Rozmowa o śmieciach
Opony z Sadyby / fot. Stanisław Łubieński

23 minuty czytania

/ Ziemia

Rozmowa o śmieciach

Rozmowa z Stanisławem Łubieńskim

Boję się, że będziemy czuli, że po tym wszystkim, po pandemii coś nam się należy. Jakiś lizak za to, że byliśmy grzeczni. I nogi nas same zaniosą do sklepów – rozmowa z autorem „Książki o śmieciach”

Jeszcze 6 minut czytania

MARTA SAPAŁA: Napisałeś książkę z powodu skarpetki, którą znalazłeś na plaży?
STANISŁAW ŁUBIEŃSKI: Skarpetka coś we mnie uruchomiła. To była biała skarpetka, podejrzewam, że z bawełny z dodatkiem jakiegoś elastanu. Chyba było na niej napisane Extenso. Raczej męska skarpetka typu stopka. Nie cierpię stopek.

Jeśli stopka, to pewnie nie weszło do niej zbyt dużo śmieci.
Dzięki elastanowi była dość rozciągliwa. Wlazło tam dwadzieścia osiem śmieci, wszystkie sfotografowałem. Ale wcześniej, przed skarpetką, przeczytałem tekst Krzysztofa Środy w „Dwutygodniku”. Jego sposób pisania i patrzenia, ta łagodna, niedrapieżna powolność, czułość, ale też brak litości wobec niektórych zjawisk bardzo mi imponują. A że akurat, gdy przeczytałem jego tekst, byłem nad morzem, polazłem na plażę i z automatu zacząłem zbierać śmieci. Na początku bez pomysłu, za to ze zdziwieniem, że niektóre są takie ładne.

Te nadmorskie?
Tak. To były ciekawe przedmioty. Rozmaite, niektóre wręcz doskonałe. Zbieranie ich było jak grzybobranie albo obserwowanie ptaków, gdy cieszysz się z każdego kolejnego gatunku; zobaczyć szpaka, pleszkę, pierwiosnka i dwa gatunki sikorek jest cenniejsze niż zobaczyć tysiąc szpaków. A ponieważ codziennie byłem na plaży i znajdowałem coś nowego, innego, dogadałem się z Zosią Król, żeby zacząć pisać o tym felietony do „Dwutygodnika”. I tak ruszyło.

Krzysztof Środa zbierał śmieci jak wytrawny kolekcjoner. Ciebie, po przeczytaniu książki, wyobrażałam sobie bardziej jak kryminalnego, który chodzi i zbiera dowody zbrodni, deponując je w osobnych woreczkach.
Śmieci zbierałem już wcześniej, jakoś to mi się wydawało właściwe, dziwnie bym się czuł, jakbym tego nie robił, ale faktycznie nie zastanawiałem się nad nimi. Nie analizowałem tego, co się z nimi wcześniej działo i co może się zadziać później.

Stanisław Łubieński, Książka o śmieciach. Agora, 288 stron, w księgarniach od maja 2020Stanisław Łubieński, „Książka o śmieciach”. Agora, 288 stron, w księgarniach od maja 2020Mnie to ciekawiło od dzieciństwa. Bardzo lubiłam te kreskówki, w których pokazywano linie produkcyjne. Na przykład Krecika.
A ja zero, nic. Dopiero plaża i różnorodność znalezionych na niej śmieci uruchomiła to myślenie. Uświadomiłem sobie, że się nad tym nie zastanawiam, a to zbiegło się z tym, jak wszyscy zaczęli o tym mówić. Włączyłem się w ten nurt, ale też zrozumiałem, że warto wyskoczyć z tematów, w których się czuję bezpiecznie i na których się znam, i wejść w rejon, o którym nic nie wiem. Bo przecież nie miałem zielonego pojęcia, jak się produkuje plastiki, co to jest polipropylen, czym się różni od polietylenu albo poliwęglanu oraz do czego każdy z nich służy.

