Zapasy
fot. Pixabay

32 minuty czytania

/ Ziemia

Zapasy

Marta Sapała

„Panika zakupowa” to określenie, z którym nie potrafię się polubić, może dlatego, że sugeruje patologię. A skrzętność, kontrola czy trwoga – niezależnie od pobudek, które je uruchamiają – są naturalnymi reakcjami na kryzys

Jeszcze 8 minut czytania

Zanim doszło do rocznej kulminacji w obrocie ryżem (127 procent więcej) oraz mydłem (153 procent), rozgrzał się internet. Gdzieś między zdjęciami pustych półek w Rossmannie i filmikami dokumentującymi szarpaninę krewkich Australijczyków o papier toaletowy, kiełkował niepokój. Nie pomagały sprzeczne komentarze. „Kupiliście? I teraz przez was nie ma. Nie kupiliście? Samiście sobie winni” – trafnie podsumowała jedna z dyskutantek w którymś z rozgorączkowanych internetowych wątków. Bądźcie przezorni, byle nie w popłochu. Świat się kończy, ale wyluzujcie, przecież nic takiego się nie dzieje.

Cyfrowy, zniekształcony cień tego poruszenia widać teraz w Google Trends, które rejestrowało historię zainteresowania tematem. Do robienia zapasów zabieraliśmy się dwukrotnie. Najpierw pod koniec lutego, gdy Jarosław Pinkas, szef Głównego Inspektoratu Sanitarnego, polecił politykom opozycji, którzy alarmowali o nieprzygotowaniu Polski, załadować sobie lód do majtek. Po raz drugi – 11 marca, w dniu, w którym prezes Rady Ministrów Mateusz Morawiecki ogłosił zamknięcie szkół. Gdy zajrzałam wtedy do osiedlowego Tesco, w kolejkach do kas stało po kilka osób. Dwa kwadranse później zrobiło się duszno. Wieczór był, jak na marzec, ciepły i całkiem wilgotny, pachniało kolektywnym wysiłkiem; o zmroku wyskoczyłam jeszcze do papiernika po plastelinę dla dzieci, a chodnikiem ciągnął tłumek obładowany papierem toaletowym. To było konsumpcyjne szczytowanie dekady; agencja badawcza Nielsen doniosła, że w tygodniu, w którym Polska przeszła na jałowy bieg, wydaliśmy na podstawowe zakupy średnio o 57 procent więcej niż w tym samym czasie rok wcześniej.

Dwa dni później, w piątek, było już pusto i spokojnie; sklepowa ekipa zdążyła porozstawiać na półkach słoiki z agrestowym dżemem, żeby zamaskowały luki po truskawkowym i wiśniowym, wódkę przesunięto na przestrzeń po spirytusie, a tam, gdzie na ogół stało kilkanaście rodzajów papieru toaletowego, kierownik sklepu upychał taki, na który w spokojnym czasie pewnie nikt nie zwróciłby uwagi. Zadrukowany księżniczkami w różowych kieckach. Jakiś szczęśliwiec opróżnił magazyn.

żel do dezynfekcji, 2 sztuki

Inaczej pewnie przeżywa się aprowizacyjną trwogę na przednówku, a inaczej tuż po zbiorach. Inaczej na stałym lądzie, inaczej na wyspie. Inaczej, gdy w zbiorowej świadomości wciąż przechowuje się pamięć o społecznym doświadczeniu, jakim była klęska głodu. Gdy sprawdzałam, jak wyglądała w pierwszych tygodniach pandemii internetowa kariera frazy „shopping list”, która najczęściej występowała w towarzystwie słów „coronavirus”, „pandemic” oraz „Covid-19”, uderzyło mnie, że wśród wszystkich nacji posługujących się językiem angielskim najczęściej wbijali ją w wyszukiwarkę mieszkańcy Irlandii Północnej. Tak jakby spadkobiercy XIX-wiecznego irlandzkiego an Gorta Mór (Wielkiego Głodu), który uśmiercił blisko półtora miliona ludzi, pamiętali, że klęski nie występują solo. Najpierw Zaraza, potem Głód, za nimi często Wojna i Śmierć. Ta posępna korelacja mogła być dziełem przypadku, ale przypominała też o tym, że pewne mechanizmy bywają uniwersalne.

