330 kilometrów
fot. P. Paziński

11 minut czytania

/ Obyczaje

330 kilometrów

Piotr Paziński

Od Świnoujścia do Helu (miasteczka) jest 330 kilometrów wybrzeża. Lepiej iść z zachodu na wschód, droga przyjemniej się układa, słońce dłużej grzeje w plecy, ucieka za ciebie, musisz odwrócić się, żeby je złapać, nim zatonie w siniejących falach

Jeszcze 3 minuty czytania

Nad Bałtykiem są dwa rytmy. Duży i mały. Duży to pobudka, wyjście na trasę przez wydmę, dziesięć kilometrów plażą, batonik, dziesięć kolejnych, biwak za wydmami, plecak na plecy, znów w drogę, do popołudnia albo do wieczora, potem szukanie kwatery, ryba z frytkami w smażalni i sen, w którym morze przychodzi i odchodzi bez końca, szumi jednostajnie, coraz ciszej, póki jego fale nie odpłyną za kraniec świadomości wraz z rozwijającą się i zwijającą płaszczyzną piasku, przeciętą krokami z całego dnia. Mały rytm to wdech i wydech, krew pulsująca w skroniach, wiatr w uszach, chlupotanie wody w bidonie, chlaśnięcia powietrza przecinanego kijkami, chrupanie rozgniatanych muszelek i szum fal, ten sam co we śnie, ale wilgotny, pachnący morszczynem i solą. Muzyka, która pieści mózg i otwiera na niezbadane przestrzenie. Rano zostaje ci z tego powidok ziemi i chmur i szelest wody.

A więc żadnego leżenia, żadnych grajdołów, żadnych kąpieli. Północne morze nie służy do tego, żeby do niego włazić. Lepiej trzymać się brzegu, najlepiej wąskiego pasa lądu między falami a sypkim piaskiem, tam gdzie ludzie wtykają patyczki, żeby fale nie uciekały. Tam plaża jest płaska jak stół, a morze zjawia się tylko na chwilę. Przetoczy kamyczek, wyrzuci trochę wodorostów albo jakieś drewienko, zostawi na piasku ślad piany, cofnie się, zbierze w sobie i wypełznie gdzie indziej, zasklepi odciski mewich łapek, znów cofnie, zassie wilgoć, zostawi okruch muszli. A przy okazji, jeżeli dzień jest ciepły i idziesz boso, obmyje i ochłodzi stopy, czule liźnie po nodze, rozpłaszczy się albo zakipi i zaraz ucieknie z sykiem.

Dalej od brzegu piasek jest coraz bardziej sypki i grząski, tam zamiast gołych stóp lepiej mieć buty za kostkę, mocne, elastyczne, wygodne, żadne sandały ani niskie trampki, w trampkach czy sandałach daleko nie zajdziesz, trampki zaraz wyrzucisz do wody razem z piaskiem i tyle będzie z chodzenia. Do tego kije, rzecz bezcenna, odciążają znękane kolana i stawy skokowe, pomogą wejść na wydmę, przejść osypisko kamieni, przeskoczyć kałużę, wspiąć się po klifie. Ustawiają ruch: prawa, lewa, prawa, lewa, tak żeby całe ciało współpracowało z nogami. Do tego dobry, lekki plecak, w którym zmieści się mały namiot i trochę ubrań. Rękawiczki (do kijków) i wełniana czapka (nad Bałtykiem nawet w czerwcu wieje jak diabli), coś od deszczu, kilka par miękkich skarpetek, zapas prowiantu i wody. I w drogę.

Od Świnoujścia do Helu (miasteczka) jest 330 kilometrów wybrzeża. Lepiej iść z zachodu na wschód, droga przyjemniej się układa, słońce dłużej grzeje w plecy, ucieka za ciebie, musisz odwrócić się, żeby je złapać, nim zatonie w siniejących falach. Częściej pomaga wiatr, jakby chciał zagonić człowieka za krawędź ziemi. Ale może to złudzenie? Tak czy siak idziesz, z mapą albo bez mapy. Kilometry piachu do przejścia. Na Wolinie wysoki klif daje cień w południe, szumią bukowe drzewa. Za Pogorzelicą robi się całkiem płasko, duża, szeroka plaża, rozłożysta, dawniej były tu poligony, więc nie ma żywej duszy. Między Darłówkiem a Jarosławcem brzeg ugina się, tworząc zatokę, potem biegnie znów przed siebie, w okolicach Smołdzina wypłaszcza się, gdzieś dalej znów rośnie. Za Łebą prędko przechodzi w masywną białą wydmę, w której zapadasz się po kolana, żeby wyjść kilka kilometrów dalej, a potem popędzić ku klifom Rozewia i dalej po wąskiej kładce Helu, aż na sam czubek, gdzie zatoka łączy się z otwartym morzem i gdzie mieszają się wody.