O, nazwy też można kolekcjonować. Tworzyć katalog plastików; że rozpoznaję już PET albo PE, ale czegoś jeszcze nie. 
Tu mam taką reklamówkę, która jest trochę inna, bo z napisem „ok compost”, trzymam w niej śmieci znad Morza Śródziemnego. One są inne niż bałtyckie, bardziej wyszorowane przez fale. To jest kawałeczek pływaczka, morska woda go utwardziła, już nie jest porowaty ani sprężysty, bardziej przypomina kamyk. To – kawałek klipsa, takiego do prania, nadal trzyma kolor. To pewnie znaczy, że była w nim jakaś domieszka chroniąca tworzywo przed promieniami UV.
A tu mam nawiew z seata, z polskiego lasu. Właściwie nie wiem, po co go trzymam, bo ani nie jest ładny, ani specjalnie ciekawy, ale jak tu zaglądam, widzę w środku martwe pająki i nasiona roślin roznoszone przez wiatr.

Śmieć z fragmentem jego środowiska. Wszystko, co zbierasz, przynosisz do domu?
Na początku tak robiłem. Na plaży to było łatwe, bo prosto z niej wracaliśmy do domu, gdzie je sobie elegancko segregowałem, fotografowałem. Ale kiedy gdzieś lazłem nad Wisłę, to już mi się nie chciało wsiadać do autobusu z workiem śmieci, więc szukałem śmietnika, który wyglądał na opróżniany i tam je porzucałem. Diana Lelonek opowiadała mi, jak podróżowała ze znalezionymi śmieciami różnymi środkami transportu. Na przykład pociągiem czy taksówką. Potrzebowała ich do swoich instalacji. Kiedyś pod mostem Siekierkowskim znalazłem dwadzieścia butelek wódki i mnóstwo puszek po sprejach, którymi robiono graffiti, a miałem ze sobą tylko jeden worek. Musiałem się na coś zdecydować. Wybrałem butelki, bo uznałem, że ktoś je przetworzy, ale teraz bym wziął aerozole. To jest dość skomplikowany rodzaj śmiecia, który wymaga specjalnej instalacji i jest jednak większym obciążeniem dla środowiska. Niektóre wybory były trudne.

Śmieci nie są dyskretne. Te rozrzucone w środowisku pokazują, co się w danym rejonie dzieje, te w kontenerach – co ludzie jedzą, jak wydają pieniądze. Zastanawiałeś się nad granicami takiego podglądactwa? Ja miałam, przyznaję, czasem wątpliwości, gdy grzebałam w kontenerach.
Jestem notorycznym, patologicznym podglądaczem przyrody i nie mam żadnych oporów, choć oczywiście gdybym napisał o tym, co znalazłem na moim sąsiedzkim śmietniku, to ktoś mógłby się przypieprzyć. Ale mało piszę o kontenerach. Ich zawartość jest zwykle banalna i powtarzalna, pewnie można by budować wokół tego literaturę, ale mogłoby się to okazać przygnębiające. Widać, że ktoś robi zakupy w Lidlu, ktoś w Biedronce, a ktoś inny chodzi do OdiDo na rogu, ale wszyscy mamy w gruncie rzeczy te same śmieci. Francuscy fotograficy robili zdjęcia śmieci różnych gwiazd Hollywood i właściwie to było zadziwiająco nudne. Po prostu zwyczajne. Mnie to jakoś mało jara, że Jack Nicholson pił wodę San Pellegrino, piwo Corona i wyrzucił katalog domu aukcyjnego. Kiedyś znalazłem imienną fakturę ze sklepu ze swetrami. Od biedy coś można by o tym napisać, ale nic z tego nie wynika. Ktoś sobie kupił sweter.

Stanisław Łubieński

Absolwent Filologii Ukraińskiej i Instytutu Kultury Polskiej UW. Autor reportażu historycznego „Pirat stepowy” (Czarne 2012) o ukraińskim anarchiście Nestorze Machno oraz zbioru esejów „Dwanaście srok za ogon” (Czarne 2016). Pisuje dla „Tygodnika Powszechnego”. Prowadzi blog Dzika Ochota poświęcony przyrodzie miasta (i nie tylko). Felietonista „Dwutygodnika”.

