Paweł (Maciej Stuhr) jest typem nauczyciela, który potrafi uciszyć klasowych kozaków zdecydowanym gestem, ciętą ripostą lub ciekawostką na temat hip-hopu. Piotr (Marcin Dorociński) to dziennikarz traktujący swój zawód jako najświętsze powołanie, gotowy służyć prawdzie za cenę komfortu, kariery i nawet życia. Paweł i Piotr są bohaterami dwóch seriali kryminalnych: tego pierwszego można zobaczyć w „Belfrze”, a tego drugiego w „Pakcie”. Obaj wyróżniają się grubą skórą, ciężkimi pięściami i detektywistycznym zmysłem, przyprawiającym policjantów o podziw lub konsternację. Obaj przejawiają też upodobanie do maczystowskiej, rockowej stylówy. Na bardziej ogólnym poziomie łączy ich to, że są tak nachalnie fajni, że zamiast podziwu budzą niechęć – podobnie zresztą jak same seriale, na których plakatach wyeksponowano ich nieogolone, obite twarze.
Zło w Dobrowicach
Chociaż liczni komentatorzy określają „Belfra” mianem polskiego „Miasteczka Twin Peaks”, to bliżej jest mu do „Dochodzenia”, w którym schemat z fantasmagorycznego serialu Davida Lyncha zostaje przeniesiony na realistyczny grunt. Wygląda on następująco: ginie skandalicznie młoda dziewczyna, a śledztwo w tej sprawie odsłania grzechy lokalnej społeczności. W „Belfrze” ofiarą jest licealistka Asia Walewska z miasteczka o jakże sielsko brzmiącej nazwie Dobrowice. W poszukiwaniu sprawcy bierze udział przybyły z Warszawy polonista Paweł Zawadzki, ojciec denatki, który z woli matki był nieobecny w jej życiu i teraz próbuje spełnić wobec niej ostatni obowiązek. Na swojej drodze spotyka coraz wyżej postawionych przedstawicieli miejscowego półświatka: od dopiero terminujących nastolatków, przez szeregowych dresów, po doświadczonych i potężnych gangsterów. Z odcinka na odcinek coraz bardziej jasne staje się to, że za tragedię odpowiedzialny jest cały przegniły system. „Wszyscy żyjemy w piekle” – to padające w finale zdanie pełni funkcję cynicznej, ale niepozbawionej zasadności wymówki.
Scenarzyści „Belfra” – Jakub Żulczyk i Monika Powalisz – jako budulca dla tej złożonej wizji używają ciężkich popkulturowych prefabrykatów, mających zapewne nadać jej atrakcyjnej wyrazistości. Paweł, będący wypadkową nauczycielki z „Młodych gniewnych” i legionu filmowych stróżów prawa, nie jest jedyną tak wtórną i przerysowaną postacią w serialu. Zdeprawowany biznesmen mawiający: „Dobrowice to ja”, nadwiślańska inkarnacja Draco Malfoya z „Harry'ego Pottera”, przegrywający walkę z alkoholizmem dziennikarz-donkiszot, młody wilk rodem z ramotki Jarosława Żamojdy, udręczony buntownik o literackim talencie, przepisowy wioskowy głupek – te i im podobne indywidua składają się na populację powiatowego piekiełka. I to w dużej mierze z ich powodu kryminalny fresk szybko przeistacza się w trzecioligowy komiks.
Część odpowiedzialności za taki efekt ponosi też narracja, która obfituje w równie dosadne, co tanie zagrywki. W repertuarze znajdują się kabaretowe skecze, wysoce naciągane przewrotki i niemalże literalne cliffhangery, które usilnie śrubują suspens, mimo że ich rozwiązanie jest aż nazbyt oczywiste. Ponadto puszczone w ruch wątki często nabierają komicznego rozmachu. Oto para walczących z zatruwaniem środowiska nastolatków pewnego dnia odnajduje w lesie ogromne składowisko toksycznych odpadów, które beztrosko i bezkarnie leżało tam przez dwie dekady. Jako puenty brakuje tylko sceny z jednym z winnych temu bałaganowi bonzów krzyczącym w stronę nieba coś o „przeklętych, wścibskich dzieciakach”. Trochę później przygotowująca się do olimpiady dziewczyna ulega podszeptom koleżanki i zaczyna brać stymulanty, aby ostatecznie doznać zapaści tuż nad egzaminacyjną kartką. Połączenie diabolicznego wyrachowania dilerów z tragiczną ironią losu ćpunki budzi skojarzenia z przeciwskutecznymi kampaniami społecznymi.
Trudno uniknąć porównań „Belfra” z prozatorską twórczością Żulczyka, która utrzymana jest na tylko kosmetycznie mniejszym poziomie kiczu. Jeśli jednak „Radia Armageddon” czy „Ślepnąc od świateł” broni wściekle sugestywny i jednocześnie swobodny język, to w „Belfrze” styl jest jeszcze jedną z wielu wad. Łukasz Palkowski, odpowiedzialny za wyreżyserowanie wszystkich odcinków, stawia na przeźroczysty, telenowelowy realizm, który czasem urozmaicają takie cyrkowe chwyty, jak kamera przelatująca przez wizjer w drzwiach. Inwencji ledwie starcza mu na zilustrowanie kolejnych stron scenariusza, nic więc dziwnego, że nie próbuje wykreować jakiegoś ciekawego wizualnego klucza, chociażby takiego, który pogodziłby przaśność prowincji z mrokiem kryminału; z tych dwóch elementów dostajemy w „Belfrze” wyłącznie pierwszy, i to niepoddany żadnej pomysłowej obróbce.