Twardzielom na przejście całej trasy trzeba jedenastu dni, bywają tacy, którzy przebiegają ją w dziewięć, ale na początek starczą trzy dni i kilkadziesiąt kilometrów, powiedzmy, od Ustki do Białogóry, z dwoma noclegami na kwaterach albo gdzie popadnie i z kolacją w smażalni, jeżeli jest jakaś otwarta przed sezonem. Właśnie przed sezonem, kiedy na plażach nie ma wczasowiczów i naprawdę jest pusto. Jak w kwietniu w Słowińskim Parku Narodowym, między Rowami a Łebą, kiedy przez osiem godzin i 36 kilometrów piachu spotykasz pracownika leśnego albo pojedynczego turystę. Pozdrawiacie się na odległość, lustrujecie nawzajem swoje plecaki i buty, jakby dało się po nich poznać, ile kilometrów za wami, po czym każdy idzie w swoją stronę, gnany przed siebie, i znów naokoło jest wyłącznie szum morza i wysokie niebo. Tylko od czasu do czasu pokrzykują mewy, kołują gdzieś nad falami, albo tobie nad głową, gdy pogryzasz bułkę. Kiedy wyłączysz myśli i skupisz się na chodzeniu, na własnym ruchu, stopa, kolano, bark, ramię, żebra, zaczepy ścięgien i mięśni, zaczynasz wreszcie słyszeć od środka własne ciało, dostrzegać jego rytm i wewnętrzną mowę. To będzie twój czas medytacji, bo nawet jeżeli pójdziecie Bałtykiem we dwójkę albo w kilka osób, i tak każde z was będzie szło samo. Ale nie będzie to zła samotność.

Szliśmy kiedyś we dwóch, trzydzieści kilometrów dziennie, może więcej, zdarzało się nam milczeć przez godzinę i iść obok siebie. W wełnianej czapce naciągniętej na uszy odcinasz się od świata, kontrolujesz oddech, ruch kijów po piasku, kroki. Skupiasz się na maszerowaniu, rytmie fal, ruchu słońca. Chłoniesz odcienie, zapachy wody i sosen, zmieniającą się fakturę piasku. Szukasz lewoskrętnej muszelki i dwóch podobnie błyszczących kamyczków, albo skupiasz całą uwagę na dwóch chmurach, które płyną obok siebie jak wielkie kłęby waty cukrowej, nanizane na niewidzialne patyki, a ich negatyw sunie po plaży. Wypatrujesz ażurowej tablicy z numerem kolejnego kilometra, ukrytej w nadmorskich zaroślach, zakrętu wybrzeża, wygiętej sosny, która była tu przed rokiem, białej wydmy w kształcie wieloryba. Im więcej patrzysz, tym bardziej zanurzasz się w sobie. Inaczej niż w górach, gdzie człowiek pilnuje, by się nie zabić. Tu idziesz po piachu, czasem wdrapiesz się na klif, rozejrzysz po okolicy, zatrzymasz, zjesz batonik, pokruszysz bułkę, weźmiesz łyk wody, zarzucisz plecak, chwycisz kije i znów się zapadniesz. Nadmorska medytacja.

Najlepiej wyjść wczesnym rankiem, gdy na brzegu są tylko mewy i możesz przez chwilę celebrować moment przejścia przez wydmę. Najpierw jest piaszczysta droga pachnąca sosnami, krzewy dzikiej róży i rokitnika, dalej kępy ostrych traw i nadmorskiej wierzbiny, potem garb wydmy wybrzusza się, idzie do góry, wdzierając się w horyzont, i tylko szum fal zdradza obecność płożącego się morskiego cielska. Parę metrów i wydma opada, otwiera się daleka przestrzeń, osypuje puszysty piach, daleko, aż do wody. Zostawiasz pierwsze tego dnia ślady, sprawdzasz godzinę, kilometr, kierunek wiatru, zerkasz w niebo, żeby upewnić się, czy nie zaciągnie się zaraz ciężkimi chmurami, i znów ruszasz tam, gdzie woda próbuje połączyć się z lądem. Cielsko rozpościera się przed tobą, sinozielone, stalowoszare, zielonogranatowe, odwieczne i obojętne na to, co o nim myślisz i czy się go obawiasz. Trzeba dłuższej chwili, żeby oswoić sobie ten pejzaż, zaakceptować monotonną otchłań stworzenia, pogodzić się z widokiem tysięcy meduz, które morze wyrzuciło na ląd, i pięknych drzew podmywanych przez fale.

fot. P. Paziński

 