Gdzieś u podstaw tego, co wydarzyło się w marcu, leżał lęk. Że zabraknie, nie dojedzie, podrożeje, że w kolejce po podstawowe dobra przegra się z kimś silniejszym. Że trzeba będzie się po nie przemykać chyłkiem, w masce i kombinezonie z Tyveku. Niektórzy nazywali to paniką, owczym pędem, konformizmem albo traumatycznym, dziedziczonym pokoleniowo paradygmatem. Inni: społecznym dowodem słuszności, mechanizmem, który nakazuje nam naśladować zachowania innych, bez analizowania, czy są adekwatne do sytuacji. Jeszcze kolejni mówili o potrzebie kontrolowania sytuacji – zamknięci w domach, zakleszczeni w niepewności (czy na pewno? a jak długo?), potrzebowaliśmy podporządkować sobie choć jeden sektor codzienności. Magdalena Budziszewska, psycholożka z Uniwersytetu Warszawskiego, zwróciła mi uwagę na coś jeszcze: „W Polsce silny jest topos skrzętnej gospodyni, który uruchamia się w sytuacji takiej jak ta. Skrzętność, spryt, satysfakcja, że udało się coś zorganizować”.

Poczułam to i ja. Gdy dobita galopującymi cenami środków odkażających na Allegro, postanowiłam skorzystać z receptury podanej przez WHO i po kilku próbach dorwałam wreszcie w Żabce pod domem spirytus, uaktywniła się część mózgu odpowiedzialna za skrypt skrzętności. „To dwie od razu poproszę”, odpowiedziałam sprzedawczyni, kiedy ta poinformowała mnie, że ma tylko małpki. „Masz, zdobyłam i dla ciebie”, wręczyłam z satysfakcją przyjaciółce.

drożdże, 2 paczki

„Panika zakupowa” to określenie, z którym nie potrafię się polubić, może dlatego, że sugeruje patologię. A skrzętność, kontrola czy trwoga – niezależnie od pobudek, które je uruchamiają – są naturalnymi reakcjami na kryzys, zarezerwowanymi przecież nie tylko dla człowieka. W gorączkowym budowaniu zapasów jest coś, co łączy nas ze światem zwierząt. Wiewiórki, krety, nornice, mrówki ogniste, niektóre gatunki krabów, nawet dzikie koty – wszystkie one zdają sobie sprawę z tego, że jedzenie nie jest czymś dostępnym cały czas i trzeba je magazynować, chronić przez konkurencją, a nawet przetwarzać, żeby dłużej przetrwało. Michał Misiak, psycholog społeczny z Uniwersytetu Wrocławskiego, badający wzorce konsumpcji podczas pandemii, napisał mi, że zwierzęta opychają się, gdy dostępność jedzenia staje się nieprzewidywalna. Wiewiórka wie, że okres obfitości nie trwa przez okrągły rok, ale gdy szykuje się sroższa zima, wiewiórczany zapał w ukrywaniu orzeszków dodatkowo się wzmaga: „Nie do końca znany jest mechanizm, ale powszechność tego zjawiska u zwierząt sugeruje, że jest uwarunkowany biologicznie”.

Wie to (choć nie zawsze sobie uświadamia) też człowiek. I choć wykreowane przez kulturę konsumpcyjną złudzenie niczym nieskrępowanego dostępu nieustannie z tą świadomością wchodzi w kolizję, nosimy w sobie algorytm, który odpala się w sytuacji zagrożenia. Większość osób, z którymi rozmawiałam, mówiło mi, że kilka dekad względnego spokoju wytępiło w nich odruch gromadzenia zapasów. Raz, że wszystko można przecież w każdej chwili kupić. Dwa – nie bardzo jest gdzie to przechowywać. Spiżarki zostały przerobione na szafy na buty, pawlacze – zdemontowane. Żeby gdzieś upchnąć dobra zgromadzone w odruchu trwożliwej skrzętności, adaptowaliśmy przestrzenie, które wcześniej służyły do czegoś innego. Szafkę pod zlewem, lukę pod wieszakiem na kurtki albo łóżkiem, kąt w salonie, gdzie zazwyczaj ustawia się choinkę. Ktoś opowiadał mi, że przeznaczył na to część łazienki, idealne miejsce na śluzę: można się rozebrać ze skażonej, być może, kurtki, zostawić klucze i portfel, w kabince prysznicowej opsikać etanolem wniesioną do domu spożywkę.

I choć pewnie niektórym z nas zdarzało się towarowanie po kokardę (kurier, który rozwoził wtedy zamówienia spożywcze z Auchan po zamkniętych osiedlach, powiedział mi, że są adresy, gdzie standardowe zamówienie to kilkanaście kartonów, a prezes Frisco w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” przyznał, że w pierwszej fazie wzmożonych zakupów zdarzały się zamówienia paletowe, jednoznacznie wskazujące na spekulantów), większość z nas wrzuciła do koszyka tylko trochę więcej jedzenia niż zazwyczaj. Dodatkową paczkę, dwa słoiki więcej, cztery puszki z czymś, czego na co dzień się nie je. Czekoladę, mąkę i drożdże, antycypując pieczenie chleba (lub inne produkcyjne działanie), no i zapas papieru toaletowego (oraz podpasek, ale z nich trudniej zrobić emblemat konsumenckiego szaleństwa). Brytyjskie badania przeprowadzone w połowie marca wykazały, że zachowanie, które faktycznie można nazwać panicznym, dotyczyło zaledwie trzech procent konsumentów, w Polsce z danych zebranych przez Agencję PR HUB i Wydział Nauk o Zdrowiu Uniwersytetu Warszawskiego wynikało, że zaledwie co drugi Polak zdecydował się na zrobienie zapasów. Dokładnie: 41 procent z nas. Mało kto szykował się na apokalipsę zombie, większość podeszła do tematu pragmatycznie, próbując przygotować się na dwutygodniową kwarantannę.

