dmuchnąć na przykład w taki klarnet basowy albo saksofon altowy. Pewnego razu między płytami winylowymi w antykwariacie znalazłem mały, drewniany, popękany i zasuszony klarnet. Na hebanowym ustniku miał ślady po zębach nie wiadomo ilu poprzednich użytkowników. Naprawiłem go i uszczelniłem woskiem. Ćwiczyłem po zajęciach”.

W tym samym antykwariacie kupił też „Instrumentoznawstwo i akustykę” Mieczysława Drobnera, podręcznik dla szkół muzycznych. „Wiesz, to było przed internetem, z przeglądarek działała tylko Altavista, w ogóle niczego nie można było znaleźć.  U Drobnera, którego czytałem z wypiekami na twarzy, była synteza. Matematyka, architektura i proporcje. Obok przykładów, jak się rozchodzą̨ fale dźwiękowe w różnych salach koncertowych, także złoty podział i składowe dźwięku. To tam znalazłem informacje o wczesnych metodach zapisu płyt winylowych”.

Sebastian Buczek - koncert w ramach wystawy "Miraż" from 1234 on Vimeo.

Wkrótce zaczął nagrywać sam. Wosk miał od dziadka (pszczelarza), a płytki zamawiał u szklarza. Krzyczał do tuby gramofonu na korbkę i obserwował, jak igła rzeźbi fale akustyczne w wosku. Później przerzucił się na elektrykę, rolę tuby przejął głośniczek. „I już nie musiałem krzyczeć, mogłem puścić coś z kasety do głośniczka. To było prawie profesjonalne, ale oczywiście zaszumione. Z kilkoma nagranymi w ten sposób płytami – jednymi na wosku, innymi na szelaku – przyszedłem na zaliczenie”.

Kucharczyk pamięta ten pierwszy odsłuch do dziś. „Nigdy wcześniej, ani nigdy później, nie słyszałem tak nieprawdopodobnej reprodukcji dźwięku. Tam było słychać czas zaklęty w nagraniu, jakieś duchy! To nie była wyłącznie kwestia technologii, nieoczywistego połączenia technik stosowanych na początku i pod koniec XX wieku, chodziło raczej o niesamowitą charyzmę Sebastiana, który włożył w to nagranie mnóstwo własnej energii”.

Niedługo potem w Mik.Musik.! ukazało się „Wabienie dziewic”, cyfrowy zapis wczesnych eksperymentów Buczka. To jego pierwsza i na razie ostatnia płyta długogrająca. Zresztą jako artysta dźwięku i tak zdecydowanie lepiej czuje się podczas występów na żywo. To znaczy jeśli pominąć paraliżującą tremę.

W moich wystąpieniach zawsze decydujące było coś, co nazwałbym dramaturgią” – tłumaczy Sebastian. Ten dramat rozgrywa się między Sebastianem a Sebastianem. „Występy były dla mnie dużym wysiłkiem emocjonalnym, i bywało często tak jak w Inowłodzu, gdzie zagrałem po raz pierwszy. Chociaż publiczność została pod dużym wrażeniem, ja byłem zdruzgotany. Wiem, że niektórzy pamiętają̨ ten koncert do dziś jako wyjątkowo energetyczny albo magiczny”.

Stąd biorą się też niezwykłe rekwizyty pełniące funkcję pośrednika między nim a publicznością. Albo implantu pozwalającego przekroczyć mu cielesne ograniczenia. „Raz grałem z balonikiem, do którego wdmuchiwałem nadmiarowe powietrze, a potem ustami mogłem sterować jego przepływem. To był technologiczny substytut tego, co potrafią robić najlepsi jazzmani, którzy grają oddech permanentny”.

Sebastian Buczek, Galeria Dawid Radziszewskie, fot. Robert Głowacki

„Sebastian jest raczej skryty, więc nie za bardzo lubi być na scenie. Z drugiej strony nie ma nic przeciwko graniu na żywo, jeśli tylko ktoś lub coś zrobi to za niego” – śmieje się Kucharczyk. Właśnie temu miał służyć zmechanizowany zespół, na początku tercet, a później duet, w którego skład wchodzili Jan i Edi Bollowie. Postaci zbudowane z pianki i gąbki zamocowanej na drewnianych szkieletach, ubrane w eleganckie garniturki i kapelusze zakupione w demobilu, zadebiutowały w Kolonii. „Edi miał inny wyraz twarzy niż Jan, bo guma się inaczej ułożyła. No i z tego powodu został ironistą, miał taki uśmieszek, i siadał też bardziej luzacko, bo coś było nie tak z jego kręgosłupem. Grał na stopie swoją drewnianą stopą, w której zamontowałem silniczek od wycieraczek samochodowych. Przez to troszkę podrygiwał. A ja siedziałem sobie na zapleczu i miałem taką deskę z drucikami, jak tu przetknąłem drucik, stopa się włączała” – tłumaczy Sebastian. Jan zaś obsługiwał instrument z drewna z piszczałkami z zegarów z kukułkami inkrustowany detalicznymi rzeźbieniami z motywami zwierzęcymi. „Niesamowite było to, że koncert trwał godzinę, a widzowie nie zorientowali się, że to kukły”.

Nie tylko oni. „Po koncercie zdarzyła się dość zabawna rzecz. Sebastianowi nie chciało się składać braci, więc usadowił ich na siedzeniach samochodu, jednego z przodu, drugiego z tyłu. Nocowaliśmy wtedy u Paula Wirkusa, który mieszkał gdzieś na przedmieściach Kolonii. Gdy obudziliśmy się rano, zorientowaliśmy się, że jest niezła afera. Sąsiedzi wezwali policję, bo zobaczyli dwóch nieżywych gości w samochodzie” – opowiada Kucharczyk.

Jakiś czas temu jednego z Bollów widziano, jak lewitował nad publicznością LDZ Music Festival (poplątały się linki, których Buczek używa do sterowania). A w grudniu można go było zobaczyć w galerii Radziszewskiego, gdzie obsługiwał antyczny projektor filmowy. Drugi zaginął, tak jak wiele innych obiektów zbudowanych przez Sebastiana. Podobno Edi straszył niczego niespodziewających się przechodniów w jakimś holenderskim parku. W tym czasie Sebastian siedział w krzakach z jakąś deską albo innym ustrojstwem.

Nie da się opowiedzieć tej historii bez wspomnienia o chorobie. Chorobie, która go zmieniła („Kiedyś byłem człowiekiem szczęścia, wiesz? Wszystko mi się udawało”), ale równocześnie otworzyła na krańcowe mistyczno-euforyczne doświadczenia. Bo Sebastian w poszukiwaniu lekarstwa udał się aż do brazylijskiej dżungli. „Może zabrzmi to głupio, ale obejrzałem jakiś film dokumentalny o szamanie, który przy pomocy naparu z magicznych ziół rozpoznawał duchy chorób. A w tle łódka, palmy, te sprawy. Postanowiłem, że kupię bilet i pojadę” – opowiada mi Sebastian o swoich przygotowaniach do podróży. Obejmują one naukę hiszpańskiego i portugalskiego z kursów na płytach CD („najważniejsze, żeby były zabawne”) i słuchanie dobrych rad od towarzyszy-podróżników. „Po jednym z mikowych koncertów rozmawiałem z takim gościem o jego wyjeździe do Brazylii. Opowiedział mi, że już pierwszego dnia ktoś przystawił mu nóż do gardła i okradł. Potem ze swoją dziewczyną przez dwa tygodnie mieszkali na wyspie i jedli marchewki. Ale i tak było zajebiście!”.

Na miejscu przeżył „najpierw strach, później zachwyt, a w końcu totalną fascynację życiem w dżungli. Oczywiście tęskniłem: za wiatrem, przestrzenią, kapustą kiszoną i ogórkami. Ale ten pierwszy szalony samotny wyjazd to kluczowy moment mojego życia” – mówi. Gdy pytam, czy znalazł lekarstwo, opowiada mi historię pewnej pomyłki. Miejscowi, żyjący w amazońskich wioskach z dala od cywilizacji, gdy widzą białego gringo, odruchowo zakładają, że przyjeżdża, by spróbować szamańskiego ziela, ayahuaski.

„W głębokiej już Brazylii spotkałem Australijczyka i Niemca, inżyniera z BMW, który tak na marginesie był kompletną dupą. Nasz przewodnik, który miał zabrać nas w górę rzeki, powiedział, że koniecznie musimy iść na pewną ceremonię”. I tak Niemiec, Australijczyk i Polak trafili na religijny festiwal Santo Daime, kultu łączącego katolicyzm, mistycyzm i animizm. W leśnym kościele ubrani na biało wierni tańczyli, śpiewali i pili daime, ten brązowozielony napój będący jedną z większych tajemnic Amazonii. I choć Buczek nie planował tego w ten sposób, pił razem z nimi. Bo taka była sytuacja. „Poczułem, że schodzi ze mnie stres, a posadzka pokryła się wzorami w kwiaty i pnącza. Zaczęło robić się coraz bardziej psychodelicznie. A potem pojawił się gruby pan z butelką i nalał mi jakiś supergęsty płyn. Pytam, co to jest. A on, że precioso. Łykam więc to precioso i… nie wiem właściwie co? Przytomność? Poczucie czasu? Wtem koło mnie pojawia się stary, siwiutki mężczyzna i cuci mnie, polewa wodą. Pomaga wymiotować. To był bóg, ogarnęła mnie totalna ekstaza. Cały świat skończył się i zaczął, to było totalne doświadczenie, nie dające się inaczej nazwać”. „A potem Niemiec mnie zapytał, czy nie chcę środka odstraszającego komary, czy nie chcę się psiknąć. Popatrzyłem na niego: «Kurczę człowieku. Jaka malaria?»”.

Muzykę Buczka z reguły kojarzy się z jakością lo-fi, z szumem, deformacjami harmonicznymi, z ograniczoną szerokością pasma. Z jednej strony to kwestia ograniczeń technicznych, z drugiej – wybór estetyczny i filozoficzny. „Interesuje mnie temat szumu, jego przypadkowość, jego działanie. Szum ma w sobie wszystkie dźwięki, co łączy mi się z doświadczeniami różnych psychonautów. W ogóle cała materia jest tym szumem, szumem rozbłysków gwiazd. A mózg działa jak filtr blokujący cały ten strumień świata. Na polu brzmień czymś takim jest muzyka, która maskuje i wartościuje pewne dźwięki. Weźmy takie skrzypce. Są narzędziem wyboru pewnych częstotliwości ze spektrum szumu, nadają mu jakiś porządek. 

Ten tekst też jest tylko próbą przedarcia się przez szum. Być może niedoskonałą i zbyt drętwą, by zrozumieć, kim tak naprawdę jest Sebastian Buczek. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.