Pociąg głupców

Pociąg głupców

Piotr Mirski

Łatwo skojarzyć „Snowpiercera” z popularnymi ostatnio widowiskami – „Elizjum” Neila Blomkampa czy serią „Igrzyska śmierci”. Film Bonga jest od nich jednak bardziej ambiwalentny, mroczny, szyderczy

Jeszcze 1 minuta czytania

Ironia losu to okrutna pani. Środek chemiczny, który ma powstrzymać globalne ocieplenie, powoduje ekstremalne ochłodzenie klimatu. Świat ginie w zimnie, a ślady po ludzkiej cywilizacji zacierają śnieg i lód. Z wszechogarniającej bieli tylko gdzieniegdzie wystaje szkielet budynku lub wrak samolotu.

Brzmi to jak chamski dowcip, który wymyślił złośliwy ekolog. Brzmi to też jak początek „Snowpiercera”, najnowszego filmu Bong Joon-ho. Koreański reżyser lubi być dosadny. Bierze zużyte klisze gatunkowe i ożywia je dawką żrącej społecznej satyry: z kryminału robi tragikomedię o nieudolności policji („Zagadka zbrodni”), a z monster movie – opowieść o politycznym serwilizmie, degradacji środowiska i zbiorowej panice („The Host: Potwór”). Jego anglojęzyczny debiut, oparty na francuskim komiksie „Snowpiercer” nie jest wyjątkiem: konwencjonalna przypowiastka science fiction staje się tu kolejnym rozdziałem w historii ludzkiej głupoty.

Ułamek populacji znajduje schronienie w gigantycznym pociągu, napędzanym przez perpetuum mobile i raz po raz okrążającym ziemski glob (i w polskim podtytule filmu mianowanym „arką przyszłości”). Pomysł ten jest przyczynkiem prostej metafory: układ wagonów zmienia się w drabinę społeczną. Na przedzie, w – nomen omen – pierwszej klasie, siedzą przezorni bogacze, którzy w obliczu nadciągającego kataklizmu kupili bilety; z tyłu mieszkają natomiast gapowicze, desperaci, którym w ostatniej chwili udało się wedrzeć do środka. Ci pierwsi mają do dyspozycji przestronne przedziały i luksusowe restauracje. Ci drudzy tłoczą się w bieda-wagonach i jedzą tylko obrzydliwe batony proteinowe. Ich sekretny składnik jest jedną ze straszliwych tajemnic, jakie zostają odkryte wraz z rozwojem akcji.

Hierarchia jest wszystkim, mówi Mason (Tilda Swinton), urzędniczka, która wygląda jak karykatura Margaret Thatcher. Mówi to do mężczyzny, który protestuje przeciwko zabraniu jego syna do przednich wagonów. Swój wykład podpiera idiotycznym porównaniem: kiedy but jest na nodze, służy dobru całego organizmu; kiedy jednak znajduje się na głowie, stanowi zagrożenie. W ramach demonstracji Mason wkłada but mężczyzny w jego bujne włosy, a potem każe żołnierzom  wystawić siłą jego rękę na mróz. Zamarznięta kończyna zostaje rozbita młotem na tysiąc kryształowych drzazg. Podobnym torturom poddawano ludzi w Jednostce 731, japońskiej placówce badawczej z czasów II wojny chińsko-japońskiej oraz II wojny światowej, miejscu nazywanym „laboratorium diabła”. To skojarzenie pokazuje, jak bardzo źle dzieje się w państwie na żelaznych kołach. Rewolucja musi nadejść i wreszcie nadchodzi.

Łatwo skojarzyć „Snowpiercera” z popularnymi ostatnio widowiskami – „Elizjum” Neila Blomkampa czy serią „Igrzyska śmierci” – w których dzielące współczesny świat nierówności zostają przekute w dystopijne wizje, i które pozwalają śnić o wielkim zrywie proletariatu. Film Bonga jest od nich jednak bardziej ambiwalentny, mroczny, szyderczy. Rewolucja, choć motywowana słusznym gniewem, jest tutaj w najlepszym wypadku karnawałem, a w najgorszym – danse macabre.

„Snowpiercer: arka przyszłości”,
reż. Bong Joon-ho. USA, Korea Południowa 2014,
w kinach od 11 kwietnia 2014 
Bong inscenizuje ten karnawał w naprawdę mistrzowski sposób. Armia, którą prowadzi niejaki Curtis (Chris Evans), rusza w stronę lokomotywy – jako że prawie w każdym wagonie czeka na nią nowe niebezpieczeństwo, film ma cudowną prostotę wczesnych gier komputerowych. Rewolucjoniści spotykają na swojej drodze: żandarmów przebranych za średniowiecznych katów, miotającego betonowymi blokami olbrzyma, uzbrojoną w karabin maszynowy przedszkolankę, wymachujących łomami tancerzy i jeszcze kilka innych naznaczonych groteskowym rysem postaci. Potyczki z nimi z jednej strony mają w sobie poezję najlepszych filmów sensacyjnych z Azji, a z drugiej – starannie zaplanowany chaos slapstickowych komedii. Kiedy kolejne sceny zbliżają się do swojego klimaksu i wszyscy antagoniści wirują już w slow motion, sytuację studzą nagle różne wypadki. Ktoś poślizguje się na plamie krwi, pociąg uderza w lodową skorupę lub wjeżdża do ciemnego tunelu. Bohaterowie padają jak muchy – bez ostrzeżenia, bez sensu, zawsze w spektakularny sposób.

Im bliżej lokomotywy, tym więcej trupów. A im więcej trupów, tym wyraźniej odczuwalny jest pesymizm Bonga. Jego eskalację przynosi spotkanie Curtisa z Wilfordem (Ed Harris), konstruktorem i władcą pociągu. Ich rozmowa – będąca parafrazą wieńczącej „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya rozmowy zarządcy z Dzikusem – wypełnia prawie cały trzeci akt „Snowpiercera”. Wilford wyjaśnia Curtisowi mechanizmy działania ich mikrospołeczności, trochę w innej wersji powtarza porównanie z butem i głową. Mówi, że ludzie to szalona masa i że trzeba ich trzymać w dybach. Bong podpisuje się pod pierwszą częścią tego stwierdzenia. Nawet proteza happy endu nie jest w stanie przesłonić płynącej ze „Snowpiercera” mrocznej konkluzji. Przekonania, że punktem, do którego zmierza pociąg zwany ludzkością, jest apokalipsa.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.