Gdyby tę mityczną hordę zaślepionych konsumentów, która plądrowała półki z makaronem, podzielić na pojedyncze byty i przepytać, dodatkowo okazałoby się, że w wielu przypadkach ich działań nie można było uzasadnić zachłannością czy społeczną ślepotą. Kupowaliśmy bowiem nie tylko dla siebie, ale też dla dziewięćdziesięcioletniej ciotki, która mieszka na drugim końcu miasta. Dla sąsiadki uziemionej w domu z dziećmi, przyjaciółki po leczeniu onkologicznym albo brata, który po zejściu z ratowniczej zmiany nie ma już siły stać w kolejce. 13 marca w Polsce skończył się też czas partycypacji placówek edukacyjnych w żywieniu naszych dzieci. „Cholera, nie odchodzę od garów” – czytałam w sieciowych dyskusjach na temat kruchości domowego partnerstwa w trudnych epidemicznych czasach. O ile wcześniej mogłyśmy (z premedytacją używam tu formy żeńskiej, bo w Polsce to wciąż głównie kobiety zajmują się aprowizacją i gotowaniem) liczyć na oddech, bo w karmieniu naszych dzieci brały też udział żłobki, przedszkola i szkoły, zapewniając im gorące posiłki, izolacja sprawiła, że zostałyśmy z tym zadaniem same. I na to też trzeba było się przygotować.

W doskonałym eseju Bee Wilson, opublikowanym w dzienniku „The Guardian”, znalazłam określenie, które wyjątkowo mi się spodobało. Nie „panika zakupowa”, ale „kwestia odporności na ryzyko”. Naturalna, zapisana w naszym DNA reakcja adaptacyjna, której nie udźwignął system. To on nawalił, nie my.

kasza, dowolna, do 2 kg

Historia naszych zmagań z niepewnością pokazuje, że niektóre wzorce postępowania są niezmienne. Stulecie temu epidemia hiszpanki wymiotła ze sklepów chininę i pachnące kamforą mazidło VapoRub; epidemia SARS, starsza od fali zakażeń Covidem-19 o dekadę – ocet, olej i ziołowe medykamenty zalecane przez lekarzy Tradycyjnej Medycyny Chińskiej. Ale nie tylko zaraza lub jej perspektywa sprawiają, że ruszamy biegiem do sklepów. Gdy w 1985 roku Coca-Cola ogłosiła wprowadzenie nowej wersji cukrowego napoju, klienci ogołocili supermarkety z zapasów Coli Classic. Ładny komentarz do pandemicznej rzeczywistości zakupowej znalazłam na facebookowym profilu muzyka i pisarza Pawła Sołtysa: „Tata przypomniał, jak to w ’72 roku ciocia Anna skończyła jeść kaszę, którą kupiła na kryzys kubański”. Tego dnia próbowałam, bez powodzenia, kupić kaszę jaglaną, w końcu dorwałam ją w sieci; pakowaną po pięć kilo, dla restauracji. Na dostawę czekałam dwadzieścia osiem dni. Długo, więc po drodze dokupiłam tu i ówdzie. Teraz mam w domu osiem kilogramów jaglanki; przesypałam ją do słoików i ustawiłam rzędem w szafie. Annie kaszy wystarczyło na dziesięć lat. Ciekawe, jak długo będę jeść moją.

Nie zmieniają się też zalecenia. Na wiosnę 1939 roku polska prasa informowała o powstaniu Polskiego Komitetu Żywnościowego. Nowe ciało, złożone z ekonomistów, higienistów oraz przedstawicieli organizacji obywatelskich, zaczęło swoją działalność od ogłoszenia listy produktów do zgromadzenia w każdym gospodarstwie domowym. Choć w publikacji głównie podkreślano pozytywny wpływ żywnościowej przezorności na rynek, tak naprawdę chodziło o to, żeby przygotować polskie społeczeństwo na wojnę.

