Dyskoteki, chłopaki, nauka
Fot. materiały promocyjne / Mario Krunic

Dyskoteki, chłopaki, nauka

Jakub Bożek

Piosenki Marii Minervy są jak błyskotliwy flirt – pełne dwuznaczności i zabaw konwencjami. Czym artystka uwodzi na najnowszym albumie „Histrionic”?

Jeszcze 3 minuty czytania

„Histrionic”, czwarty album Marii Minervy, zainfekował moją głowę. Zaczęło się od „Galaxy”, kosmiczno-romantycznej ballady, w której Maria na tle plam syntezatorowego eteru i zwiastujących niechybną kolizję sygnałów alarmowych, śpiewa o oddaniu i dialektyce obcości i bliskości obecnej w każdym związku. W rozpoczynającym piosenkę dwuwierszu „Twoja dusza to galaktyka, do której nie dotrę/Lecę tam statkiem kosmicznym” jest coś tak fantastycznie nieporadnego, jak w dziecięcych fantazjach o podróżach w kosmos. Jest w nim też coś głęboko poruszającego i osobistego. A przynajmniej tak mi się wydawało. „Obawiam się, że nie mam nic szczególnie interesującego do powiedzenia o «Galaxy». Nie pisałam tego z myślą o kimś, to tylko piosenka” – odpowiada mi Maria.


Tylko „piosenka”? Gdy te słowa padają z jej ust, brzmią nieco zaskakująco. Minerva miała – i chyba wciąż ma – wizerunek artystki-intelektualistki. Nina Power z „The Wire” jeszcze w sierpniu 2012 roku przedstawiła ją następująco: „Wolałaby raczej rozmawiać o tym, jak fantastyczni są jej wykładowcy”. Swoją płytę „Cabaret Cixous” nazwała po Hélène Cixous, francuskiej pisarce i krytyczce literackiej. W jednej z piosenek z tego albumu zsamplowała monolog amerykańskiej filozofki Avital Ronell. Fotografia Ronell pojawia się też w teledysku „Strange Things Are Happening In My Room”, tak samo jak zdjęcie Gilles’a Deleuze’a w kapeluszu. Ale być może nie trzeba było brać tego wszystkiego na poważnie? W końcu sama artystka określiła ten klip jako „najbardziej idiotyczny na świecie”. A może po prostu intelektualne inklinacje przeszły jej z czasem? „Czasem, gdy myślę o wszystkim, co porzuciłam, zapominam, jak bardzo dorosłam” – śpiewa w „Galaxy”.

Oczytanie, inteligencję i poczucie humoru wyniosła z rodzinnego Tallinna. Jej ojciec Mart Juur to uznany intelektualista, komik, krytyk literacki i muzyczny, który prowadzi popularny program radiowy i dwa programy telewizyjne – jeden satyryczny, drugi literacki. „Jego najlepszymi przyjaciółmi są pisarze, intelektualiści, ludzie mediów. Mężem mojej ciotki jest jeden z najsławniejszych estońskich poetów. Dorastałam w specyficznym środowisku, które praktycznie podtykało mi pod nos kulturowe łakocie. Może i nigdy nie byliśmy bogaci, ale w naszym domu zawsze było mnóstwo książek, więc zainteresowanie muzyką, sztuką i literaturą było dla mnie czymś naturalnym. Podobnie było z moimi przyjaciółmi” – mówi Maria.

Tak trafiła na historię sztuki oraz do środowiska feministycznego i artystycznego. „Działałam lokalnie, brałam udział w wystawach – zarówno jako artystka, jak i kuratorka – pisałam recenzje. Wszystko to było szalenie amatorskie i chyba niezbyt dobre”. (To ostatnie jest akurat dość wątpliwe, ponieważ pióro Minervy jest fantastyczne. Jej blog, który chwilowo znikł gdzieś w odmętach sieci, był porywający i niezwykle wnikliwy). Lokalna scena muzyczna nie interesowała jej szczególnie. „Nie chodziłam na koncerty, nie ciekawiły mnie zespoły z Tallinna. Za to gdy miałam 13 lat, zaczęłam chodzić na imprezy house’owe, i tak zostało mi do dziś. House był i jest moją obsesją. Uwielbiałam Frankie’ego Knucklesa (po tym jak zmarł, Minerva na swoim fejsbukowym wallu wspominała, że jego kawałki po raz pierwszy usłyszała na kasecie sprezentowanej jej przez pierwszego chłopaka), jaram się Cajmerem, Romanthonym (niech spoczywa w pokoju), Parrisem Mitchellem”. Najważniejszym house’owym numerem pozostaje dla niej jednak „Gabriel” Roya Davisa Jr, melancholijny przebój, który stał się inspiracją dla pokolenia brytyjskich producentów przełomu lat 90. i 2000., tworzących skomplikowaną rytmicznie odmianę house'u zwaną 2-stepem. We francuskim „Hartzine” Minerva mówiła, że „Gabriel”, którego usłyszała w wieku 14 lat, uświadomił jej, jaki wpływ na ciało może mieć właściwy groove

Otwierająca „Histrionic” zmysłowa piosenka „The Beginning” jest pięknym świadectwem tej fascynacji. „Czuję, że to początek miłości na całe życie” – śpiewa w nim Minerva na tle złamanego po brytyjsku rytmu.

