Warto próbować
Fot. Ula Klimek

9 minut czytania

/ Muzyka

Warto próbować

Jakub Bożek

W tekście Wiedemanna o Rudniku jest coś z brązownictwa. Postawy typu: nie dotykaj, bo popsujesz! A czemu słuchacze i artyści nie mieliby się bawić przy muzyce Rudnika, i z nią, skoro on, gdy tworzy, ewidentnie bawi się znakomicie?

Jeszcze 2 minuty czytania

Ale się porobiło. Dawno już w światku muzycznym nic nie wywołało takiej dyskusji jak zbiór miniatur Eugeniusza Rudnika i brawurowa recenzja Adama Wiedemanna. Nie ma co, zaorał. Pytanie, czy słusznie.

Jak wiadomo, poszło o remiksy, dyskotekowe badziewie nadające się dla „młodzieżowych zgrupowań”. (Tu muszę zaznaczyć, że ten pamflet na kulturę remiksu jest napisany tak znakomicie, że gdybyśmy wszyscy tak pisali, to świat byłby piękniejszy i zabawniejszy). Przede wszystkim chodzi o to – pisze Wiedemann – że „Miniatury” są „subwersywną krytyką współczesnej kultury. Ich remiksy – całkowitym osłabieniem przekazu i wciągnięciem ich na sztyft popkultury, która wszystko przemiela w «pieniądz»”. No, z tym „pieniądzem” to bym nie przesadzał. Choćbyśmy nie wiem jakich zaklęć używali, Rudnik to kultura niszowa, a nie popularna.

Nie zmieni tego film o nim, nie zmieni tego czteropłytowy, dość drogi zbiór, który zaserwowali Łukasz Pawlak (z Requiem Records) i Marek Horodniczy (z Narodowego Centrum Kultury). Wydaje mi się, że nie zmieniłby tego nawet remiks dokonany przez Snoop Dogga i Kim Kardashian. Bo w niszy obowiązuje zupełnie inne prawo. Ono przemiela „pieniądz” – najczęściej z kieszeni wydawcy, który nie ma co liczyć na wsparcie instytucjonalne albo po prostu go nie chce – w kulturę. Jeśli ktoś by chciał zarobić na Rudniku… Nie, nie staje mi wyobraźni. (Tak, wiem, że wydanie „Miniatur” było dotowane, ale też rzadko się zdarza, żeby ktoś pokrył cały koszt produkcji. Tak jest z reguły w branży wydawniczej, w muzycznej też nie wygląda to inaczej).

We „wkurwie” Wiedemanna jest jednak jeszcze coś. W jego obronie Rudnika jest coś z brązownictwa. Postawy typu: nie dotykaj, bo popsujesz! Wielkiego artystę, którego zajmują problemy „subwersywnej krytyki współczesnej kultury”, należy przecież czcić, a nie wchodzić z nim dialog (bardziej czy mniej udolny). „Zabawa przy muzyce inspirowanej muzyką Rudnika? Cóż za perwersja, pomyślałem, puszczając te remiksy” – grzmi Wiedemann. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jedna rzecz. Czemu słuchacze i artyści nie mieliby się bawić przy muzyce Rudnika, i z nią, skoro on, gdy tworzy, ewidentnie bawi się znakomicie? Przecież to jest kompozytor ludyczny.