Na listę trafiły między innymi mąka (30 kg), fasola (5 kg), kasza (10 kg), ziemniaki (30 kg), kapusta kiszona (10 kg), cukier (3 kg), pomidory w butelkach (1 kg), sól (1 kg), marmelada (1 kg), słonina (1 kg), olej (1 litr), ser chudy, suchy (2 kg), boczek lub żeberka wędzone (1 kg), kawa zbożowa (0,5 kg) oraz świeże jarzyny, do wyboru (10 kg). Zgromadzone ilości miały pozwolić – według obliczeń Komitetu – pięcioosobowej rodzinie przetrwać dwa tygodnie. „W razie zużycia części zapasów na potrzeby bieżące – zapas śpiżarni powinien być uzupełniony niezwłocznie do stanu poprzedniego” – apelował dziennikarz „Wiarusa”.

Choć wojna się skończyła, poczucie stabilności nie wróciło, a temat nie zniknął z debaty publicznej. To czas, gdy rządy państw powołują do życia specjalne agendy zajmujące się gromadzeniem strategicznych rezerw, a każde zakłócenie w wypracowanym po 1945 roku ładzie skutkuje wysypem zaleceń dla obywatelek i obywateli kolportowanych przez prasę. Prepperska doktryna polityczna jest pielęgnowana do końca zimnej wojny, ale choć potem część świata się rozluźnia (czasem aż za bardzo, jak pokazują doświadczenia ostatnich miesięcy, kiedy polska Agencja Rezerw Materiałowych wyprzedała strategiczne zasoby masek tuż przed ogłoszeniem stanu epidemii), wciąż są miejsca, w których kultywuje się przezorność. Dzięki temu Finlandia, która jako jeden z nielicznych krajów w regionie nie zrezygnowała z budowania rezerw leków, środków opatrunkowych, zbóż, ropy i materiałów służących do wyrobu amunicji, mogła w momencie ogłoszenia pandemii zadeklarować: „Zgromadzone przez nas maski może nie są najnowsze, ale działają, właśnie rozesłaliśmy je do wszystkich szpitali w kraju” – opowiadał Toni Lounema, szef fińskiej Agencji Kryzysowego Zaopatrzenia, dziennikarzom „The New York Timesa”.

Są więc kraje albo regiony, w których bycie gotowym stanowi element codzienności; gdy ma się trudnego sąsiada, mieszka się na wyspach nawiedzanych przez huragany albo na pustoszonym przez pożary odludziu, zawsze trzeba mieć plan na przetrwanie. Ale nie tylko. W 2018 roku mieszkańcy Szwecji znaleźli w skrzynkach ulotki – wysłano je do blisko 4,8 mln gospodarstw domowych. Broszurkę zatytułowano „Jeśli nadejdzie kryzys lub wojna”; a na tytułowej, maźniętej oranżem stronie zamieszczono rysunek rodziny układającej żywność w szczelnych pojemnikach. Bryk z przysposobienia obronnego został przygotowany przez MSB, czyli rządową agencję zajmującą się zarządzaniem kryzysowym, wchodzącą w skład szwedzkiego Ministerstwa Obrony. Zaczynał się od informacji, że „choć życie w Szwecji toczy się spokojniej niż w innych krajach, wciąż zagrożona jest nasza demokracja i niepodległość”, i zawierał między innymi checklistę dotyczącą spraw materialnych: od wiader z pokrywkami, przez wełniane swetry oraz gotówkę w drobnych nominałach, po mleko owsiane (lepiej się przechowuje niż krowie), kapustę oraz sardynki w puszce.

Gdy rozmawiałam o niej wtedy z mieszkańcami Szwecji, mówili, że rządowy apel nikogo nie zdziwił ani nie zaniepokoił; to nie był pierwszy raz, gdy władza postanowiła udzielić obywatelom korepetycji z przezorności. Wcześniej kryzysowe zalecenia były dołączane do książek telefonicznych. Podobny (również jeśli chodzi o wykorzystaną kolorystykę) poradnik dla obywateli przygotowuje się regularnie, od 2013 roku, również za naszą zachodnią granicą. „Niemcy są gotowe, gdy każdy jest gotowy” – pisze we wstępie do broszury BBK, czyli Urząd do spraw Obrony Cywilnej i Zarządzania Kryzysowego, przezorność podnosząc do rangi patriotycznej cnoty.

„A teraz powiedzcie, ile rodzin w Polsce ma do wydania 1500 zł na 10/15 dni” – przeczytałam pod zaleceniami zebranymi przez „Gazetę Wyborczą”, gdy ta opublikowała swój zestaw przetrwania. Była końcówka marca, fala się już przetoczyła, kto miał kupić makaron, dawno to zrobił. Bo choć faktycznie najlepszym lekarstwem na panikę jest przezorność, żeby być przezornym, trzeba być zasobnym. I pandemiczne poruszenie bardzo jasno to pokazało.

papier toaletowy, 16 rolek

„Prosimy, zostawcie coś dla innych”, apelowały brytyjskie banki żywności w pierwszych dniach po przejściu konsumenckiego uderzenia, gdy ze sklepów na Wyspach wymiotło zapasy rybnych konserw, płatków i mleka UHT. Instytucje charytatywne, które wcześniej zagospodarowywały część nadwyżek albo kupowały je hurtem, nagle zostały z pustymi magazynami. W Wielkiej Brytanii, w Szwajcarii, w Indiach, wszędzie tam pandemia, szarpiąc zatrudnieniem, pozostawiła po sobie też inne ofiary. Ludzi, którzy gwałtownie zubożeli.