Z tego nic. Ale obecnie modna jest „obywatelska” działalność, która polega na tym, że gdy namierza się śmieci w lesie, to szuka się dokumentów z nazwiskami i publikuje je w internecie.
Brzydzę się sytuacją samosądu. Do tego upublicznienie tego w internecie tak naprawdę nie rozwiązuje problemu, jedynie prowadzi do tego, że wspólnie ustala się, że ten, kto wyrzucił, jest głupim chujem, dyskutuje się o tym, co powinien zrobić za karę lub co jemu należałoby zrobić. Co z tego wynika poza wzbiciem tumanu złych emocji? A może się okazać, że to nie jego śmieci. Bo wywaliła je na przykład ekipa, która mu robiła remont. Albo firma, która wynajęła mu kontener. Jest mnóstwo możliwości.

A pamiętasz historię wnuczki powstańca, która wyrzuciła jego rzeczy do kontenera? To jakiś rodzaj nieostrożności, nam chyba naprawdę wydaje się, że jak śmieci wywalimy do kosza, to znikają.
Jak ktoś wyrzuca kontener książek, to faktycznie można sobie o nim pomyśleć różne rzeczy. Ale kiedy ludzie wywalają zwykłe śmieci komunalne, to raczej nie podlega żadnej moralnej ocenie. Ja na pewno nie będę moralizował. Można ewentualnie dowiedzieć się czegoś o skali zużywania ręczników papierowych. W każdym kontenerze są kilogramy mokrych, uświnionych czymś kuchennych ręczników. Grube tony. Do cholery, niech ktoś zrobi kampanię na rzecz bawełnianych ściereczek, to jest jakieś totalne wariactwo.

Ręczniki cię najbardziej wkurzają? Bo mnie reklamówki zaplątane w drzewa i zmiętolone chusteczki higieniczne poupychane między mchami i jagodzinami.
Ręczniki mnie wkurzają, odkąd zobaczyłem, jaka jest skala ich zużycia. Zresztą podobnie jest z petami. Wyrzucanymi ot tak, na automacie. Bezmyślnie. Dopalasz, pst, i pstrykasz gdzieś albo wrzucasz do studzienki. Samemu zdarza mi się palić, czasem kilka dni chodzę z niedopałkami zawiniętymi w coś. Kiedy byłem akurat w środku książki i miałem do tego emocjonalny stosunek, przydarzyła mi się taka przygoda – jakiś kierowca strzelił petem akurat obok mnie. Przejeżdżałem obok na rowerze. Zawróciłem i chyba zacząłem się wydzierać, na pewno nie zagaiłem przyjaźnie, on mi wyjechał z brzydkimi słowami. Pociemniało mi w oczach i pstryknąłem mu tym niedopałkiem do auta. Najpierw próbował go zadeptać, potem wysiąść, ale mu się nie udało, bo zablokowałem drzwi rowerem. Siedział więc tam, cały czerwony ze złości, i machał bezradnie odnóżami. Potem, gdy już się zmyłem do biblioteki, dotarł do mnie komizm tej sytuacji. Ale też to, że on z pewnością się niczego nie nauczył.

Dużo też piszesz o śmieciach, które są kłopotliwe w przetwarzaniu. W książce „Nie śmieci” Julii Wizowskiej czytałam o brązowych butelkach PET po kwasie chlebowym. Nikt ich w Polsce nie przetwarza, nie ma instalacji.
Tego jest całe mnóstwo. Opakowania mają przede wszystkim dobrze wyglądać na półce. Do tego muszą być co jakiś czas odświeżane, niestety ciągle wprowadza się nowe połączenia materiałów. Na przykład mąkę, którą można było kupić w papierze, teraz sprzedaje się w papierze, ale powleczonym od środka polietylenem, z okienkiem, mimo że nic tego nie uzasadnia. Bardzo lubię makaron Barilla, ale nie znoszę jego opakowań z okienkiem. Opakowania złożone z wielu elementów są złe, bo nie da się ich recyklingować. Jeżeli już wprowadza się plastik, to tam, gdzie może być, niech to będzie jednolity materiał, bez wydziwiania.

