MICHAŁ FUNDOWICZ: Czujesz się zakorzeniony w jakimś nurcie, ruchu, tradycji?
WOJCIECH KUCHARCZYK: Pierwszy styl, czy ruch artystyczny, który mnie w młodości poruszył, to było Dada. Drugi – Bauhaus z lat 20., nie zespół, choć i zespół lubiłem. Bardzo wtedy mi pasowała także twórczość Mirona Białoszewskiego. W połowie lat 80., w liceum, zacząłem artystyczne działania na poważnie, na początku głównie teatralne, bo tak mogłem łączyć wszystkie swoje zainteresowania, od plastyki i ruchu po muzykę i słowo. Ale czy to jest moje zakorzenienie? Równie dobrze mogłaby to być pierwsza płyta Abby, o którą poprosiłem rodziców. Albo pierwszy utwór, który świadomie pamiętam, czyli „Porque te vas” Jeanette z filmu „Nakarmić kruki”. Żadnej określonej tendencji nie kontynuuję. Jasne, nawiązuję świadomie do moich mistrzów, często koduję różne sprawy w swojej twórczości, ale coraz bardziej dostrzegam, że to, co robię, to wątek osobny, rozumiany i ceniony przez kilka osób w pełni, ale przez ogół ani trochę. Staram się też z różnych iluzorycznych odczuć wyplątywać, nie mieć złudzeń, że kiedyś nagram przebój. Ale chcę się też powoli specjalizować. Najbardziej chciałbym skupić się na muzyce, bo muzyka najwięcej energii oddaje z powrotem.
A jak się odnajdujesz w polskim kontekście?
Niestety, czuję się coraz bardziej outsiderem. Ale staram się to zaakceptować i jakoś wykorzystać, choć w Polsce może to tylko utrudnić życie. U nas outsider jest zawsze kimś z marginesu, nad kim się trzeba raczej użalać i dać datek. Ja tak nie chcę, jestem mocny i pomysłów mi przybywa. Nie ukrywam, że frustracji raczej też, ale coś za coś.
Wojciech Kucharczyk
Urodził się w 1969 roku. Artysta multimedialny, od roku 1995 działa w licznych muzycznych projektach (Mołr Drammaz, *retro*sex*galaxy, The Complainer & The Complainers), autor ponad czterdziestu albumów. Designer, producent, animator, szef oficyny Mik Musik promującej eksperymentalną muzykę elektroniczną z Polski i Europy. Z Mik Music współpracowali między innymi: Jakub Adamec, Iron Noir, Bangelizm, Asi Mina.
Sam Kucharczyk o Mik Music mówi między innymi tak:
„Robiłem, robiliśmy (zależnie od momentu) wszystko – od wydawania kaset (start był gdzieś w okolicy 1994), płyt każdego rodzaju, książek, aż do wystaw, pogadanek, wykładów, pokazów, solo, w grupie, na odległość, na miejscu, na łące, w błocie, w pałacu. Zdarzały się koncerty przez telefon, gościnne interkontynentalne współprace, jako jedni z pierwszych w PL robiliśmy interaktywne internetowe zabawki, atlasy, cyfrowe wideo na koncertach, jako jedni z ostatnich graliśmy na żywo do czarnobiałych retro-filmów, jako jedni z pierwszych za to graliśmy live do polskich najsłabszych telenowel. Pisaliśmy hasła, potem je malowaliśmy w galeriach lub wypisywaliśmy w formularzach. Lepiliśmy z plasteliny. Rzucaliśmy kamieniami. Zrywaliśmy kwiaty. Nagrywaliśmy owady i potem z nimi śpiewaliśmy”.
mikmusik.org
Generalnie jestem samowystarczalny w działaniu, choć lubię pracować w grupach, zawsze tkwiłem też w „etosie D.I Y.”, czasem może za bardzo. Nie lubię czekać aż ktoś zrobi coś za mnie, jeśli wiem, że mogę szybciej, chociaż nie zawsze to jest dobre i właściwe.
Robert Brylewski w biograficznej książce „Kryzys w Babilonie” wielokrotnie podkreśla znaczenie sceny – konkretnych muzyków, z którymi dzielił inspiracje, ale też po prostu się przyjaźnił. Bez udziału innych nie wyobraża on sobie procesu twórczego. Jak jest w twoim przypadku? Należysz do pierwszego pokolenia polskich muzyków elektronicznych, którzy ze względu na możliwości techniczne mogą być w pełni samowystarczalni.
Ale samowystarczalność nie oznacza działania samemu. Jasne, pewne rzeczy spokojnie i w skupieniu zrobię tylko sam. Nie lubię na przykład jak zespół, którego muzykę produkuję, wtrąca się w miksy. To się zdarza, ale akurat siedzenie i dłubanie w detalach po nocach jest tutaj dobrym przykładem czegoś, co wolę robić sam i w pełnym skupieniu. Jednak bardzo lubię też pracę w grupach rozmaitej wielkości. A pracowałem od duetów po orkiestrę z kilkudziesięcioma muzykami, więc znam różne możliwości i stany grupowego umysłu. Samowystarczalność to też nie egoizm. Pewne rzeczy wyjdą lepiej, gdy się je gra w kilka osób, a pewnych rzeczy w ogóle nie da się zagrać, wykonać solowo, nawet w elektronice. Najkrócej mówiąc – wszystko zależy od sytuacji.