Podobnie zadziało się w Polsce. W pierwszych dniach, przyznał Marek Borowski, prezes Federacji Polskich Banków Żywności, zmniejszyła się objętość darowizn; produktów do oddania było mniej, ale też niektóre sklepy, przeciążone pracą, nie nadążały z szykowaniem transportów. Liczba osób w potrzebie zaczęła z kolei gwałtownie rosnąć; są oddziały, w których przybyło nawet po dwa tysiące podopiecznych. Wśród nich dzieci z ubogich rodzin, które zamknięcie szkół pozbawiło możliwości zjedzenia ciepłego posiłku, seniorzy, osoby z niepełnosprawnościami i w kryzysie bezdomności. Banki żywności w całej Polsce zaczęły też szykować paczki z prowiantem dla osób w kwarantannie, gotować zupę. I jeśli nawet chwilowo udało się sytuację ustabilizować, konsekwencje rozchwiania będą do nas wracać: „Banki Żywności odpowiadają na bieżąco na potrzeby, jednak obawiam się jesieni. Z informacji od organizacji, z którymi pracujemy, oraz ośrodków pomocy wynika, że najgorsze może być przed nami” – napisał Marek Borowski.

„Bezpieczeństwo żywnościowe” to termin, który jest moim rówieśnikiem. Został ukuty w 1974 roku, podczas Światowej Konferencji Żywnościowej (World Food Conference). Oznacza sytuację, w której – parafrazując jedną z urzędowych definicji – ludzie mają niezakłócony dostęp do bezpiecznej, zdrowej i pełnowartościowej żywności, która jest dopasowana do ich indywidualnych potrzeb oraz upodobań, także tych związanych z tożsamością kulturową. Mogą i mają za co ją kupić. Brak bezpieczeństwa żywnościowego to jeszcze nie głód, ale niepewność, czy za chwilę nie nadejdzie. To rezygnacja z ekscesów; przy założeniu, że są nimi pomarańcza albo truskawki. To wieczna kalkulacja: czy stać mnie na kupno udek, czy tylko na korpus? Czym zastąpić pietruszkę w rosole? Tak ostatnio podrożała.

„Czeka nas głód biblijnych rozmiarów” – alarmował ostatnio David Weasley, szef Światowego Programu Żywnościowego, zajmującego się dostarczaniem żywności na tereny, które nie są w stanie sobie samodzielnie poradzić. Blisko 800 milionów ludzi na świecie jest – jeśli oprzeć się na ostatnich szacunkach agendy – niedożywionych. 135 milionów – uzależnionych od pomocy humanitarnej. Jeśli ktoś nie dostarczy im jedzenia, nie zjedzą. Ta ostatnia liczba ma niebawem, w związku z pandemią właśnie, wzrosnąć do 250 milionów. Tylko w Polsce ponad milion osób korzysta z żywnościowego wsparcia organizowanego przez samorządy, realizowanego we współpracy z Ministerstwem Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Zapewne za jakiś czas będzie ich więcej, bo z ostatnich badań CBOS wynika, że pandemia pozbawiła 27 procent polskich rodzin przynajmniej jednego źródła dochodu. A większość osób, które je utrzymywały, i tak nie zarabiała kokosów – do 999 zł na rękę.

Piszę o tym też dlatego, że dla tych wszystkich osób rozważania o robieniu zapasów są pogłosem, ekscentrycznym echem ze świata, do którego i tak nie mają dostępu. Ktoś, kto żyje za kilkaset złotych miesięcznie, nie zamówi piramidy kartonów wypełnionych pomidorową passatą i wstążkami z włoskiej pszenicy durum. Nie kupi nawet dużego opakowania papieru toaletowego. Z badania przeprowadzonego na Uniwersytecie w Michigan wynika, że ubodzy konsumenci nie korzystają z promocji też dlatego, że nie stać ich na jednorazową inwestycję w duże opakowanie. Nawet gdy chodzi o tak podstawowy produkt jak papier toaletowy. Biedni zawsze płacą więcej. I to nie oni wykupili papier ze sklepów.

tabletki na uspokojenie, 50 sztuk

„Choroba związana z koronawirusem minie i co wtedy? Będziemy wyrzucać żywność, którą nakupowaliśmy bez opamiętania” – upominał nas minister rolnictwa, Jan Krzysztof Ardanowski. Tymczasem okazało się, że wcale nie jesteśmy tacy niefrasobliwi.