Piszesz nie tylko o przedmiotach materialnych, które możemy definiować jako odpady, poszerzasz to na zjawiska – zanieczyszczenie światłem, kłopot z pozostałościami nawozów i pestycydów, które spływają z pól do rzek. Pokazujesz zbiorcze konsekwencje rozproszonych działań, jak kilogramy ołowiu zostawiane w lasach przez myśliwych.
To rozwinęło się w trakcie pisania felietonów do „Dwutygodnika”. Na początku myślałem głównie o śmieciach komunalnych – wydawało mi się, że będę chodził po zakładach i jak Kim Dzong Un przyglądał się rzeczom. Ostatecznie odbiłem się od drzwi; firmy przetwarzające śmieci niechętnie dzielą się informacjami, a ja nie miałem motywacji dziennikarza śledczego, żeby wystawać pod bramą. Ile można prosić o wizytę w głupiej sortowni? Mam swoją godność, machnąłem na to ręką. Zorientowałem się też bardzo szybko, że bywam bezradny, nie mam możliwości sprawdzenia wszystkiego. Na początku historii z tą książką byłem w zakładzie produkującym opakowania, no i podano mi takie argumenty, że wyszedłem stamtąd z przekonaniem, że właściwie nie mam po co w ogóle pisać książki, bo wszystko jest ekstra.

Gdy zacząłem pisać te felietony, założyłem, że będą o śmieciach, które znajduję. Choćby w lesie, gdzie wpadłem na tematy, których bym nie znalazł w przydomowym śmietniku. Poszedłem na ptaki, a wróciłem z łuskami od nabojów i z myślą o owadach, które znalazłem w puszce. A potem natrafiłem na instagramowy profil przemiłego herpetologa z Wrocławia, dr. Krzysztofa Kolendy, który pomógł pociągnąć mi ten temat. Dobrze się stało, że nie wpuszczono mnie na te instalacje, bo mogłem napisać dwa rozdziały o czymś, co naturalnie łączyło się też z moimi przyrodniczymi inklinacjami.

Te rozdziały są o tym, że nasze śmieci to często wyroki śmierci. Ołów, śmieciopułapki, historia chińskiego lampionu, który wywołał na początku tego roku pożar w zoo w niemieckim Krefeld.
Akurat ta historia jest spektakularna, bo zdarzyła się w Nowy Rok, w ogrodzie zoologicznym, zginęły ssaki naczelne, orangutany, goryle i szympansy – tu od razu widać hierarchię zwierząt, inaczej patrzymy na psa, inaczej na biedronki. Ale przecież liczba pożarów wywoływanych przez lampiony jest dużo większa, nie raz płonął przez nie las, nie raz zginęły miliony organizmów.

Piłka z Lasu we Wrocławiu / fot. Stanisław ŁubieńskiPiłka z lasu we Wrocławiu / fot. Stanisław Łubieński

Wydaje mi się, że się też trochę boimy śmieci. Mikroplastiku choćby.
Podstawowy poziom jest zupełnie oczywisty; śmieci to coś brudnego, co się kojarzy z chorobą, co trzeba odrzucić. Ślad tego znaczenia słychać w wielu europejskich językach, choć akurat nie w polskim. U nas się nawet mówi czule „na starych śmieciach”.

Ale prawdę mówiąc, nie wiem, czy śledztwo językowe może wskazać, czego się boimy w śmieciach. Najgorsze jest to, że one nie znikają. Jak w Leonii, jednym z niewidzialnych miast Italo Calvino, gdzie ludzie bez żadnej refleksji żrą, wyrzucają i biorą nowe, dla przyjemności posiadania. Coraz bardziej widoczne jest to, że kompletnie nad tym nie panujemy, a system, który ma nam to zabierać sprzed oczu, rzęzi. 

