PIOTR MIRSKI: „Chrzest” wyszedł właśnie na DVD. Masz jakieś refleksje odnośnie tego filmu? Coś byś zmienił?
MARCIN WRONA: Nie. To jest zamknięte dzieło i już bym nic tam nie zmieniał. Oczywiście z każdym rokiem inaczej myślisz o kinie, ale trzeba zaakceptować to, co się zrobiło. Tak w tamtym okresie widziałem ten świat i tych bohaterów. Taki miałem też budżet i warunki. Teraz to byłby oczywiście zupełnie inny obraz. Kiedy pracuję nad filmem, to w pewnym momencie jestem nim strasznie znudzony. Dopiero kiedy jeżdżę z nim na festiwale, gdzie obserwuję reakcje publiczności, przychodzą do mnie kolejne pomysły. Są to jednak pomysły, które wykorzystam w przyszłości.
A dużo scen zostało wyciętych? Słyszałem, że „Moja krew” miała mieć pierwotnie dwie godziny i szczególnie jej czołówka została bardzo mocno okrojona.
W „Chrzcie” scenariusz miałem obliczony na jakieś 90 minut, ale ekspozycja bohatera zajęła niespodziewanie dużo czasu montażowego. Wyleciało też kilka scen, w których Janek zbliża się do rodziny Michała, ponieważ chciałem zachować pewien rodzaj niepewności, co do jego decyzji: czy w końcu zgodzi się „zaopiekować” żoną przyjaciela, czy nie. Zmieniłem też początek i zakończenie, co wynikało z mojego wejścia w środowisko przestępcze. Rozmawiałem z więźniami odsiadującymi wyroki za morderstwo i podpowiedzieli mi oni kilka rzeczy – nie chodziło o takie sprawy jak slang, ale psychikę człowieka, który kogoś zabił. To dzięki nim nie nakręciłem też ostatniej sceny, która była w scenariuszu. W „Mojej krwi” za to wyleciało bardzo wiele kawałków, ale to wynikało z obsady. Eryk Lubos był na tyle ostry, na tyle wyrazisty, że nie trzeba było go bardziej dookreślać.
Marcin Wrona / fot. bestfilmTak a propos festiwalu Off Camera, na którym się znajdujemy: co to znaczy być w Polsce twórcą niezależnym?
Byłem kiedyś w Hollywood i zobaczyłem, jak tam działa system: to jest automat, który fabrykuje sukces. Tam się programuje twórców – wchodzisz w jakiś gatunek i już w nim zostajesz. Z tego punktu widzenia wszystko, co dzieje się poza Los Angeles, jest niezależne. Taki Emir Kusturica, Fatih Akin czy rumuńscy twórcy w obliczu tego są z pewnością niezależni lub nawet undergroundowi. Dla mnie „niezależność” to niepodążanie za modą, nie wchodzenie w projekty, które zaproponują ci producenci, bo naoglądali się amerykańskich filmów i myślą, że da się tamtejsze trendy przeszczepić na polski grunt. Bycie niezależnym to bycie bezkompromisowym.
A trudno jest być w Polsce bezkompromisowym?
Staram się iść taką drogą. Nie chcę robić czegoś na zamówienie. Są oczywiście takie momenty, kiedy brakuje ci pieniędzy na życie i wtedy łatwo jest się złamać. Ludzie wchodzą w reklamę lub seriale i ciężko jest potem z tego uciec, bo przyzwyczajasz się do pewnego poziomu życia. Potem powtarzasz sobie, że zarobisz trochę pieniędzy, dzięki czemu zrealizujesz ten swój wymarzony film niezależny, ale to bywa często droga w jedną stronę. Stanie z boku jest trudne. Wiele zależy od widzów i od ciebie. Musisz umieć tak przedstawić swoją historię, żeby widz ją zrozumiał i żeby dystrybutor się nią zainteresował. Nie mam zamiaru jednak kalkulować i oglądać się na słupki oglądalności lub angażować Bogusława Lindę i Danutę Stenkę, bo są popularni.
Konkurs polski na
Off Plus Camerze
W tym roku na festiwalu Off Plus Camera zadebiutował Konkurs Polskich Filmów Fabularnych. Znalazły się w nim filmy, które powstały w przeciągu ostatniego roku: „Chrzest” Marcina Wrony, „Dwa ognie” Agnieszki Łukasik, „Druciki” Ireneusza Grzyba i Aleksandry Gowin, „Lincz” Krzysztofa Łukaszewicza, „Heniek” Elizy Kowalewskiej,„Made in Poland” Przemysława Wojcieszka, „Matka Teresa od kotów” Pawła Sali, „Moja Australia” Amiego Drozda, „Prosta historia o miłości” Arkadiusza Jakubika i „Z miłości” Anny Jadowskiej.
Jury przewodniczyła amerykańska aktorka Rose McGowan, a znaleźli się w nim ponadto dyrektor castingów w Hollywood Ellen Chenoweth, scenograf Roger Christian, założyciel i dyrektor MFF w Pusan Kim Dong-Ho i rosyjski krytyk filmowy i historyk kina Andrei Stepanovich Plakhov. Nagrodę – 100 tys. złotych oraz bilet lotniczy z zapewnionym pobytem na Sundance Film Festival – otrzymał ostatecznie Marcin Wrona za „Chrzest”, który niedawno wyszedł na DVD. Biorący udział w konkursie „Heniek” Elizy Kowalewskiej zdobył natomiast Nagrodę Publiczności.