Anioły i demony nad Polską
W porównaniu z „Belfrem” „Pakt” przynosi wyraźną zmianę skali. Trzon jego akcji rozgrywa się nie na peryferiach, tylko w Warszawie, tam, gdzie ważą się losu całego kraju. Serial ten jest tak naprawdę nie tyle kryminałem, co konspiracyjnym thrillerem, pokazującym, jak za fasadą oficjalnej historii działają przeróżne szare eminencje. W pierwszym sezonie, będącym adaptacją norweskiego formatu, krwiożerczy biznesmeni zawierają przymierze, na mocy którego muszą wspierać swoje interesy bez względu na użyte do tego środki; jako że wszyscy wchodzą na rynek w latach 90., ich działalność ma być metaforą polskiego kapitalizmu. W sezonie drugim, opartym już na oryginalnym scenariuszu, klika złożona z przedsiębiorców i wysoko postawionych urzędników toczy grę o władzę i wielkie pieniądze, a towarzysząca temu polityczna zawierucha budzi niepokojące, choć nieostre skojarzenia z awanturami ostatnich lat. Tak jak w klasykach gatunku, „Syndykacie zbrodni” czy „Chińskim syndromie”, obowiązek ujawnienia matactw i zbrodni spada tutaj na prasę, reprezentowaną przez pracującego dla największych tytułów Piotra Grodeckiego.
„Pakt” jest wierny konwencji także w tym względzie, że zostaje opowiedziany z kamienną twarzą; wiadomo: spiskowa teoria dziejów i obraz kraju w ruinie to nie przelewki. Jego powaga jest jednak tak przesadna, że aż absurdalna. Każdy odcinek otwierają plansze z fragmentami Biblii lub aforyzmami autorstwa tzw. wielkich ludzi, usiłujące dopisać do ekranowych zdarzeń drugie – metafizyczne lub przynajmniej egzystencjalne – dno. Ciężar sytuacji aż nadto czuje Piotr, który wciąż marszczy się, krzywi i rzuca bluzgami, będącymi wyrazem jego pogardy wobec tchórzy i szumowin. Czuje go także większość innych postaci, sztywnych i czujnych, porywanych głównie strachem lub gniewem, mających podobnie blade twarze.
Chociaż wielogodzinny metraż pozwala na swobodne różnicowanie tonacji, to w „Pakcie” prawie w ogóle nie ma lekkich i przyjemnych momentów; seks jest tu z reguły desperacki, a żarty padają średnio dwa razy na sezon i są tak nieśmiałe, że można je przeoczyć. Serial nieustannie trzyma w napięciu i nie jest to dobra wiadomość. Kolejne wstrząsające incydenty – odkrycie nowych poszlak w śledztwie, publiczne i niepubliczne egzekucje, samobójstwa o zmiennym poziomie wymyślności, kafkowskie przesłuchania – następują po sobie bez dramaturgicznego umiaru, a czasem też bez wyraźnego sensu. Najbardziej razi to w pierwszym sezonie, który raz po raz osuwa się w kompletny bełkot, wcale nie tak daleki od co gorszych dzieł z nurtu kina onirycznego. Kontynuacja przynosi jedynie częściową poprawę: jeśli wątek polityczny jest prowadzony gorączkowo, ale przy tym pewnie, to wątek sensacyjny jest stopniowo nawarstwiającym się bałaganem, którego nie udaje się w pełni posprzątać w zbyt zdawkowym finale.
Zawiesistą atmosferę współtworzy też odpowiednio rozbuchana forma. Panoramy skomponowane z betonu, szkła i smogu, w tym samym stopniu piękne i zimne. Majestatyczne zwolnienia i epileptyczne drgawki kamery. Dogłębne studia nad barwą, fakturą i konsystencją ciemności. Poprzetrącane kadry, ekstremalne zbliżenia, drastyczne cięcia montażowe. Reżyserzy poszczególnych sezonów – kolejno Marek Lechki i Leszek Dawid – są dobrymi rzemieślnikami, wiedzą, jak zdynamizować daną scenę, podkreślić stan psychiczny bohaterów i zahipnotyzować widzów; słowem: potrafią sprawić, aby telewizja zaczęła przypominać kino. Używają jednak swoich trików w agresywny i mechaniczny sposób, do tego często niepotrzebnie, w momentach, w których wystarczyłoby po prostu dać przemówić historii. Zupełnie jakby byli kierowani wyjątkowo dotkliwą neurozą, lękiem przed tym, że efekt ich pracy może okazać się niewystarczająco imponujący.
Cykl tekstów współfinansowany przez: