Jesteśmy w Kalifornii. Dumne San Francisco, będące niegdyś areną hipisowskiego karnawału, teraz wydaje się oazą spokoju i nowoczesności. Połyskujące biurowce pną się do nieba, a u ich podnóża w rozsądnym tempie poruszają się piesi i pojazdy. Za to w położonej trochę dalej Dolinie Krzemowej właśnie trwa najnowsza rewolucja, dużo bardziej doniosła niż ta spod znaku kwiatów we włosach. W firmie Amaya elitarny zespół Devs doskonali maszynę, dzięki której można prześledzić zachodzące w rzeczywistości związki przyczynowo-skutkowe, zarówno te przeszłe, jak i przyszłe. Ów przełom dokonuje się w tajemnicy, za świętym lasem i złotym polem, w unoszącej się w pustce pracowni. Dostanie się do środka przypomina przejście na drugą stronę lustra, takiego weneckiego, pozwalającego bezwstydnie podglądać, jak funkcjonuje rządzony czystym determinizmem, „neutralny i bezbożny” wszechświat.
Prawdę o Devs poznajemy razem z młodym i zdolnym informatykiem imieniem Siergiej. Do siedziby zespołu osobiście wprowadza go szef Amai, Forest, kultywujący wizerunek dojrzałego hippisa. Zrozumiawszy, czym jest projekt, chłopak przeżywa taki szok, że dostaje torsji. Niedługo potem zostaje zdemaskowany przez Foresta jako szpieg i na jego polecenie zlikwidowany; surrealistycznym postscriptum do mordu jest upozowanie samobójstwa przez samospalenie. W wyniku hitchcockowskiej przewrotki funkcja protagonistki przypada Lily, dziewczynie Siergieja, która podejmuje uparte próby odkrycia, co się z nim stało, dramatycznie komplikując życie sobie i kilku innym postaciom. Ekranowa fabuła rozwija się z nieubłaganą konsekwencją, napędzana dynamiką przyczyny oraz skutku.
Serial „Devs” został w całości napisany i wyreżyserowany przez Alexa Garlanda. Ten utalentowany Anglik wkroczył na scenę kulturalną razem z przygodowo-pokoleniową powieścią „Niebiańska plaża”, lecz później zaczął coraz mocniej zwracać się w stronę filmu i fantastyki. Po serii scenariuszy do kilku głośnych produkcji nakręcił „Ex Machina” i „Anihilację”, w których zaprezentował się jako pełnoprawny autor kina science fiction, podchodzący do gatunku z inteligencją i namaszczeniem.
„Devs” przynosi jak dotąd najbardziej zamaszystą realizację jego wizji. Podobnie jak „Twin Peaks” Davida Lyncha i „Za starzy na śmierć” Nicolasa Windinga Refna, jest to przypadek, w którym przybysz ze świata dwugodzinnych metraży znajduje w wieloodcinkowej formule przestrzeń na rozwinięcie skrzydeł. To nie telewizyjna fucha – to opus magnum.
„Devs”, scenariusz i reżyseria Alex Garland, Stany Zjednoczone, na platformie HBO od marca 2020Twórczość Garlanda pozbawiona jest fobii wobec tego, co nowe i obce, zaskakująco częstych w science fiction. Garland, wnuk nagrodzonego Noblem biologa, hobbystycznie śledzący rozwój nauki, pokazuje fantastyczne zjawiska z fascynacją, która niekiedy przechodzi w zachwyt. I choć tuż obok pojawia się również groza, to tylko czasem wysuwa się na przód, nigdy nie zatruwa ogólnej wymowy dzieła. W „Ex Machina” bunt kobiety androida zdaje się słuszny i wręcz wzruszający, w „Anihilacji” kosmiczna katastrofa okazuje się mieć twórczy i piękny aspekt. Pracownia, wokół której krąży akcja „Devs”, przypomina futurystyczną świątynię, kamera przechadza się tam pośród pulsujących złotem powierzchni i podziwia stojące pośrodku lśniące urządzenie, zamknięte w szklanej gablocie niczym relikwia. Owszem, czekające na miejscu objawienie, że wolna wola to iluzja, może być druzgoczące. Niemniej jest to objawienie osiągalne dzięki zaawansowanej technologii.
Rzeczywistość jako zbiór danych, egzystencja jako ciąg przewidywalnych aktywności; przy takiej optyce serial pozostaje na wskroś ludzki. Pełno w nim żywych i wyrazistych postaci. Lily, wycofana chłopczyca, skrywająca pokłady siły i determinacji. Jamie, jej eks i pomocnik, nerd o rycerskich ambicjach. Forest, wrażliwy tyran, innowator, który jest zakładnikiem tragedii sprzed lat. Także drugi i trzeci plan nie są zaniedbane. Pietyzm, z jakim nakreślono bohaterów, ma praktyczny wymiar: akcja wypływa z ich osobowości, więc nadanie im indywidualnego rysu i psychologicznej głębi jest kluczowe dla powodzenia opowieści. Ale z takim podejściem idzie też w parze specyficzna filozofia, która stanowi przeciwieństwo mizantropii i nihilizmu. W „Devs” ludzie są nie żałosnymi marionetkami, lecz wspaniałymi, misternie skonstruowanymi automatami.
Dziwnie jest być człowiekiem, to trochę jak grać w filmie, tyle że nieświadomie. Jednak kiedy nawet wie się o swojej kondycji, nie można przestać wypowiadać ustalonych kwestii i wykonywać ustalonych gestów. To uczucie ma efektowne odzwierciedlenie w warstwie formalnej serialu. Garland znajduje tutaj idealne zastosowanie dla wypracowanej w „Ex Machina” i „Anihilacji” nieśpiesznej, somnambulicznej stylistyki. Ruchy kamery są posuwiste i wystudiowane, kadry bywają przetrzymane o sekundę lub dwie, po ścieżce dźwiękowej rozlewa się ambientowa zawiesina. W rezultacie seansowi towarzyszy na wpół podprogowe wrażenie, że wszyscy obecni na ekranie są w transie, czasem błogim, a czasem koszmarnym.
Siłą, która tak naprawdę animuje ten walc robotów, jest wola scenarzysty i reżysera w jednej osobie. Alex Garland to bardzo kompetentny demiurg. Imponuje to, jak klarownie prowadzi historię ocierającą się o tak wysoki poziom abstrakcji. Dążenie do zrozumiałości szkodzi jednak „Devs” w epilogu, następującym po nieprzewidywalnym i przez to niemożliwym incydencie. Mimo że reguły fikcyjnego uniwersum uległy złamaniu, Garland nie porzuca swojej strategii – i w tym momencie, domagającym się niedopowiedzenia i otwarcia pola do swobodnej interpretacji, jego bezwzględna artystyczna kontrola staje się opresyjna.