Coś musi być w Kubie Ziołku. Poprzednia płyta Starej Rzeki, „Cień chmury nad ukrytym polem”, miksowana na wieży stereo, rozruszała polską scenę niezależną jak mało co. Każdy jego kolejny projekt i zespół wzbudza żywe zainteresowanie, a gdy niedawno zapowiedział, że nowa płyta Starej Rzeki będzie również ostatnią, internet – przynajmniej ten jego skrawek, który ciekawi się naszą sceną muzyczną – wydał zbiorowe „ach”. Coś musi być w Kubie Ziołku, ale co? Mam pewną teorię. Ziołek, jak Bogusław Linda w „Przypadku”, spóźnił się na pociąg odjeżdżający do lat 80.
***
To zaskakujące, jak wiele łączy Ziołka ze sceną krautrockową, zachodnioniemiecką awangardą późnych lat 60. zrodzoną po równi z fascynacji i irytacji amerykańską popkulturą. I nie chodzi wyłącznie o podobieństwa na poziomie brzmieniowym.
Wspólna jest choćby fascynacją naturą, jakiś leśny romantyzm. Duchowy ojciec krautrocka – choć raczej nieświadomy tego faktu – kompozytor Karlheinz Stockhausen – na swoją siedzibę wybrał w końcu Kürten, otoczoną gęstym lasem wieś pod Kolonią. W podobnym otoczeniu pracowali też muzycy z Cluster czy Faust oraz Klaus Schulze. Ziołek z kolei nagrywa płyty (nie tylko Starej Rzeki, ale też choćby Kapitalu) we wsi w Borach Tucholskich. (Choć sam raczej drwi z jej rustykalnego uroku, zresztą sama Stara Rzeka nie jest też znów aż tak wyludniona – ma sporą bazę agroturystyczną).
Stara Rzeka i Piotr Kurek na żywo
Nowy album Starej Rzeki „Zamknęły się oczy ziemi” ma premierę 7 października. Tego samego dnia w Narodowym Instytucie Audiowizualnym odbędzie się koncert promujący płytę. Gościnny udział weźmie także Piotr Kurek, muzyk znany z projektu Piętnastka oraz kilku solowych albumów wydanych przez Sangoplasmo.
W tej sytuacji nic dziwnego więc, że porządek – lub nieporządek – natury określa narrację pożegnalnej płyty Starej Rzeki „Zamknęły się oczy ziemi”. (Ziołek ogłosił przed wydaniem, że choć będzie jeszcze grał koncerty jako Stara Rzeka, nie ma zamiaru już nagrywać nowej muzyki pod tym szyldem). Muzyka Starej Rzeki jest płynna, pozbawiona ostrych krawędzi, modernistycznej precyzji. Być może w tym tkwi jej magnetyzm? W końcu przyzwyczailiśmy się do „kanciastości” – angular to przecież jeden z ulubionych przymiotników anglosaskich dziennikarzy – tak bardzo, że każda inna geometria wydaje się pociągająca. Ta nakreślona przez Ziołka jest wyjątkowo skomplikowana. Słychać to już na otwierającym płytę „Nie zbliżaj się do ognia”. Słuchacz od razu jest wrzucony na głęboką wodę, w mocne, brudne crescendo gitar, zakończone serią efektownych podcinek. Zgodnie z rockową logiką chwytliwy motyw przewodni wraca, ale już jako własny cień. Prześladują go przesterowane hałasy, strzępy drapieżnego wokalu. Przez chwilę wydaje się, że w studiu przez przypadek nagrano na jedną ścieżkę dwa różne numery. Słuchacz musi nadać temu wszystkiemu formę, odnaleźć się w gęstwinie, czasem tak gęstej, że jedyną zasadną reakcją jest chęć ucieczki. Szczególnie duszna jest druga część „Nie zbliżaj się”, wypełniona głuchymi uderzeniami perkusji, przeciągłym świstem dronów, dramatycznym tremolo. Nieoczekiwana zmiana tonu – dźwięk obniża się nagle, bez zapowiedzi – wywołuje wrażenie spadania. Wszystko to jest wyjątkowo brutalne, ale też jakoś oczyszczające. „Zamknęły się oczy ziemi” to album, który otwiera słuchacza na chaos – nie brak wzorca, ale wzorzec tak skomplikowany, że nie da się go przewidzieć.
