„Nasz czas” – ostatni film meksykańskiego ekscentryka Carlosa Reygadasa – rozpoczynają obrazy młodzieńczych zabaw. Mamy jasny, upalny dzień, błękitne niebo próbuje przejrzeć się w mętnym stawie. Na brzegu kilkuletni chłopcy obrzucają się błotem, aż postanawiają zaatakować odpoczywające nieopodal dziewczyny. W okolicy, w gronie popijających i popalających nastolatków, również trwają gówniarskie zaloty, tyle że zakończone na wskroś dorosłym rozczarowaniem. Sceny te stanowią wymowny rewers otwarcia przedostatniego pełnego metrażu Reygadasa, „Post tenebras lux”, gdzie dziewczynka biega po pastwisku, nad którym zapada zmierzch i błyskają pioruny, najpierw radosna, potem zdezorientowana. Tak jak tamten film okazywał się traktować o niemożliwych do rozwikłania tajemnicach życia i śmierci, tak „Nasz czas” okazuje się skupiony na damsko-męskich relacjach. To utwór bardziej przyziemny od poprzedniego, co nie znaczy jednak, że prostolinijny i bezpretensjonalny.
Podobieństwa między oboma filmami nie ograniczają się do prologów: w centrum każdego z nich znajduje się zamożna para w kryzysie. Meandryczny, niejasny i okazjonalnie fantasmagoryczny „Post tenebras lux” przypomina nocny koszmar, jaki mógłby nawiedzić bohaterów „Naszego czasu”. Gdyby zmontować dwa filmy w jedną całość, powstałaby narracja zbliżona do „Mulholland Drive” Davida Lyncha, w którym długi i zawiły sen wreszcie rozwiewa się, odsłaniając leżącą u swoich podstaw prawdziwą historię.
Tytuł „Nasz czas” – jak zawsze u twórcy „Bitwy w niebie” odnoszący się do treści na mglistym, metaforycznym poziomie – jest naznaczony melancholią. Sprawia, że na kolejne zdarzenia patrzymy jak na chwile z przeszłości, minione i wspominane. Czyj jest ten upływający czas? Oto światowej sławy poeta Juan oraz jego żona Esther, prowadzący zarazem surowe i luksusowe życie na ranczu z bykami. Małżonkowie są w otwartym związku, a raczej usiłują być, gdyż ich relacja pozostaje utopijnym przedsięwzięciem; pomiędzy nimi odkłada się coraz więcej rozpaczy i frustracji. Końca tej opowieści musimy się domyślić. Zamiast pełnoprawnej puenty dostajemy wymijającą scenę walki w byczym stadzie, mającą, jak się zdaje, wpisać swoisty przypadek bohaterów w uniwersalny, przyrodniczy kontekst.
Jeśliby pokusić się o gatunkową klasyfikację „Naszego czasu”, trzeba by uznać go za melodramat, i to z rodzaju tych jaskrawych i bezwstydnych. Eksperymenty na polu miłości i seksu, arystokratyczna ludomania, niedyskretne uroki bohemy. Dyskusyjnej jakości materiał zostaje jednak uszlachetniony przez reżyserski styl Reygadasa. Przeciągnięte, obserwacyjne ujęcia – podstawowy instrument slow cinema, który często służy do torturowania publiki – tutaj nadają filmowi oddech. Ekranowy świat, obejmujący wiele miejsc i wiele osób, jest nakreślony z rozmachem i skrupulatnością. Kamera podziwia przepastne krajobrazy, studiuje wystrój wnętrz, raz nawet zagląda do środka samochodowej maszynerii, gdzie warkot miesza się z dobiegającą z radia piosenką. Uważnie filmowane, sytuacje obrastają w gęstą, wyraźną aurę, tak jak domówka z muzycznym występem gotyckiego dziwadła, która staje się coraz bardziej niedorzeczna. Jest coś powieściowego w tym, jak „Nasz czas” cierpliwie i sukcesywnie zagarnia widzów.
„Nasz czas”, reż. Carlos Reygadas. Dania, Francja, Meksyk 2018, w kinach od 19 czerwca 2020Pokrewieństwo z literaturą przejawia się tu zresztą jeszcze inaczej, z większą bezpośredniością. W połowie seansu niespodziewanie zaczynają rozbrzmiewać monologi z offu, wygłaszane albo przez bohaterów, albo przez tajemniczą małoletnią narratorkę. W rękach innych twórców ów chwyt nierzadko staje się tanim wybiegiem, ale Reygadas stosuje go z inteligencją i smakiem, a w jednym wypadku wręcz brawurowo. W najlepszej scenie filmu – ujęciu z kamery przyczepionej do samolotu, którym Juan wraca do domu z pewnej imprezy kulturalnej, akompaniuje głos Esther odczytującej maila do niego. Ciemne góry ustępują miejsca świetlnej mozaice miasta, a w powietrzu rozlewa się natchniony strumień świadomości. Jesteśmy w głowie Esther, ale też w głowie Juana, któremu towarzyszą słowa partnerki, kiedy zbliża się do niej w monotonnym tempie. Trudno byłoby efektowniej zilustrować psychiczną więź, która po latach małżeństwa łączy tę dwójkę, zarówno na dobre, jak na złe.
Reygadas, znany z upodobania do naturszczyków, w rolach głównych obsadził siebie samego i swoją żonę Natalię López. Z praktycznego punktu widzenia było to trafne posunięcie: oboje są wiarygodni, a do tego fotogeniczni, choć Reygadas w niestandardowy, trochę wyzywający sposób. Jednak w szerszej perspektywie ten naddatek „meta” zanieczyszcza odbiór. Bez względu na to, jakie intencje kierowały reżyserem, „Nasz czas” raz po raz zmienia się w (auto)refleksję o tym, że artyści miewają skłonności do kreowania rzeczywistości wokół siebie; w jednej scenie Juan nawet aranżuje pokój hotelowy, gdzie ma dojść do schadzki Esther z innym mężczyzną, po czym podgląda kochanków schowany w szafie. W takich momentach film ociera się o performance i traci staroświecki urok. Przestaje być po prostu fikcją – wydumaną, lecz angażującą i widowiskową.