Z pandemicznych badań dotyczących domowego marnotrawstwa, przeprowadzonych przez zespół Michała Misiaka, wynika, że trwożliwe czy metodyczne robienie zapasów wcale nie przełożyło się na intensywniejsze wyrzucanie. Chyba że chodziło o mięso, tu faktycznie pojawiały się zażenowane deklaracje; wyrzuciłem, wywaliłam, popsuło się. Generalnie okazało się jednak, że domowa izolacja sprzyja rutynie, a ta sprawia, że straty są mniejsze. Do podobnych wniosków doszli badacze w Wielkiej Brytanii. Zakleszczeni w domach mieszkańcy Wysp stali się bardziej wyrozumiali; co szósty z nich rozluźnił swoje podejście do daty ważności. 48 procent badanych zadeklarowało, że wyrzuca mniej niż wcześniej.

Widzę to też w swoim domu i słyszę od każdego, z kim rozmawiam; życie, które toczy się małymi krokami, odmierzanymi między lodówką, kuchenką i stołem, sprzyja planowaniu, a gdy dla resztki pomidorówki z wczoraj nie ma atrakcyjnej – restauracyjnej lub stołówkowej – konkurencji, w pełni widać jej potencjał. Wysiłek i czas poświęcony na samodzielne przygotowywanie wszystkich posiłków, ale też realne obciążenie związane ze zdobyciem składników (pieniądze, maseczka, kolejka), sprawiają, że jakoś głupio wyrzucić to, czemu oddało się tyle energii. Lepiej już zamrozić, zakisić, przerobić i zjeść. Pandemia tylko potwierdziła wyniki wcześniejszych naukowych obserwacji, które mówiły o tym, że osoby biegłe w przetwarzaniu żywności mniej jej wyrzucają.

Ale z ograniczeniami jest też tak, że w dłuższej perspektywie stają się nieznośne. Wypunktowała mi to Renata E. Hryciuk, antropolożka z Uniwersytetu Warszawskiego, zajmująca się food studies, mówiąc, że nastąpiła „retradycjonalizacja ról płciowych, bo kto «zdobywa», planuje i gotuje? Nie jemy «na mieście», nie ma tzw. zbiorowego żywienia, Frisco ma terminy dostawy za 5 tygodni, a tu jeszcze wszyscy pieką chleb i chwalą się na FB”. Być może rozluźnienie, które w końcu nadeszło, sprawi, że wczorajsza zupa pomidorowa straci powab, data ważności stanie się barierą nie do przeskoczenia, a poczucie ulgi związane z tym, że wreszcie można odstąpić od garów, tak kuszące, że znów zaczniemy traktować jedzenie z nonszalancją.

kuchenka turystyczna, dwupalnikowa

Dużo większe problemy mieli za to ci, którzy nas karmią. Restauracje, pracownicze kantyny i instytucjonalne stołówki zamknięto tuż przed weekendem. Nawet jeśli przestawiły się na tryb zamówień na wynos (w okienko zamieniła się nawet restauracja Sejmowa, ograniczając ofertę do pozycji pakowanych na wynos i prosząc jednocześnie klientów o zachowanie „buforowej odległości”), musiały jakoś zagospodarować zapasy. Strategie były różne: świeże owoce morza, które przyjechały akurat przed weekendem, podrzucano klientom do domów, dopiero co wypieczone bagietki trafiały hurtem do jadłodzielni, jedna z firm rozwożąca owoce do korporacyjnych biur przekazała dwie tony jabłek, pomarańczy i winogron do banku żywności.

Ale kłopot miały nie tylko knajpy. Coś trzeba było zrobić z kanapkami naszykowanymi do dystrybucji w Mordorze, spoconymi rzodkiewkami z programu dożywiania dzieci, sałatą na czterysta stołówkowych obiadów. Przejście na tryb z dowozem nie dla wszystkich okazało się rozwiązaniem. Dopiero dziś zaczyna się szacować ukryte koszty rewolucji, którą wirus wprowadził w gastronomii. Policzono to w Wielkiej Brytanii. Średnia wartość jedzenia wyrzuconego w przeciętnym angielskim fast foodzie wzrosła o 37 funtów tygodniowo. Powód? Konsumencka labilność; jednego dnia szło wszystko, kolejnego – nikt nie zaglądał.

Wiadomo nie od dziś, że nadprodukcja i marnotrawstwo są wpisane w funkcjonowanie zglobalizowanego, turbokapitalistycznego systemu produkcji i dystrybucji żywności. Koronawirus zmienił jednak rozkład sił w ustalonym porządku marnowania. Zachwiał nim, ukazując, jak niesprawiedliwie rozkłada się ryzyko. Owszem, wielkie sieci handlowe, dla których marzec był czasem rekordowych obrotów, teraz też zostają z nadwyżką świeżych produktów (wiedzą o tym osoby przeglądające kontenery w poszukiwaniu żywności; jest to czas żniw), ale najbardziej poszkodowani byli ci, którzy je produkują. Jeśli sprzedawali plony do restauracji, hoteli albo domów weselnych, nagle okazało się, że stracili partnerów; jeśli kontraktowali się z sieciami, zdarza się, że mają teraz w rękach umowy, które nie biorą pod uwagę choćby strzelających w kosmos cen produktów.