To wyzwanie, ale też przygoda. „W sierpniową noc” jest więc nie tylko piękną, intymną kołysanką, ale też wyprawą w nieznane. Zastosowane tu rozwiązania harmoniczne zaskakują, ucho się nie przyzwyczaja, głowa nie zdąży przewidzieć kolejnego kroku artysty. W kompozycjach Ziołka można się zgubić, ale to dobre zagubienie, takie, z którego coś wynika. Na przykład koncentracja na detalach: wmiksowanych na granicy słyszalności rytmach albo piszczeniu strun. Nawet te czasem nieprzyjemne dla ucha dźwięki coś wnoszą, bo te skazy o czymś świadczą. O czym? Często z nagrań popowych wokalistów usuwa się oddechy, brane na szybko hausty powietrza czy inne niedoskonałości wykonawcze. Pewnie po to, by wzmocnić wrażenie „wokalnego heroizmu”. Być może jednak to nachalne czyszczenie błędów coś nam też odbiera? Na przykład wrażenie bliskiego kontaktu – gdy się z kimś rozmawia, czuje się jego oddech, a czasem nawet drobinki śliny. Może i to okropne, ale ludzkie. Te wszystkie wyeksponowane u Ziołka zgrzyty są właśnie takimi oddechami, ślinieniem się gitary. Ten instrument żyje i mówi językami. Czasem brzmi bardziej indyjsko – jak na przykład w „Melodii”, kiedy Ziołek, tak samo jak wielu muzyków przed nim, tłumaczy na gitarę hinduską muzykę tradycyjną. Innym razem gitara produkuje ciężkie, psychodeliczne riffy („Czarna woda”), elektryczne arabeski („Małe świerki”) czy przepastne burdony.
Niektóre z utworów z „Zamknęły się oczy ziemi” niosą jednak prostsze przyjemności. „BHMTH” rozpoczyna się liniowym, elektronicznym rytmem i pięknie klasycznym pasażem gitary. Przysięgam, że da się tu usłyszeć fragmenty jednego z najokropniejszych utworów wszech czasów, „Lily Was Here” Candy Dulfer i Dave’a Stewarta. Naturalnie nie oskarżam Ziołka o plagiat, zdecydowanie wolę jednak błądzić za nim gdzieś we mgle i błocie.
***
Oczywiście Ziołka nie inspirują wyłącznie żywioły naturalne. Jak sam kiedyś stwierdził, jednym z motywów przewodnich płyt Starej Rzeki czy innych przedsięwzięć jest „technika i myśl o tym, co może ona zmienić w świadomości ludzi”. Podobnie zresztą myśli o płytach Kraftwerk, w szczególności o „Trans-Europe Express”. „Mam wrażenie, że ludzie oceniają ich przez pryzmat okładek płyt i mechaniczności koncertów. Bardzo łatwo odczytać ich jako jungerowską fabrykę robotników, ale ich podejście do wtopienia technologii w psychologię i codzienność w istocie było czymś nowatorskim. Oni nie chcieli, żeby społeczeństwo stało się społeczeństwem maszyn. Odwrotnie, zależało im na tym, żeby pokazać, jak poetycko i pięknie można włączyć technologię w życie ludzkie”.
T'ien Lai, „RHTHM”,
Monotype Records 2015Tę samą strategię twórczą słychać też na „RHTHM”, nowym albumie T’ien Lai, wspólnego projektu Ziołka z Łukaszem Jędrzejczakiem. O harmonii dwóch żywiołów może już świadczyć sama warstwa techniczna, produkcja jest czysta i klarowna. Nic tu nie szaleje, dźwięki są dopieszczone, precyzyjnie poukładane i elegancko ustępują sobie miejsca. Gdy w „SMZS II” pojawia się perkusja i przeciągnięty basowy riff, syntezatorowe chmury unoszą się wyżej. Również sama muzyka jest bardziej klarowna, a narracja bardziej linearna. W najlepszych momentach skutkuje to wręcz euforyczną zaraźliwością. „SMZS II” prowadzą cholernie przebojowy highlife’owy puls, zapętlająca się fraza basu i rozpryskujące fale syntezatorów. „W D” to fantastyczne współgranie gitarowego ostinato, ciepło brzmiącego syntezatora o barwie klarnetu i promienistego solo gitary. Blisko tu do Piotra Kurka, z jego rozgadanymi syntezatorami. Zresztą Kurek i Ziołek dość często razem koncertują.
