Postscriptum do nocy

6 minut czytania

/ Film

Postscriptum do nocy

Piotr Mirski

Trudno nie zastanawiać się, na jakie recenzje liczył Levinson, realizując „Malcolma i Marie”. Prawdopodobnie wymarzył sobie nagłówek: „Coś więcej niż suma części składowych. Film jednocześnie skromny i epicki”

Jeszcze 2 minuty czytania

Jedno miejsce, dwójka bohaterów i wiele, wiele słów. Gadające głowy nakręcone w czerni i bieli. Kiedy przegląda się „Malcolma i Marie” na Netfliksie, tak jak kartkuje się świeżo zakupioną książkę, można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z kameralną historią opowiedzianą zgodnie z zasadą decorum. Pełnoprawny linearny seans pozwala jednak przekonać się, że prawda jest inna, a przynajmniej bardziej skomplikowana: przez sto minut trwania film ten usiłuje rozsadzić minimalistyczną konwencję i stać się widowiskiem.

Twórca „Malcolma i Marie”, Sam Levinson, syn Barry’ego Levinsona, nie jest kimś, kogo znakiem firmowym byłaby powściągliwość. Zadebiutowawszy dość stonowanym i raczej zapomnianym „Kolejnym szczęśliwym dniem”, rozwinął skrzydła przy „Assassination Nation”, satyrycznym dreszczowcu, za inspirację dla którego posłużyły popkulturowe tripy Harmony’ego Korine’a, mściwe fantazje Quentina Tarantino i buńczucznie samoświadoma forma „Podziemnego kręgu” Davida Finchera. Jeszcze mocniej docisnął pedał gazu w serialu „Euforia”, będącym przypuszczalnie najbardziej bombastyczną młodzieżową operą mydlaną w dziejach. Hardcorowy seks i niewiele mniej hardcorowa przemoc, stylizacje na kryminał czy program edukacyjny, odloty do sztucznych rajów oraz innych krain na krawędzi jawy i snu – oprócz przeróżnych ekscesów widzowie dostali potrójną dawkę rutynowego efekciarstwa spod znaku slow motion i bumboksa. Wypuszczone po pierwszym sezonie dwa odcinki specjalne, oba osnute wokół intymnej rozmowy, okazały się próbą pozostania kreatywnym ze skrępowanymi rękami. Levinsonowi udało się wybrnąć z sytuacji bez porzucania szołmeńskich tendencji – albo wyciskając jak najwięcej z następujących po sobie ujęć i przeciwujęć, albo uciekając ku psychicznym przestrzeniom, gdzie jedynie niebo jest granicą dla inscenizacyjnej ekwilibrystyki.

Ostatni film Levinsona wygląda jak trzeci specjal „Euforii”, i to nie tylko dlatego, że jest rozpisany na dwa głosy. Zendaya wciela się tutaj ponownie w narkomankę. Marie to ktoś w rodzaju starszej o kilka lat wersji Rue, która wydobyła się z piekła nałogu i znalazła przystań u boku reżysera imieniem Malcolm, granego przez Johna Davida Washingtona. Opowieść rozpoczyna się, gdy para wraca z premiery debiutu Malcolma do wynajętego przez producentów domu w Malibu, niosącego przedsmak wspaniałej kariery, jaka czeka najnowsze objawienie kina afroamerykańskiego. On szaleje z radości, ona nie podziela jego entuzjazmu, jest chłodna, nieco zgryźliwa, jakby obrażona. Jak się niebawem wyjaśnia, powodem jest to, że podczas przemówienia Pan Talent podziękował wszystkim z wyjątkiem swojej życiowej towarzyszki, w czym ona widzi symptom większego problemu. Trudna rozmowa, nieodwołalnie podjęta, nie chce się skończyć i zatacza coraz szersze kręgi. Postscriptum do szampańskiej nocy wydłuża się i przeradza w psychologiczną rozgrywkę, podobnie jak w „Kto się boi Virginii Woolf?” Mike’a Nicholsa.