Piszesz o tym, że żadne z wyprodukowanych do tej pory tworzyw się nie rozłożyło. Brrr. One nas przeżyją.
Mój wspaniały konsultant, magister inżynier Michał Łukawski, zaraz by uściślił, że przecież są degradowalne tworzywa. Ale wiem, o czym mówisz. O butelce po Zbyszku Trzy Cytryny, która leży w krzakach. Takie tworzywa nie poddają się naszej woli tak, jakbyśmy tego od nich oczekiwali. Stąd szał na bioplastiki i oczekiwanie, że nas zbawią, że są niby bezpieczniejsze, bo się rozkładają. Dużo się mówiło o PLA, które rozkłada się, owszem, ale jak trafi do przemysłowej kompostowni. Producentom tych tworzyw nie zależy na tym, żeby dotarło do nas, ile sprawiają kłopotów, bo nie ma osobnego obiegu do ich zbierania i przetrwarzania. Gdy bioplastiki, które trudno rozpoznać i oddzielić, zaplączą się między inne plastiki, psują jakość recyklingu. I już 0,1 procent PLA w PET powoduje, że regranulat staje się niezdatny do wielu zastosowań. Na przykład traci przejrzystość. Podobnie jest zresztą ze szkłem. Wystarczą drobiny zanieczyszczeń, na przykład uszko od porcelanowego kubka w tonie szklanej stłuczki, żeby huta odesłała ją z powrotem.
Bioplastiki też wcale nie znikają bez śladu. Sam wyglądam z nadzieją nowych, wspaniałych rozwiązań, ale za każdym razem, gdy czytam, że powstało świetne tworzywo, które rozwiąże problemy świata, to wiem, że już za miesiąc o nim nie usłyszę.

Pandemia sprawiła też, że mamy teraz nowy śmieciowy element w krajobrazie. Nieznośny wizualnie, ale też potencjalnie groźny. Rekawiczki i maski są jak intruzi z silnie strzeżonego świata kontenerów z odpadami medycznymi.
Chciałbym przeczytać coś ciekawego na temat tego, jak medycyna poszła w jednorazowość. Nie ma już szklanych albo blaszanych naczyń, wszystko jest plastikowe. Plastik kojarzy się z czystością, higienicznością. Dobrze to widać teraz: na przykład pojawiają się informacje, że dobrze jest kupować jedzenie w plastiku, bo to chroni je przed wirusem. I sobie myślę: w jaki niby sposób? To, że coś jest zapakowane w plastik, leży na polistyrenie, który jest opleciony polietylenem, ma nas chronić? Nie zarazimy się od marchewki leżącej w skrzynce. Chyba że chory sprzedawca na nią nakaszle, a my mu ją wyrwiemy i natychmiast zjemy. Na opakowaniu z polietylenu, w które spakowana będzie marchewka, patogen może przetrwać nawet parę dni. Przecież są dane, wiadomo, jak długo to się utrzymuje na jakiej powierzchni. Na plastiku czy stali najdłużej.

Pagery z okolic Osiecka / fot. Stanisław ŁubieńskiPagery z okolic Osiecka / fot. Stanisław Łubieński

Chyba nawet lateks jest dla wirusa mniej łaskawy. No i zastanawiam się, z czym nas zostawi sytuacja z wirusem, czytam teksty o tym, że producenci tworzyw podnoszą głowy i zaczynają warczeć. Przekaz wzmacniający PKB jest taki, że trzeba będzie to odpracować, nadgonić, wyrównać. Odkupić, dosłownie, choćby zakupami.
Już w trakcie zamknięcia ludzie próbowali sobie wynagrodzić uwięzienie konsumpcją. No przecież wszyscy to robimy, jak mamy gorszy humor, dziwnie często kierujemy się do sklepu. Same nas tam nogi niosą. Boję się, że będziemy czuli, że po tym wszystkim coś nam się należy. Że powinniśmy dostać jakiegoś lizaka za to, że byliśmy grzeczni.

Ci z nas, którzy będą mieć na to środki.
Podobnie było po II wojnie światowej w Stanach, gdy wybuchła kultura jednorazówek. Produkcja tworzyw rozkręciła się w trakcie wojny, potem przyszła stabilizacja podszyta cieniem zimnej wojny i eksplodowało. Ludzie chcieli sobie wygodnie żyć, bogacić się, mieć nowe i ładne. Niekoniecznie potrzebne. Ale nowe. To się wydaje uniwersalne.

Z drugiej strony zdziwiłam się ostatnio, jak przeczytałam w „Le Monde”, że paryżanie w pierwszych tygodniach zamknięcia zaczęli wyrzucać mniej śmieci. O 30 procent. Pomyślałam, że może i do polskich lasów, przez pewien czas zamkniętych, mniej ich trafia.
Wzdech.