Podczas gdy „Zamknęły się oczy ziemi” to raczej droga szutrowa, „RHTHM” kojarzy się z jazdą po autostradzie. Niestety, bywa, że jazda jest nużąca. „Braslai” i „Monotronik” to dwa dość nieudane eksperymenty z formą techno, w dodatku niezrozumiale odstające od reszty płyty. Szczęśliwie dużo więcej tu dobrych momentów. W nerwowym „Pikniku nad rzeką Ma” na przykład, gdy słuchaczowi wydaje się, że ma już wszystko rozgryzione – pulsującą na trzy perkusję i dwa założone na siebie basowe riffy – nagle z błogiej satysfakcji wytrąca go… muzyka zaklinaczy węży? Jak widać Ziołek musi zakrzywić nawet względnie linearną geometrię.
***
Chociaż Ziołek twierdzi, że muzyka T'ien Lai jest „walcząca”, nie da się go nazwać muzykiem zaangażowanym. To, co nagrywa, to raczej „pożegnanie ze światem” niż wezwanie do wzięcia go na klatę. I tak choć albumy Kapitalu, duetu tworzonego razem z Rafałem Iwańskim, są inspirowane rewolucyjnymi, wspólnotowymi pracami Hakima Beya, trudno się w nich doszukać antykapitalistycznej żarliwości. Choć może to i lepiej, agitek rzadko kiedy dobrze się słucha. Na „Zamknęły się oczy ziemi” i „RHTHM” Ziołek też jest wycofany, swój wokal chowa w gąszczu przesterów, pogłosu, rzadko kiedy słychać go wyraźnie. Nie ma co też liczyć na teksty dołączane do płyty, niczego takiego nie ma w planach.
To, że nie zależy mu na byciu usłyszanym, znów upodabnia go do artystów krautrockowych. Choć żyli w czasach fermentu, żywego i nieraz zażartego protestu przeciwko pokoleniu swoich rodziców, nie zrobili ze swojej twórczości narzędzia krytyki społecznej. „Wówczas mnóstwo osób miało znakomite kwalifikacje do zrozumiałego wyłożenia sytuacji politycznej” – mówił dziennikarzowi Davidowi Stubbsowi Jean-Hervé Péron z Faust. „W Stanach może i potrzebny był ktoś taki jak Dylan, ale w Niemczech czy we Stara Rzeka, „Zamknęły się oczy ziemi”, Instant Classic 2015Francji cała generacja młodych pisała ulotki, książki, eseje czy urządzała demonstracje”. Pokolenie krautrocka wyrażało swój bunt poprzez drażliwą, niezrozumiałą dla wielu Niemców – również współczesnych – estetykę. Can, Faust, nawet Kraftwerk byli radykalnie niezależni, zdecydowanie bardziej niż choćby brytyjskie punki. W końcu wiele zespołów z lat 80. – na przykład komunizujący kolektyw Scritti Politti – ostatecznie przeszło na stronę popu, co uzasadniano strategią entryzmu – zmiany czy rozwalenia systemu od środka, co oczywiście okazało się mrzonką, ale przynajmniej zaowocowało paroma niezłymi piosenkami na listach przebojów (ABC!). Nie wiem, czy jest w Polsce drugi muzyk równie mało zainteresowany flirtem z popem co Ziołek.
Świadomie czy nie, jest on więc spadkobiercą kontrkultury lat 60., i to temu zawdzięcza swoją wyjątkowość i magnetyzm – trudno przecież uniknąć wrażenia, że z powodu estymy, jaką w ciągu ostatniej dekady cieszyły się lata 80. (za granicą między innymi dzięki książkom Jona Savage’a czy Simona Reynoldsa, a w Polsce – wywiadom rzekom Rafała Księżyka), to punk, i wszystko co przyszło po nim, zyskał status archetypu popowej awangardy. Ziołek nie załapał się na ten pociąg, ale jak wiadomo z „Przypadku” Kieślowskiego, i z tego może wyjść coś dobrego.