Zamknięcie granic wprowadziło nie tylko utrudnienia transportowe. Koronawirus wyeksponował, jak ważną rolę w zabezpieczeniu naszych żywnościowych potrzeb odgrywają pracownicy sezonowi, na ogół migranci, często zatrudnieni na czarno, których kwateruje się w urągających warunkach i zmusza do harówki. Renata E. Hryciuk zwróciła mi uwagę, że gdy w grę wchodzi szparagowy apetyt pierwszoligowego unijnego państwa, po robotników wysyła się nawet czartery. Traktowanie sezonowych zbieraczy jako strategicznego zasobu jest jednak czystym cynizmem, jeśli nie idzie za tym systemowe zadbanie o ich prawa.

Wirus podświetlił też to, że potężna masa żywności (w niektórych krajach, na przykład Stanach Zjednoczonych, nawet więcej niż połowa obrotu) trafia na nasze talerze dzięki pracy innych ludzi. Ktoś ją dla nas wybiera, rozdziela, szoruje, sieka, smaży, studzi, wreszcie nakłada na wymyte przez kogoś talerze. Kiedy zamrożono działalność kawiarni, restauracji, fast foodów, szkolnych stołówek, hoteli, parków rozrywki, kin, gdy zawieszono dużą część lotów i kolejowych połączeń, dostawcy specjalizujący się w ich aprowizacji zostali nagle z halami pełnymi sześciotygodniowych kurcząt, cysternami mleka (świeże mleko w ogóle stało się symboliczną ofiarą koronawirusowego kryzysu; jego produkcji nie da się zatrzymać, zapasów zmagazynować, dlatego w Stanach zależni choćby od kawiarnianego i szkolnego popytu producenci zaczęli je wylewać na pola i pastwiska), przyczepami pełnymi dopiero co zebranej rukoli albo hiacyntami, które już za chwilę, za moment, zaczną puchnąć w pąkach. Żeby rozkwitnąć dokładnie na Wielkanoc. Just-in-time. Akurat na czas.

To właśnie tej filozofii zawdzięczaliśmy brak niektórych produktów w sklepach. Just-in-time to optymalizacja do potęgi, model zarządzania polegający na tym, że zamawia się na bieżąco, w oparciu o nieustannie korygowaną analizę zachowań konsumentów, i niemal w ogóle nie magazynuje. Rolą dostawców jest być zawsze gotowym, zadaniem konsumentów – przewidywalnym. Półki należy zapełniać i opróżniać entuzjastycznie, ale bez przesady. Bo jak część z nas się zagalopuje, algorytm zgłupieje.

chleb, 3 bochenki

Pandemia sprawiła też, że za gorączkowe budowanie spiżarni wzięły się niektóre rządy. Był moment, że Wietnam wstrzymał eksport ryżu, Kazachstan – pszenicy, Kirgistan – warzyw, Serbia – oleju słonecznikowego, a Turcja – cytryn. Ideolodzy wolnego przepływu towarów straszyli konsekwencjami spiżarnianej izolacji, twierdząc, że choć w tej chwili na świecie nie brakuje ryżu, za chwilę może się okazać, że ci, którzy są zależni od jego importu, będą musieli się skonfrontować z galopującymi cenami, a najsłabsi nie będą mieć do niego dostępu. Jednak Renata Hryciuk podkreśla, że najgłośniej krzyczą ci, którzy na protekcjonizmie gospodarczym zbudowali swoją potęgę, a teraz wzmacniają ją, wykorzystując gorszą pozycję uboższych producentów żywności. Kraje Globalnego Południa nie mają żadnych szans w konkurencji z silnie subsydiowanym rolnictwem Unii czy Stanów. A potężny międzynarodowy agrobiznes i tak upomni się o swoje.

Ale w ostatnich tygodniach coś się zaczęło zmieniać. Piekarnie i małe sklepy okrajały bizantyjski asortyment albo wprowadzały zapisy („Nie mogę sobie pozwolić na stratę choćby jednego bochenka, gdy cena za kilogram orkiszu w hurcie podniosła się prawie dwukrotnie, do 10 zł” – mówiła mi właścicielka jednej z nich). Handlarze z targowisk w dużych i małych miastach zawiązywali nieformalne spółki dostawcze, pomagając sąsiadom ze stoisk, też tym opornym cyfrowo, docierać do wspólnych odbiorców. I my sami, zmuszeni okolicznościami, zaczęliśmy szukać spożywczego bezpieczeństwa tam, gdzie o nie najłatwiej. Wokół siebie.