Bałtyk i jego wybrzeże rzadko kiedy są naprawdę posępne. Częściej poruszają w wędrowcu melancholijną strunę. Mijasz jakąś miejscowość, ubywa spacerowiczów i koszy plażowych, oddalają się główki portu, ginie we mgle zarys latarni morskiej, falochrony nakładają się na siebie, wszystko staje się nieostre i trochę nierzeczywiste, rozproszone w nadmiarze światła, jakby świat, rozszerzając się, jednocześnie gubił swoje kontury. Potem je odzyskuje, kiedy znów zbliżasz się do skupisk ludzkich. Czarne punkty na horyzoncie u kresu plaży składają się w geometryczne figury: w dach wysokiego hotelu, w wieżę obserwacyjną, nadmuchiwany lunapark, łódź rybacką wyciągniętą na brzeg, kępę drzew okalających ujście rzeki. Pojawiają się wczasowicze, plażą przebiegnie pies, zejścia na plażę odzyskują numery. Potem znów wszystko znika, jak ulepione ze snu.

fot. P. Pazińskifot. P. PazińskiI gdyby nie punkty pomiędzy, które organizują rytm wędrówki i całą przestrzeń – tablice z numerem kilometra, leśne przecinki, wystające tu i ówdzie anteny radiolokacyjne – pejzaż zatarłby się całkiem. Gdy znasz już wybrzeże, czekasz i wypatrujesz ich, czując, że wkrótce się pojawią. Wierzchołki latarni morskich w Niechorzu i Gąskach, molo w Kołobrzegu, maszt zatopionego statku za Łebą, ostry klif Rozewia, radar za Juratą. Znajome (czy tak się tylko wydaje?) drzewo z poprzedniego roku, resztki betonu tam, gdzie kiedyś coś było, wywrócony, przerdzewiały kadłub barki. I wszechobecne odpadki wojennej cywilizacji. Te z czasów II wojny, gdy nad Bałtykiem panowali hitlerowcy, i te późniejsze, gdy czekano na następną wojnę. Zimnowojenne szaleństwo. Co pagórek, co lasek – dawna jednostka wojskowa. Zarośnięte drogi donikąd, transzeje, umocnienia, których nikt nie strzeże. Puste schrony, pozrywane zasieki, porzucone wieże obserwacyjne. Miło patrzeć, jak obracają się w nicość. Przyroda wdziera się na poligony, odbiera to, co jej kiedyś zabrano, piach pochłania zonę, a między płytami lotniska wyrastają badyle. Pocieszasz się wtedy, że nawet beton bunkrów kiedyś skruszeje, że zasklepią się blizny w krajobrazie, morze powróci i wszystko wyrówna, chociaż wiesz, że tak nie będzie. Bo przecież w miejsce hangarów i bunkrów prędko pojawia się nowy beton – hoteli i zejść na plażę, i jeszcze chwila, a wybetonują morze, dla wygody i zysku wyłożą kostką, podzielą na działki budowlane i pogrodzą wszystko palisadami, wzdłuż i w poprzek wysychającego słonego bajora. Bałtyk, mówią ekolodzy, degraduje się w zastraszającym tempie. Dlatego trzeba się śpieszyć. Nawet idąc piechotą.

Na setnym kilometrze, a więc w czwartym, najdalej piątym dniu marszu, nogi zrobią się ciężkie, stawy zaskrzypią jak zardzewiały mechanizm, plecy zdrętwieją od ekwipunku, na dłoniach pojawią się odciski, stopy zaczną wyglądać jak ruina. Na setnym kilometrze każda wydma boleśnie odkłada się na kręgosłupie, każde wygięcie plaży wydaje się pułapką zastawioną przez złośliwą przyrodę, bo przecież gdyby nie ono, człowiek zaoszczędziłby kilkaset kroków, kilkaset podrzutów plecaka, kilka otarć, z których wieczorem wypuczy się bąbel. Piątego albo szóstego dnia morze zaczyna przegrywać z wewnętrzną buchalterią, z liczeniem, ile zostało do końca i czy nie da się skończyć prędzej, przed czasem, urwać dzień, zejść z piachu, pójść lasem, dać kolanom trochę wytchnienia. Ciało pyta cię: „Na cholerę mi ten Bałtyk?”, ale głowa jest lekka jak piórko. Może właśnie wtedy uda ci się spotkać fokę? Popatrzycie na siebie z dystansem: morski stwór i mieszczuch, pływaczka i wędrownik. Potem pójdziesz dalej, ona zostanie, malutki, coraz mniejszy i mniejszy punkcik na skrawku szarego lądu między wodą a niebem.

Cykl tekstów wokół tematów morskich powstaje we współpracy z Narodowym Centrum Kultury w związku z kampanią nawiązującą do setnej rocznicy zaślubin Polski z Bałtykiem. W ramach kampanii powstała także animacja inspirowana utworem „Zabierz mnie do morza” w aranżacji zespołu Tęskno.