Naiwne?
Podrzucanie śmieci trwa. Pod koniec marca jeszcze próbowałem korzystać z najwspanialszej pory roku dla kogoś, kto się interesuje przyrodą. Jeździłem na bliskie dystanse, bo jednak uważałem, że to już nie jest czas, żeby wyprawić się tam, gdzie mi się zachce, na przykład nad Biebrzę. I moim ulubionym miejscem w Warszawie jest dzikie i piękne Zakole Wawerskie. To jeden z najcenniejszych przyrodniczo rejonów w mieście, a jednocześnie, jak wszystkie tego typu miejsca, czyli nieużytki, zamienił się w dzikie wysypisko. Znane od lat. Na dużej powierzchni. Są tam punkty, w których wywala się odpady z remontów, ale na przykład przy Trasie Siekierkowskiej, przy ekranach ludzie wyrzucają też worki z domowymi śmieciami. Teraz to właśnie zarasta, za chwilę śmieci nie będzie widać, ale jeszcze w marcu, w miejscu, gdzie stoi tablica „Zakole Wawerskie – zespół przyrodniczo-krajobrazowy” widziałem kubły zaprawy, piankę uszczelniającą i mnóstwo syfu z budowy. Mam obawę, że te sprawy będą teraz schodzić na dalszy plan, że to wygodny moment dla lobbystów, polityków i wszystkich tych, którym nie spieszy się do sensownych zmian, że będzie się mówić: hola, hola, to nie jest czas na recykling, to nie jest czas na zieloną energię, teraz tysiące Polek i Polaków potrzebują stabilizacji, pracy, najpierw musimy odbudowywać gospodarkę.

Papier do recyklingu z Radiowa / fot. Stanisław ŁubieńskiPapier do recyklingu z Radiowa / fot. Stanisław Łubieński

Troska o środowisko zejdzie na drugi plan?
Wirus to tylko jedna z odsłon katastrofy, która nas dotyczy, tak naprawdę powinna nas w tym momencie martwić susza. Zamieniamy się w step. I to nie zaczęło się w tym roku, gdy nagle wszyscy zaczęli o tym pisać. Straszna susza jest przynajmniej od pięciu lat.  

Mam na tym punkcie obsesję, lubię słuchać rano radia i codziennie słyszę propagandę dobrej pogody. Że jest pięknie, że nie będzie na szczęście zapowiadanych deszczy albo że będzie padało we wtorek, ale w środę już będzie pięknie i ciepło. I gdy mnie tak bierze cholera, to sobie myślę, że jakbym był strasznym dyktatorem i miał kontrolę nad światem, to wprowadziłbym jakieś straszne kary za głupotę klimatyczną. Jak można powtarzać takie populistyczne dyrdymały! Powtarzać i utwierdzać wszystkich w przekonaniu, że powinni się cieszyć bezdeszczową pogodą! Przecież to jest katastrofa, klęska, Wisła jest jakimś lichym strumieniem. Gdy chodzę na bagna na Zakolu, tam jest tak, jakby się chodziło po stertach papieru z niszczarki, trawa sucha jak włosy po perhydrolu.

Jesteśmy przyzwyczajeni do zjadania wszystkiego. Pogodę też konsumujemy.
Dokładnie.

Wskazujesz też na to, że recykling jest w obecnych warunkach złudzeniem, za pomocą którego tuszujemy wyrzuty sumienia związane z intensywną konsumpcją. Na świecie jest tak dużo plastiku, że nikt nie chce i nie jest w stanie go zrecyklingować.
To się stało widoczne, gdy w 2017 roku Chiny zamknęły się na plastik. Okazało się, że wspaniałe cywilizacje Zachodu, które dotąd zwalały problem na inne kraje, nie są w stanie same przetworzyć swoich śmieci. Te śmieci więc nieustannie podróżują, trafiają też do nas, zawsze tak było, ale o tym zrobiło się głośno, dopiero jak zaczęły płonąć wysypiska. To masa, jakiej nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić; pamiętam tekst na stronie TVN24, który mówił, że wyprodukowano już 8,3 miliarda ton plastiku i że to tyle, ile waży miliard słoni. Jestem sobie w stanie wyobrazić, jak się dobrze skupię, pięć słoni, ale miliard? To jest czysty nonsens.