Czy w Polsce da się wyżyć z bycia reżyserem, czy bardziej z fuch, które przychodzą z racji, że tym reżyserem się jest, czyli np. wykładów w szkołach filmowych lub kręcenia teledysków?
Te dodatkowe rzeczy są ważne, ale staram się tak to wszystko łączyć, żeby priorytetem był dla mnie kolejny film. Kiedy nad nim pracuje, to wszystko inne zamykam na dwa lub trzy miesiące. Niemniej z autorskich projektów nie wyżyjesz, przynajmniej ja nie jestem w stanie tego na razie zrobić. Rozwiązania są dwa: albo kręcisz jeden film rocznie, albo masz te fuchy. To nie jest łatwy kawałek chleba. Dobre jest jednak to, że sam o wszystkim decydujesz i sam układasz sobie harmonogram pracy.
Ostatnio, z okazji pięciu lat istnienia Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej rozgorzała dyskusja na temat jego działalności. Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie?
Nie ma takiej możliwości, żeby stworzyć idealny system. Trzeba patrzeć na wyniki: od kiedy powstał PISF, polskie kino jest lepsze. Filmów jest więcej, jest ponadto więcej filmów młodych ludzi, którzy dopiero weszli w ten interes. System ekspercki to jest jednak sprawa dyskusyjna. W tym środowisku wszyscy się znamy i kiedy oceniasz jakiś projekt, to nigdy nie jesteś bezstronny. Na szczęście ten system dąży do tego, żeby nie było tak, że uwalasz artystę, którego nie lubisz, a potem bierzesz za to pieniądze. To jest dobry pomysł, żeby osoba prowadząca projekt była potem z niego rozliczana.
Wracając do „Chrztu”, mam wrażenie, że ten film znosi silnie zarysowaną w polskim kinie linię graniczną między kinem gatunkowym a artystycznym.
Lubię różne gatunkowe fuzje. Wychodzisz ze znajomego punktu, ale nagle wszystko zaczyna się odklejać od matrycy i wkraczasz w zupełnie inną przestrzeń. Pisałem na Uniwersytecie Jagiellońskim pracę o filmowym postmodernizmie i jestem zdania, że coraz trudniej zaskoczyć widza wychowanego w kulturze audiowizualnej. Myślę, że przede wszystkim interpretacja dobrze znanej historii może stworzyć nową jakość. Mistrzem tego jest Tarantino. Dla mnie ważne jest to, żeby mój film był czymś więcej niż rozrywką, bo od tego jest telewizja w niedzielę o 15. Przy następnym projekcie będę się starał myśleć jedynie kategoriami jakości, a nie gatunkowości.
A co z tym projektem? To ciągle ma być kobieca historia?
Tak, to będzie o kobiecie. Znajdą się tam wątki kryminalne, nawiązujące do historii zabójczyni z mojej rodzinnej miejscowości. Chciałbym włożyć w to wszystko mit o Medei – w „Chrzcie” odwołałem się do Kaina i Abla, co, jak mi się wydaję, uniosło to ten film w zupełnie inne rejony niż odtwarzanie polskiej rzeczywistości roku 2011.
Uważasz, że erudycja filmowa jest potrzebna reżyserowi? Słyszałem, że zadajesz studentom z filmówki w Katowicach wiele lektur obowiązkowych.
Nie jest to warunek konieczny, ale biorę odpowiedzialność za to, co robię i chcę mieć pewną wiedzę na temat X muzy. Są jednak osoby, które mają takie wyczucie medium, że nie potrzebują znajomości historii kina. Tak jak rodzą się dzieci, które potrafią obsługiwać bezproblemowo komputer, kiedy starsze pokolenie ma z tym problemy. Mimo to myślę, że wypada wiedzieć, kim jest np. Orson Welles.
Dostałeś kilka zagranicznych nagród. Nie myślałeś, żeby spróbować sił poza Polską?
Myślałem. Muszę mieć jednak konkretny projekt, nie chcę niczego robić na siłę. Póki mogę kręcić w Polsce filmy, to będę je tu kręcił, a jeśli coś się, odpukać, złego wydarzy, to spróbuję sił gdzie indziej. Jednak robienie filmu z polskimi aktorami, którzy mówią po angielsku, wydawałoby mi się trochę głupie.
To zupełnie jak w „Niepokonanych” Weira.
Nie widziałem jeszcze tego filmu, ale słyszałem właśnie różne opinie. Chociaż z drugiej strony w „Kaliguli” mówią w starożytnym Rzymie po angielsku. Ale to są zupełnie inne realia produkcyjne.
A chcesz opowiadać w swoich filmach o Polsce, czy starasz się być, powiedzmy, ponadnarodowy?
Staram się myśleć o postaciach, a czy żyją w Warszawie lub Krakowie, to nie ma dla mnie zbyt dużego znaczenia.
Pytam, bo pojawiały się głosy, że „Chrzest” jest filmem o polskiej religijności, takiej mocno podszytej patriarchatem.
Tam są takie wątki, ale wydaje mi się, że „Chrzest” łączy polską mentalność ze sprawami bardziej uniwersalnymi. Warszawa, w której dzieje się akcja, jest na przykład tylko po to, aby pokazać większe miasto, do którego uciekają prowincjonalni gangsterzy. A uciekają z mojego rodzinnego Tarnowa.