Taką platformą zrzeszającą podobnie myślących artystów jest prowadzone przez ciebie od niemal dwudziestu lat wydawnictwo Mik Musik.
Mik Musik wolę określać jako kolektyw niż wytwórnię, nawet jeśli działamy często na znaczne odległości, często jedynie online, to i tak duch tej pracy jest kolektywny. A koncerty to już czysta grupowa przyjemność. Koncerty są teraz coraz rzadsze – bo kryzys na rynku – i stają się wydarzeniem odświętnym.
Są jeszcze kwestie zwykłego ludzkiego wsparcia, zupełnie nieodzowne. Nikt nie działa w próżni. Często bez wspólnych, kolektywnych, zespołowych ruchów, dobrego słowa czy nawet dofinansowania nie da się osiągnąć celu.
Mik Musik działa od lat jako nieformalna instytucja, firmująca swoją nazwą albumy muzyczne, książki, koncerty, wystawy, audycje radiowe, akcje... Wszystkie dziedziny mieszają się i organicznie zrastają w jedną formę: dźwięki, obrazy, słowa, teorie. Czy mógłbyś opowiedzieć o swojej roli artysty-kuratora?
Zyliony razy powtarzałem swój „manifest” – ja nie uznaję podziału sztuki na dziedziny. Bierze się to z tego, że tak uważam, a po drugie z tego, że mi talentów nie poskąpiono. Staram się je wszystkie wykorzystywać jak najlepiej, choć oczywiście w różnym stopniu, w różnych momentach. To nie jest proste, zaznaczam, wypełnia cały czas i uwagę, a ilość pomysłów czasem po prostu męczy, niemożliwość ich realizacji często frustruje.
Odkąd pamiętam, łączyłem co się połączyć dało. Chciałem, żeby sztuka była tak wielowymiarowa i wielozmysłowa jak życie. Ma się dziać wiele i ma być gęsto. A że publika często sobie z tym nie radzi, że woli jak coś jest określone i ułatwione? Staram się tego nie postrzegać jako problemu, tylko jako wyzwanie. I według tego dobieram współpracowników – im ktoś większy obszar ogarnia, tym łatwiej jest mi się z nim skomunikować, porozumieć i coś wspólnie wykreować.
A kuratorem jestem w momencie, kiedy toczy się dyskusja, jak „produkt” finalny ma wyglądać, przy czym najczęściej nie ograniczam współpracowników, raczej liczę właśnie na możliwość dyskusji i pełną mobilizację ze wszystkich stron. Dopiero razem można osiągnąć potrzebny balans. Czym innym jest „autokuratorowanie”, ale to raczej traktuję jako moją artystyczną pracę po prostu i tutaj testuję najdziwniejsze pomysły, żeby innych nie wciągać za bardzo w nadmierne ryzyko. Ja nie mam nic do stracenia. No i mnie to bawi, też.
Dlaczego Mik Musik powróciło po czterech latach przerwy? To chyba trudna chwila na taką reaktywację, ze względu na kryzys rynku wydawniczego.
Mik Musik powróciło, bo znowu trzeba było wziąć sprawę we własne ręce. Romans z mainstreamowym wydawcą niewiele przyniósł w końcowym rozrachunku, a nowe płyty czekały w kolejce. Mik Musik zawsze było dobre w kryzysowych sytuacjach, więc pomyślałem – teraz albo nigdy. I się udało. Tak naprawdę restart był w kwietniu 2012, a do końca roku wyszło razem jedenaście albumów, nie licząc singli, epek i innych bardziej efemerycznych, doraźnych spraw. Wracamy także powoli do poważnej międzynarodowej działalności koncertowej.
Kryzys, jakkolwiek go zauważać i rozumieć, przynosi docenienie działań D.I.Y., a Mik był kiedyś jednym z pionierów takiego działania, nie tylko w Polsce, ale i okolicy. Więc czemu z przepastnych doświadczeń nie skorzystać teraz? Starych i młodych artystów nie brakuje, coś z tym pięknym faktem należy zrobić. I robimy.
Ale może z drugiej strony słuchacze wreszcie są gotowi na twoją wizję sztuki, którą często określałeś jako „post-everything”? Wszyscy słuchają wszystkiego, rozszerzyły się horyzonty muzyczne, a elektronika jest coraz bardziej na topie.
Co do gotowości słuchaczy – być może jest lepiej... na pewno jest lepiej niż dwadzieścia lat temu. Festiwale i internet zrobiły swoje. Polski młody słuchacz wie więcej. Ale ja też na to nie liczę, bo chcę coraz dalej odchodzić od mainstreamu i robić rzeczy, najkrócej mówiąc, coraz dziwniejsze. Lecz bez utraty komunikacji, bez hermetyzmu. Kto chce, ten dostanie, a całą resztą się nie mogę i nie chcę przejmować. Interesuje mnie przyszłość.
Czy przyszłość wyrazić można najlepiej przy pomocy elektroniki?
Elektronika jest wszędzie, od lodówki po szczotkę do zębów – to nasze życie codzienne. Jak wobec tego stać obojętnie, jak można tego nie wykorzystywać? Choć nie przekreśla to rzeczy bez podłączonego prądu. Poduszka w płóciennej poszewce, a obok niej tablet. To jest moja żywa martwa natura.