Przez długi czas nikt nie myślał o tym, co dalej robić z wytworzonym plastikiem, po prostu produkowało się nowy i nowy. I ten stary przecież cały czas gdzieś jest. Szokujące są dane dotyczące produkcji butelek, które ujawniła pierwszy raz w historii Coca-Cola. 200 tysięcy na minutę. Teraz bardzo dużo firm mówi o tym, jak troszczy się o środowisko, tworząc na przykład opakowania na szampony, które są w 20 procentach z recyklatu. To są tylko punkty do wizerunku, podbijają rozpoznawalność. Trzeba stworzyć rozwiązania, które będą wspierały wykorzystywanie recyklatu albo wymuszały jego użycie. Rozwiązania, które sprawią, że to będzie po prostu najbardziej opłacalne i najbardziej pożądane.

Stanisław Łubieński / fot. Albert ZawadaStanisław Łubieński / fot. Albert Zawada

A masz pomysły na te rozwiązania? Co byś zrobił, gdybyś był szefem całego świata?
Niestety, jako dyktator chętnie wymierzałbym sprawiedliwość, gorzej z podsuwaniem gotowych rozwiązań. Chętnie bym wziął sobie do tego kogoś mądrzejszego. 

Zwłaszcza że nie da się sprowadzić wszystkiego do badań cyklu życia produktu, Life Cycle Assesment albo rankingów śladu węglowego, które pomijają choćby aspekty związane z zatrudnieniem, płaceniem podatków, kwestiami etycznymi. O takich niuansach jak sposób, w jaki produkcja wpływa na jakość więzi w lokalnych społecznościach, nie wspominając.
Wszyscy szukamy łatwych odpowiedzi i wydaje nam się, że jak złapiemy badanie, to wszystko będzie wyjaśnione, nie trzeba będzie myśleć. Przeszliśmy razem ze wspominanym już Michałem Łukawskim bardzo długą drogę podczas pisania tej książki. On uważał, że badanie Life Cycle Assesment to poręczne narzędzie, którego wniosków nie ma sensu podważać, bo opiera się na metodach badawczych, ale kiedy razem się zastanawialiśmy nad różnymi rzeczami, to często uświadamialiśmy sobie, że te badania faktycznie coś mówią, ale wielu rzeczy nie odsłaniają. Sporo zasłaniają. A najczęściej mówią rzeczy, które się podobają osobom zlecającym te badania. Branża tworzywowa chętnie przedstawi ci wyniki badań Life Cycle Assesment, z których będzie wynikać, że wszystkie inne materiały powinny być natychmiast zastąpione plastikiem, ponieważ jest najtańszy, najtrwalszy, najlżejszy i generalnie najlepszy. Reklamówka jest ekstra, a torba bawełniana – najgorsza na świecie.

Tylko jeśli spojrzymy na to, co się dalej stanie z torbą plastikową, to możliwe jest, że wyfrunie z wysypiska, przyczepi się do drzewa i będę na nią patrzył przez dziesięć lat, aż rozpadnie się na strzępy, które potem trafią do żołądka ryby, którą zjem. Albo zaplącze się w nią jakaś głupia wrona i zdechnie. Specjalnie idiotyzuję, ale to są bardzo skomplikowane rzeczy, na które nie da się odpowiedzieć w jednoznaczny sposób. Pytanie, co jest ważniejsze – ile wody i pestycydów wykorzystuje produkcja bawełny czy to, jak długo będzie latać po świecie ta reklamówka? Albo że pochodzi ze związanego w ziemi dwutlenku węgla? Nie ma łatwych odpowiedzi, ale to nie może być wymówka dla umysłowego lenistwa.

Cykl tekstów do działu Ziemia powstaje we współpracy z Goyki 3 Art Inkubatorem, organizatorem festiwalu Literacki Sopot, którego dziewiąta edycja odbędzie się w dniach 20–23 sierpnia. Motywem przewodnim będzie literatura kanadyjska, ale ważną częścią festiwalu staną się także rozmowy z naukowcami i artystami w cyklu „Antropocen”.
logo