Demon, dybuk, duch; nieważne. W horrorach nie liczy się encyklopedyczna wiedza, tylko siła metafor – a te zawsze są zamaszyste i nieprecyzyjne. Tytułowa zjawa z filmu Marcina Wrony nazywa się Hana i mówi w jidysz, ale nie jest ambasadorką żydowskiej kultury. Chociaż budzi się z wiecznego snu po tym, jak w ogródku pewnego polskiego biznesmena zostają wykopane jej kości, to nie zwiastuje powtórki z „Pokłosia” Władysława Pasikowskiego. Owszem, Hana reprezentuje przeszłość, jednak nie tę kojarzoną z konkretnymi historycznymi wydarzeniami, z tonącymi w błocie barakami i płonącymi stodołami. Jest to przeszłość bliżej nieokreślona, taka, której jedyną wyraźną cechę stanowi prymat duchowości nad rozumem.
Paradoksem jest to, że „Demon” opowiada o próbie rozpoczęcia nowego życia. Peter (Itay Tiran) przybywa z Wielkiej Brytanii do Polski, aby ożenić się z Żanetą (Agnieszka Żulewska). Pewnie byłoby lepiej zrobić to na Wyspach i tam zostać, ale narzeczona kocha swój kraj, a konkretnie: miejsce, w którym się wychowała. W tym miejscu trwa też Hana, która po opuszczeniu grobu postanawia wejść w ciało Petera. Ledwie przeczuwając zachodzące w nim zmiany, młody mężczyzna przysięga wierność Żanecie i udaje się do sali, gdzie czeka na niego tradycyjne polskie wesele: białe kołnierzyki, czerwone twarze, zestawione ze sobą stoły i piramidy wódki, a do tego skwaszony, obłudny teść (Andrzej Grabowski). Właśnie wtedy symptomy opętania zaczynają się nasilać. Peter najpierw chwieje się i przewraca, a potem zdziera z siebie ubranie i wygłasza enigmatyczne, bełkotliwe monologi. Goście są zdezorientowani. Ksiądz (Cezary Kosiński) mówi o chorobie psychicznej. Lekarz (Adam Woronowicz) zaleca egzorcyzmy.
Akcja rozgrywa się w miasteczku, za którego plan zdjęciowy posłużyły okolice Bochni i w którym uparcie dźwięczą echa poprzednich epok. Szare, przysadziste bloki; zagracone chałupy; wciąż żywa przyroda; rzeka bez mostu i prom, który stanowi jedyne połączenie z resztą kraju. Tylko szczegóły – wspomnienia rozmów na Skypie czy zdobiące ciała mężczyzn modne tatuaże – podpowiadają, że mamy okolice 2015 roku. Nie znaczy to jednak, że tutejsi ludzie nie chcą dogonić reszty cywilizacji, wręcz przeciwnie: prace trwają, buldożery burzą opuszczone domy, koparki kopią w ziemi. Kolejne budowlane metafory błyskotliwie pokazują dynamikę walki o jutro. Próba pozbycia się śladów po przodkach prowadzi do rozgrzebania ich, do odsłonięcia piwnic, zdjęć, skarbów, fundamentów i szkieletów. A także demonodybuków, które nie pasują do racjonalnej współczesności.
Wrona nakręcił swojski horror szoł, co wcale nie powinno brzmieć ironicznie, tylko dumnie. W końcu nie ma u nas tradycji kina grozy, a jego nieliczni reprezentanci nie stanowią zbyt dobrego wzoru do naśladowania, prędzej materiał na dobrotliwy pastisz, tak „Demon”, reż. Marcin Wrona.
Polska 2015, w kinach od 16 października 2015
jak kampowa „Wilczyca” Marka Piestraka. Tymczasem „Demon” nie jest wcale kalką zagranicznych produkcji, lecz umiejętnym przeniesieniem gatunku na rodzimy, grząski grunt. Strach jest w nim wywoływany oszczędnie: chuchnięciem i dmuchnięciem, stuknięciem i puknięciem, przeciągniętymi ujęciami i nagłymi cięciami, w myśl zasady, że mniej znaczy więcej. Można doszukać się tu wpływów klimatycznej azjatyckiej szkoły spod znaku „Kręgu” Hideo Nakaty i „Klątwy” Takashiego Shimizu, także ze względu na powłóczystą Hanę, która przypomina nieco ikoniczne zjawy ze złowrogimi fryzurami. Pomostem między nie do końca polskim instrumentarium grozy a na wskroś polską przaśnością staje się groteska. Wiadomo: wesele, weselicho. Alkohol znieczula ludzi na strach i pompuje im w żyły brawurę, ale czyni ich też nieporadnymi i zwyczajnie żałosnymi. Ci bardziej przejęci goście próbują zaradzić zaistniałej sytuacji, co prowadzi do jeszcze większego bałaganu. Taniec śmierci gładko przechodzi w chocholi taniec.
„Demon” byłby naprawdę świetnym filmem, gdyby nie zaszkodziły mu rozbuchane ambicje Wrony, które reżyser przejawiał już w wykoncypowanych ponad miarę „Mojej krwi” i „Chrzcie”. Chociaż przez większość seansu groza zgodnie idzie pod rękę z arthouse'owymi inklinacjami, to pod koniec ich drogi się rozchodzą. Zamiast mocnej puenty dostajemy ciąg „znaczących” obrazów, których większość mogliśmy zobaczyć w prologu. Ta klamra niczego jednak nie zmienia w wymowie filmu, tylko powtarza lub dopowiada pewne sugestie, tak na wypadek gdyby nie wszyscy je zrozumieli. Czuć w tym coś asekuranckiego, pilną potrzebę przypomnienia, że popkulturowa konwencja jest jedynie kostiumem, który można w każdym momencie zrzucić, odsłaniając absolutnie niepopkulturowe jądro. Zupełnie jakby nakręcenie czystego gatunkowo horroru było czymś wstydliwym. Nie jest. Udowodnił to chociażby Stanley Kubrick w „Lśnieniu”, z którego cytat wieńczy „Demona”.
5 minut czytania
Horror szoł
Marcin Wrona nakręcił swojski horror szoł, co wcale nie powinno brzmieć ironicznie, tylko dumnie. Pomostem między nie do końca polskim instrumentarium grozy a na wskroś polską przaśnością staje się groteska
Jeszcze 1 minuta czytania