Białe prześcieradło i dziury na oczy – tak przebierają się dzieciaki w Halloween, i to chyba głównie te, którym brakuje fantazji lub rodzicielskich pieniędzy. To wyobrażenie ducha jest tak kiczowate, że budzi odruchowy śmiech; obecnie przywołuje się je przede wszystkim w kreskówkach. Jeśliby jednak przyjrzeć mu się uważnie, okaże się nad wyraz sugestywne w swoim minimalizmie. Prześcieradło anuluje cielesną powłokę, litościwie zasłania szpecące ją blizny i oznaki rozpadu, ale też odbiera jej jakiekolwiek zmysłowe walory, jakby w ramach ochrony przed nekrofilskim pożądaniem i ewentualną profanacją. Z kolei dwie czarne dziury są skromnymi, zaledwie symbolicznymi śladami po osobowości, wycinkami pustki, w których od czasu do czasu zdaje się pojawiać cień jakichś emocji.
W brawurowo ekscentrycznym filmie „A Ghost Story” David Lowery używa tej wyświechtanej kliszy, aby na serio opowiedzieć o końcu i pamięci. Duchem staje się tutaj młody muzyk, który ginie w wypadku samochodowym, tym bardziej tragicznie, bo tuż przed swoim domem. (Wcielający się w niego Casey Affleck tworzy absolutnie antygwiazdorską kreację; tak naprawdę za prześcieradłem może kryć się ktokolwiek inny i widzom pozostaje tylko wierzyć, że jest to ten sam aktor, który zdobył Oscara za rolę żałobnika w „Manchester by the Sea” Kennetha Lonergana). Przeobrażony bohater budzi się w szpitalnej kostnicy i rusza przed siebie somnambulicznym krokiem. W pewnym momencie otwiera się przed nim portal, skąd promieniuje tajemnicze białe światło, ale on nie przechodzi na drugą stronę. Zamiast tego wraca do domu, gdzie wciąż mieszka jego partnerka, grana przez obdarzoną smutnym wdziękiem topielicy Rooney Marę.
„A Ghost Story” jest dziełem bliźniaczym względem wcześniejszego filmu Lowery'ego, „Wydarzyło się w Teksasie”, w którym Affleck i Mara także grają parę kochanków, będących mniej spektakularną wersją Bonnie i Clyde'a – po krótkim szaleństwie chłopak trafia do więzienia, a dziewczyna zostaje sama z dzieckiem, czekając na jego powrót i jednocześnie bojąc się go. Ponadto filmy te łączy to, że są w równym stopniu sentymentalne, co ponure; oba pokazują rozpad związku. W „A Ghost Story” bohaterowie mogą jedynie pielęgnować w sobie tęsknotę, uwięzieni po różnych stronach niewidzialnej ściany, która wznosi się pomiędzy dwoma światami. Czasem, tak jak wtedy, gdy ona słucha nagranej przez niego piosenki, udaje się im do siebie zbliżyć, ale są to tylko krótkie chwile fantomowej czułości.
Słynna maksyma Alfreda Hitchcocka głosi, że film to kawałek życia, z którego wycięto nudne fragmenty; wbrew słowom mistrza wielu arthouse'owych twórców buduje swoje filmy właśnie z tych najbardziej banalnych momentów. Podobną przekorą kieruje się Lowery, przy czym materiałem, na którym pracuje, jest nie tylko zwykłe życie, ale i konwencja horroru. Przez znaczną część seansu oglądamy nieatrakcyjną podszewkę opowieści o nawiedzonym domu: jałowe snucie się z pokoju do pokoju, przygnębiające sesje voyeuryzmu, stopniowe poddawanie się apatii. Akcja nabiera trochę wigoru, kiedy duch wpada w szał i demoluje kuchnię po tym, jak jego ukochana wyprowadziła się, a na jej miejsce przyszła pewna latynoska rodzina. Później jednak wszystko krzepnie i znowu nastaje szara codzienność. Ktoś musi posprzątać odłamki potłuczonych talerzy.
„A Ghost Story”, reż. David Lowery. USA 2017, w kinach od 27 października 2017Lowery zręcznie manipuluje językiem filmu, chcąc zaznaczyć różnicę w tym, jak żywi i martwi doświadczają upływu czasu. Ci pierwsi tkwią w chwili teraźniejszej i posuwają się w stronę przyszłości w mozolnym tempie tykającego sekundnika. Najdobitniej ilustruje to wyraźnie zainspirowany slow cinema fragment, kiedy zrozpaczona bohaterka rzuca się na ciasto i wściekle konsumuje je przez kilka długich minut, będąc bez przerwy obserwowana przez statyczną kamerę. Natomiast dla egzystujących „gdzieś obok” duchów godziny, dni i lata mijają w mgnieniu oka, często zupełnie niezauważone. Dlatego rzeczywistość wokół nich jest kalejdoskopem, w którym wystarczy kilka cięć montażowych, aby sielska okolica została zastąpiona przez zimną i przytłaczającą metropolię.
Jedną z najważniejszych scen w filmie jest impreza, w trakcie której podpity i nad wyraz elokwentny mężczyzna (aktorskie solo folkowego muzyka Willa Oldhama) wygłasza monolog o tym, że wszystkie ludzkie dzieła – symfonie, obrazy, książki – przepadną w wyniku kolejnych katastrof, zwieńczonych tą największą, mającą kosmiczny zasięg. Zniszczeniu ulegną fizyczne nośniki, zatrą się wspomnienia, nie będzie nikogo, kto mógłby odczytać intencje artystów z poprzednich epok. Sugestia wydaje się oczywista: taki los spotka też „A Ghost Story”. Ta refleksja stanowi zamaszyste dopełnienie snutej przez Lowery'ego bajki o nieuniknionym przemijaniu.