Ta zabawa ma wiele wymiarów. Jednym z nim jest czysta radość majsterkowania, pracy rękami. Jeden hebluje deski i zbija z nich meble, drugi piecze chleb, a Rudnik tnie i klei kilometry taśmy. Jest w tym fachowcem, wykwalifikowanym „taśmiociąłem”, który wie, ile trzeba ciachnąć, żeby wyszła sekunda. Dzięki rzemiosłu bawi się dźwiękami, przetapia je na surówkę, a potem wlewa je w nowe formy. Jedną z przyjemności słuchacza jest odnajdowanie stałych tematów i dźwięków wykorzystanych w innych kontekstach. Kolisty, furkoczący motyw szarpanych strun pojawia się na przykład w „Stoi we Włoszczowej Intercity”, gdzie imituje hałas hamującego pociągu albo sygnał towarzyszący światłom na przejeździe. Ten sam dźwięk powraca w „Pomoc nadeszła”, sonorystycznym horrorze, który opowiada historię zamknięcia w pokoju-pułapce o zmiennej geometrii. Wystarczy posłuchać, jak na początku spanikowany bohater opukuje jego ściany, by zorientować się, że coś jest nie tak. Każde uderzenie wywołuje inny pogłos. Znajomy furkot, który pojawi się za chwilę, dodatkowo wzmaga nerwową atmosferę. Co ciekawe, to samo brzmienie Rudnik wykorzystywał już wcześniej, w kompozycji „Memini Tui” zadedykowanej klasykowi muzycznej awangardy Arne Nordheimowi.

 
Film o Rudniku od 19 czerwca w kinach

Film „15 stron świata” Zuzanny Solakiewicz przedstawiający postać Eugeniusza Rudnika będzie miał kinową premierę 19 czerwca 2015. Zdobył główną nagrodę na festiwalu w Locarno w sekcji Tydzień Krytyki Filmowej. Został też wyróżniony na festiwalu Nowe Horyzonty w konkursie filmów o sztuce oraz otrzymał wyróżnienie na festiwalu Docs Against Gravity w konkursie Nos Chopina, przeznaczonym dla najlepszych filmów dokumentalnych o muzyce. Koproducentem filmu jest Narodowy Instytut Audiowizualny.

Inną zabawą zaproponowaną słuchaczom przez Rudnika są specyficzne dźwiękowe kalambury. Kompozytor daje zestaw wskazówek – w tytułach i dźwiękach – a potem z życzliwym rozbawieniem przygląda się, w jaki sposób zlepiają się one w sensy i historie w głowach odbiorców. Naprawdę warto spróbować, bo to fantastyczny ubaw. Na rozgrzewkę kilka, mądrzejszych czy głupszych, interpretacji z mojej strony. W „Rozbiórce domu drewnianego” można więc dosłyszeć dogorywanie popsutego zegara, który stara się jeszcze jakoś bić, ale tak po prawdzie najlepiej wychodzi mu spanie i oszukiwanie ludzi ciekawych godziny. Mechanizmy rdzewieją, a wahadło zapomina się wychylić lub dla odmiany wali centralnie w tarczę. „Alarm na strażnicy” to dźwiękowy zapis polowania zaczynający się od nawoływania rogu. Przerywa go nagła feeria stąpnięć, rytmicznych pęcherzyków, które uciekają za horyzont prawego kanału stereo. Za nimi lecą pociski wystrzelone z modulatora kołowego. „Mocarze muzyczni” to z kolei krótki film karate bez obrazu. Słychać łamane kości i trzeszczące stawy, które na filmach z osiedlowych wypożyczalni VHS-ów imitowano za pomocą plaśnięć szmat czy innych wymyślnych metod. Rudnik ewidentnie prezentuje tu dwie szkoły walki, bo ścierające się rytmy walczą tak zacięcie, że aż kości chrzęszczą. Ta zabawa ma też odmianę dla mniej zaawansowanych, bo niektóre miniatury tłumaczą się same i przyjmują formę dowcipów dźwiękowych. Na przykład takie „Dwie zupy w barze”. (Ale chyba lepiej ich nie próbować, bo te bulgotania kojarzą się z kociołkiem czarownicy. Kto wie, czego użyto tutaj zamiast kostki rosołowej).

 

Można też pójść na całość i zrezygnować z pomocnej tytulatury, co mam wrażenie zrobili remiksujący. Ich interpretacje to właśnie takie rzucenie się na głęboką wodę, zabawa w wersji dla profesjonalistów, bez pomocy linii melodycznej puszczonej z taśmy. Jak im poszło? Większości niestety niezbyt dobrze. Najgorzej jest tam, gdzie fantazyjne struktury Rudnika przycięto na potrzeby rytmu, najczęściej niezbyt wymyślnego, pozbawionego zręczności i fantazji. Szkoda, że taki właśnie jest początek płyty z remiksami. To, co serwują Aquavoice i Ashenhoff, przypomina bowiem płyty z polską elektroniką dodawane dawno temu do „Machiny”. Z tego, co pamiętam, nawet w latach 90. tamte brzmienia trąciły już trochę myszką. Lepiej z tą konwencją radzą sobie Agim Dżeljilji czy weteran Jacek Sienkiewicz. W obu tych interpretacjach da się wyczuć ducha romantycznego leśnego techno produkowanego przez Wolfganga Voigta. Ale też wyraźnie słychać, że obu przeszkadza konwencja albumu, wedle której każdy twórca (spośród czterdziestu!) dostał do dyspozycji zaledwie dwie minuty. Przez to obie miniaturki kończą się, zanim na dobre się rozkręcą. Szkoda zmarnowanego potencjału.

Eugeniusz Rudnik, Miniatury, Requiem Records / NCK 2015Eugeniusz Rudnik, „Miniatury”,
Requiem Records / NCK 2015
Inną pułapką, w którą wpadają artyści, jest dosłowna ilustracyjność. Ciekawe, że wszyscy, którzy podążyli tą ścieżką – Meeting by Chance, Bodek Pezda czy Maciej Staniecki – użyli podobnych narzędzi, nerwowych pasaży, atmosferycznych teł. Niestety trochę za mało tu Rudnika, tu zredukowanego do roli dostarczyciela frapujących faktur.

Ale nie jest też tak, że płyta z remiksami jest tak bezwartościowa, jak sugeruje Wiedemann. Świetnie na przykład wypadają mikrosłuchowiska zmontowane z rudnikowych „bzdryngli”, „rzęchów” i „wysięków” (to nomenklatura samego kompozytora). To zakomponowane przez Księżyc ma gawędziarski, organiczny charakter. Pod koniec słychać nawet ironiczną podpowiedź dla szukających sensu: „Ale tak, żeby było wiadomo, że to jest pewna dezaprobata dla nowej technologii”. Rongwrong z kolei symuluje mroczną, gęstą dżunglę z mnóstwem odgłosów, szmerów, zwierzęcych ryków, w której odbywa się jakaś nieokreślona religijna ceremonia. Ich „Skupiska 3” to najlepszy dowód na to, że da się mówić Rudnikiem, by opowiedzieć własną historię.

Czyli jednak Wiedemann miał rację? No nie miał. I to nie tylko dlatego, że nieuczciwie opisał historię powstania płyty z interpretacjami. (Pawlak i Horodniczy nie wcisnęli mu konceptu na siłę, tylko ze zdziwieniem przystali na prośbę samego kompozytora). Chodzi raczej o to, że użył tego średnio udanego eksperymentu, by od razu przekreślić całą praktykę remiksowania i interpretowania dokonań utytułowanych, czasem zapomnianych, twórców. Mogę go nawet zrozumieć, bo w końcu jakieś 90 procent albumów z remiksami to szrot, nie ma się co oszukiwać. Ale czasem zdarzają się naprawdę warte uwagi spotkania artystów i styli. Tak stało się na przykład, gdy Massive Attack oddali swoje „Protection” w ręce dubowego guru Mad Professora. Podobny znakomity efekt przyniósł album Lee Gamble’a „Diversions 1994–1996”, który odsłonił nawiedzoną stronę muzyki jungle.

Sądzę, że gdy Rudnik oddawał swoje miniatury w obce ręce, wiedział, że to eksperyment, który może się nie powieść. Takie już są prawa eksperymentu. Ale też widmo porażki nie jest jeszcze wystarczającym powodem, by nie próbować.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.