Model Rolnictwa Wspieranego Społecznie, w którym odbiorca kontraktuje się z rolnikiem na cały sezon, jest wygranym czasów pandemii – pisze „The New York Times”. Komplementuje go też Michael Pollan, wzywając do radykalnej przebudowy sposobu, w jaki uprawia i sprzedaje się żywność w Stanach. W Polsce erwuesów z prawdziwego zdarzenia jest wciąż jak na lekarstwo, w Ameryce ustawiają się do nich kolejki. Okazuje się bowiem, że w trudnych czasach sprawdzają się najprostsze rozwiązania. Bezpośredni kontakt i kontrakt, relacja oparta na zaufaniu i solidarnym dzieleniu się ryzykiem. Spodobało mi się to, co napisała ostatnio dziennikarka Helen Lewis w „The Atlantic”: pora przestać modlić się do efektywności, bo globalny system produkcji i dystrybucji żywności, który jest efektywny i zoptymalizowany aż trzeszczy, jednocześnie jest napięty i kruchy. Trzeba zwijać te długie łańcuchy, z producentami na jednym końcu, a konsumentami na drugim. W codzienności, też zakupowej, potrzebujemy raczej sieci gęsto tkanej, elastycznej i wytrzymałej.

czekolada, 4 tabliczki

Listy pandemicznych zakupów, które zaczęłam kolekcjonować już w styczniu, miały różne nazwy („coronavirus shopping list”, „quarantine grocery”, „lockdown larder”), ale wszystkie były dostosowane do współczesnej zakupowej choreografii, narzuconej nam przez urządzane na jedno kopyto supermarkety i dyskonty. Choć globalizacja wepchnęła na nie nowych graczy: komosę ryżową, cieciorkę, nerkowce czy przetarte mango, to, co daje nam poczucie bezpieczeństwa, nie zmieniło się od czasów Polskiego Komitetu Żywnościowego: suche węglowodany, jakiś tłuszcz, białko, które utrwalono na tyle, żeby przedłużyć jego czas zdatności do spożycia przez człowieka, trochę świeżości, odrobina zbytku.

Z kserowanych przez media zaleceń przebijało też coś, co Magdalena Budziszewska nazwała potrzebą celebrowania domu jako bezpiecznej przystani: „Ta w gruncie rzeczy szalenie zachowawcza, drobnomieszczańska fantazja pozwala nam udawać, że to, co dramatyczne, rozgrywa się na zewnątrz. Przynosi iluzję bezpieczeństwa; gdzieś toczą się dramaty, ale nas, póki co, otoczonych zapachem chleba albo ciasta, nie dotyczą” – tłumaczyła mi przez telefon, pilnując gotującej się marchewki.

Jest taka scena w serialu „Rain” (młodzieżowa dystopia z wirusem w roli głównej), gdy rodzeństwo, któremu udało się ukryć w ostatnim momencie w schronie zaprowiantowanym na apokalipsę, dojada zgromadzone w nim zapasy. Mija pięć lat. Na półkach w magazynie wciąż stoi trochę połyskujących opakowań z pełnymi witamin i soli mineralnych, pozbawionymi wody daniami, ale główna bohaterka, która zdążyła dorosnąć, wie, że lada moment się skończą. Świat sam się po nich zgłasza; banda epidemicznych niedobitków, która odkryła schron, blokuje wentylatory. Do podziemnej bazy wciska się dym, trzeba otworzyć właz. Zawsze w końcu trzeba będzie wyjść. Niezależnie od tego, czy zachomikowało się pięć paczek makaronu czy pięćset.

Śródtytuły pochodzą z „polskiej listy przeżycia”, opublikowanej 28 marca 2020 roku na portalu wyborcza.pl

PS W dziewiątym tygodniu izolacji wreszcie zaczęłam widzieć w lodówce światło, a w zamrażarce znów pojawiła się przestrzeń na przechowywanie śniegu (żeby umieścić w niej kupione na fali pandemicznej skrzętności zapasy, musiałam usunąć utoczoną przez mojego syna bryłę styczniowej zmarzliny). Przyszedł deszcz. Wciąż mam skandalicznie duży zapas jaglanki, ale czytając doniesienia z Wietnamu, dokupiłam też ryż. Brytyjski dziennik „The Guardian” napisał, że rowery to nowe drożdże.

Cykl tekstów do działu Ziemia powstaje we współpracy z Goyki 3 Art Inkubatorem, organizatorem festiwalu Literacki Sopot, którego dziewiąta edycja odbędzie się w dniach 20–23 sierpnia. Motywem przewodnim będzie literatura kanadyjska, ale ważną częścią festiwalu staną się także rozmowy z naukowcami i artystami w cyklu „Antropocen”.
logo

 

 

 

 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).