Na samym początku kamera obserwuje zza okiennych szyb, jak Malcolm i Marie krążą po domu przy wtórze piosenki Jamesa Browna, każde według własnej choreografii; długie, płynne ujęcie, łączące w sobie brawurę z voyeuryzmem, powinno przypaść do gustu Brianowi De Palmie. Chociaż potem film stopniowo nieruchomieje, odpowiadając na rosnące wyczerpanie bohaterów, to nigdy nie traci wyrazistości – gwarantują to kadry Marcella Réva, których srebrny blask przywodzi na myśl luksusowe sesje fotograficzne, oraz odtwórcy tytułowych ról. Washington szarżuje do upadłego jako wyzbyty zahamowań narcyz, Zendaya czyni z poharatanej dziewczyny Amazonkę, którą wzmocniło to, czemu nie dała się zniszczyć. W najgorętszych, najbardziej zaciekłych momentach oboje wygłaszają swoje kwestie z taką siłą, jakby to były arie operowe.

„Malcolma i Marie”, reż. Sam Levinson„Malcolm i Marie”, reż. Sam Levinson. USA 2021, na Netfliksie od lutego 2021Język, jakim mówią Malcolm i Marie, pobrzmiewa zarazem uliczną swadą i oczytaniem. Dialogi są paliwem i główną treścią filmu. To, co pozawerbalne, z reguły pełni zaledwie ilustracyjną funkcję, nie tworzy odrębnej, szemrzącej znaczeniami warstwy tak jak przykładowo w serialowych „Normalnych ludziach”, opartych w dużej mierze na rozbieganych spojrzeniach, tężejących twarzach i niekontrolowanych gestach. Podczas kłótni słowa stają się bronią, bohaterowie używają ich, aby narzucić drugiej stronie własną narrację o ich związku, autorytarnie dokonać podziału na tę lepszą i tę gorszą połówkę. Wraz z rozwojem sytuacji nie wychodzą na jaw żadne kłamstwa i sekrety, to nie ten rodzaj historii miłosnej. Tu chodzi nie tyle o fakty, ile o interpretacje.

Rozmowa raz po raz wraca do „Imani”, filmu Malcolma, który, tak się jakoś złożyło, opowiada o młodej narkomance. Skąd pomysł na taką protagonistkę? Czy wzorem dla niej była Marie? I czy dlatego Malcolm nie podziękował jej na premierze – ponieważ wzdragał się na myśl, że miała tak duży wpływ na jego tour de force? Obok tego sporu roztrząsana jest obszerniejsza kwestia prywatnego zaplecza procesu twórczego. Malcolm nie życzy sobie, aby jego dzieło łączono z jego osobą. Przeczytawszy recenzję, której autorka przygląda się „Imani” przez pryzmat tego, że jest on czarnoskórym mężczyzną, wpada w święty gniew i wygłasza monolog o Wielkiej Tajemnicy Sztuki. Dlaczego ktokolwiek robi cokolwiek? Nie wiadomo. I w tym właśnie tkwi piękno! Później Marie demoluje tę prawie mistyczną wizję, zauważając, że Malcolm bywa takim samym kabotynem jako partner i jako reżyser.

Scena pastwienia się nad tekstem „białej laski z »LA Times«” – wymierzona w egotyzm artystów, ale też w lenistwo krytyków – stanowi dowód na to, że Levinson jest bardzo świadomy okołofilmowego dyskursu. Trudno nie zacząć zastanawiać się, na jakie recenzje liczył, realizując „Malcolma i Marie”. Prawdopodobnie wymarzył sobie tego typu nagłówek: „Coś więcej niż suma części składowych. Film jednocześnie skromny i epicki”. Niestety, mimo zamaszystej reżyserii gotowy produkt nie wyrasta ponad to, czym jest w swojej esencji, a jest pozbawioną dramatycznego ciężaru anegdotą. Przypomina hollywoodzki remake jakiegoś mumblecore’owego dziełka, przyjemny w odbiorze, lecz trochę absurdalny. Czy Levinsona rozwścieczyłaby taka opinia?