Z drugiej strony jej muzyka, choć nosi wyraźne ślady tanecznych inspiracji, nie powstaje raczej z myślą o rozpaleniu parkietów. W brzmieniu Minervy jest zbyt mało modernistycznego rygoru, a programowane przez nią rytmy wprowadzają raczej w letarg niż w euforię. Jej metoda kojarzy się z Burialem, którego muzyka jest równie mglista i tanecznie nietaneczna. Oboje tworzą muzykę nie dla klubów, lecz opowiadającą o nich – przywołują wspomnienia długich nocy w kłębach dymu, niewyraźne dudniące dźwięki dochodzące zza ściany i przemieszane z gwarem nie do końca trzeźwych tłumów (choć w przypadku Minervy te tłumy nie muszą wcale być liczne, na swoim fantastycznym blogu pisała kiedyś, że jej ideałem jest impreza w niewielkim barze The Wreck Room, podczas której Ron Morelli grał dla 17 osób), późne samotne powroty do domu. Paradoksalnie jednak w tym zapisie doświadczenia klubowego może być więcej prawdy niż w radosnych – lub odwrotnie drapieżnych i brutalnych – podcastach, od których roi się sieć. Melancholia po dobrej (czyli głośnej i nieco zamglonej) klubowej nocy jest przecież czymś równie normalnym jak euforia. Zresztą sama Minerva pisała, że słowem, której przychodzi jej na myśl, gdy wspomina własne życie nocne, jest „rozczarowanie”.

Maria Minerva, „Histrionic”, Not Not Fun. Premiera
29 kwietnia 2014
Jest jeszcze jeden powód, dla którego muzyka Minervy wydaje się nietaneczna, ale tkwi on w uchu słyszącego. Muzyka klubowa rządzi się dość sztywnymi regułami, na straży których stoją nieraz doktrynerscy dziennikarze i producenci. (Ich zestaw oczywiście zmienia się z czasem, ale zaciekłość strażników ortodoksji jest dość stała). Wszystko co od nich odbiega, co jest niekorzenne, spotyka się w najlepszym razie z niezrozumieniem, w najgorszym z kpiną bądź nienawiścią. To dlatego nietypową muzykę Marii nazywano z początku „hipster house’em”, co naturalnie sugeruje coś nieprawdziwego i niepoważnego. Często jednak to właśnie ci nieortodoksyjni hipsterzy tworzyli najciekawszą i niespodziewanie popularną ścieżkę dźwiękową dla parkietów. W latach 80. nowojorskie punki i artystyczne dusze ze sceny no wave zamieniły rwane gitarowe riffy na zmysłowy basowy groove zmutowanego disco. Jedną z ważniejszych wytwórni tego okresu była legendarna Ze Records prowadzona przez irakijskiego Żyda Michaela Zilkhę, którego decyzje wydawnicze zależały tylko od tego, „czy rytm robił boom-bap i czy śpiewały tam czarne wokalistki” (cyt. za wyczerpującą autorską historią muzyki popularnej Boba Stanleya, „Yeah Yeah Yeah”). Choć Ze w ciągu trzech pierwszych lat działalności przynosiła wyłącznie straty, w końcu udało im się przekonać publiczność do nowatorskiego odjechanego brzmienia. Maria Minerva również wpisuje się w to kontinuum. Tak samo jak jej macierzysta wytwórnia Not Not Fun i jej filia 100% Silk.

Minerva nigdy nie kryła się ze swoim pochodzeniem. Peryferyjny status Estonii nie miał jednak większego wpływu na jej karierę. Wschód ani jej nie przeszkodził, ani nie pomógł. To ciekawe, bo jak pisze Agata Pyzik w swojej książce „Poor but Sexy”, jeszcze całkiem niedawno dwuznaczna relacja Wschodu z Zachodem była jednym z głównych paliw popkultury: „Oba bloki (komunistyczny i zachodni – przyp. JB) były współzależne i blisko ze sobą powiązane – z powodu braku obiektywnych informacji i cenzury musiały o sobie śnić i fantazjować. W ten sposób żelazna kurtyna stała się «fabryką snów», bez której nie byłoby kultury, jaką dziś znamy”. Być może dla urodzonej w 1988 Marii tego paliwa już nie starczyło. Choć na początku jej kariery pewna tajemniczość peryferii była przez nią wykorzystywana jako karta przetargowa – w końcu pierwsza kaseta wydana w Not Not Fun nosiła tytuł „Tallinn at Dawn”. Dziś jej priorytety wyglądają inaczej. „Chcę być traktowana jak wszyscy inni. Tak naprawdę nieważne, skąd się pochodzi, ważne, by być niezależnym”.

Także od męczących, uporczywych płciowych stereotypów, które są obecne również na niezależnej scenie muzycznej. Z jej mizoginią zetknęła się na przykład rosyjska didżejka Nina Kraviz. Inna didżejka i producentka, Ikonika, opowiedziała mi kiedyś, że pewien gość przekonywał ją, że kobiety powinny występować na scenie w samej bieliźnie. Maria Minerva usłyszała z kolei, że wygląda jak Anthony Kiedis z Red Hot Chilli Peppers, a raz pewien recenzent z Manchesteru komplementował jej „zajebiste piersi”.

By uwolnić się od tego wszystkiego, Minerva przeniosła się do Stanów Zjednocznych, „Histrionic” to jej pierwszy album nagrany w całości w Nowym Jorku. „W Wielkiej Brytanii trzeba być Brytyjczykiem lub Brytyjką, by odnieść sukces. Przepraszam, ale takie są moje doświadczenia. W Stanach czuję mniej ciśnienia, lubię też tę ich neutralność. Płeć, rasa, narodowość, wiek – te rzeczy nie powinny mieć znaczenia, nie powinny być wykorzystywane, tak jak to się zdarzało, gdy zaczynałam”.

Częste przeprowadzki i kosmopolityczny styl życia nie oznaczają jednak zerwania z estońskimi korzeniami. Minerva dobrze o nich pamięta – zarówno w sferze symbolicznej, jak i w realu. „Histrionic” kończy utwór „Hingede öö”. Tak samo zatytułowana jest powieść estońskiego pisarza Karla Ristikiviego, również emigranta. Wojenna zawierucha zmusiła go do ucieczki do neutralnej Szwecji, gdzie pozostał aż do śmierci. „Kocham tę książkę, to estoński odpowiednik «Wilka stepowego» Hermanna Hessego i lektura szkolna. Tekst w osiemdziesięciu procentach jest wierną adaptacją powieści, która opowiada o błąkaniu się po nawiedzonym domu i patrzeniu na śmierć chorego przyjaciela”.

Minerva wciąż utrzymuje też kontakt ze sceną muzyczną rodzinnego miasta. Niedawno wydała EP-kę nagraną razem z Ajukają. „To mój przyjaciel Raul Saaremets. Jest w wieku mojego taty, ale wygląda na 25 lat. To legenda: didżej, prezenter radiowy, producent i promotor, założył kilka wytwórni płytowych i zrobił jeszcze wiele innych rzeczy. W tym roku dostał nagrodę od prezydenta za zasługi dla niezależnej sceny muzycznej Estonii, jest kimś! Nie wyobrażam sobie bez niego estońskiej sceny”.

Jej prawdziwe życie jest jednak w Stanach, a „Histrionic” otwiera nowy etap. Tak samo jak kolejna przeprowadzka. „W czerwcu przenoszę się do Los Angeles, kupiłam bilet, więc to już oficjalna wiadomość. Nowy Jork jest cudowny, ale przypomina faceta, z którym trudno jest żyć, choć seks i rozmowy z nim są wspaniałe. Jest tu dla mnie zbyt drogo i wariacko, potrzebuję spokoju, by móc pracować i mam już dość problemów finansowych. Chcę też ograniczyć albo w ogóle skończyć z graniem koncertów. Robiłam to przez kilka lat i sądzę, że jest to ekstremalnie nudne. W zeszłym roku najdłużej mieszkałam u siebie przez trzy miesiące, a potem znów musiałam ruszyć w trasę. Organizowałam całe swoje życie pod plany koncertowe, a uzależnienie swoich finansów od czegoś takiego nie jest najlepsze”.

Ajukaja & Maria Minerva - CU Again (Porridge Bullet 008) from Porridge Bullet on Vimeo.

Co w zamian? „Moim amerykańskim snem jest zostać autorką piosenek w Los Angeles. Pisanie piosenek jest dla mnie znacznie ciekawsze niż wykonywanie ich. Chcę przejść do głównego nurtu i może zniknąć na chwilę. Chciałabym ułożyć sobie życie. Wszyscy moi znajomi w Estonii mają świetne stanowiska, pracują dla dużych gazet, w telewizji albo w instytucjach sztuki. Ja siedzę spłukana w Nowym Jorku i czasem czuję się gorsza od nich”.

Słowo „histrionic” oznacza coś teatralnego, scenicznego. Dla Marii Minervy album „Histrionic” może jednak oznaczać koniec scenicznego okresu w życiu. Po cichu liczę, że jednak tak się nie stanie.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.