Gdynia: Kino klasy średniej
„Body / Ciało”

24 minuty czytania

/ Film

Gdynia: Kino klasy średniej

Bartosz Żurawiecki

Najwyższy czas, by w polskim kinie zjawili się wreszcie niegrzeczny chłopiec z niegrzeczną dziewczynką i narobili trochę burdelu – trzecia i ostatnia relacja z Gdyni

Jeszcze 6 minut czytania

Ostatniego dnia długim cieniem na gdyńskiej imprezie położyła się tragiczna śmierć reżysera „Demona”, Marcina Wrony. Rzeczywistość brutalnie wdarła się w festiwalową fikcję, prysł nastrój samozadowolenia, święto się skończyło. Okazało się, że w polskiej kinematografii gra toczy się o coraz wyższe stawki. Zbudowaliśmy bowiem solidny przemysł filmowy, bogaty, sprawnie działający. Są w nim pieniądze, są splendory, są nagrody, także międzynarodowe. System produkcji i dystrybucji obrósł w potężną machinę marketingową i promocyjną, która generuje widzów i psychofanów, klakierów i malkontentów (vide niżej podpisany). Wszyscy jesteśmy częścią systemu. Ale ten wzrost nakładów, zysków i prestiżu pociąga za sobą również eskalację stresu, presji, resentymentów i rozczarowań.

Ot, taka sytuacja. Kiedyś festiwal w Gdyni pokazywał właściwie wszystko, co wyprodukowano w Polsce w ciągu ostatniego roku . W tym roku do konkursu zgłoszono ponad 50 filmów. Zakwalifikowała się mniejszość, większość znalazła się za burtą. A i z tych, które przeszły selekcję, część trafiła do konkursu „gorszego”, dziwnego, niszowego, nazwanego „Innym spojrzeniem”. Sam byłem gorącym zwolennikiem ograniczenia programu głównego do kilku tytułów (pod warunkiem jednak, że byłby to autorski wybór dyrektora artystycznego, który też brałby za niego pełną odpowiedzialność), dzisiaj widzę, jak bardzo selekcja wpisuje się w układ interesów i sympatii, jest narzędziem manipulacji tych, którzy mają realną władzę. To samo można odnieść do gdyńskich werdyktów, niemal zawsze asekuracyjnych i, z nielicznymi wyjątkami, przewidywalnych. Polska kinematografia stała się kapitalistycznym przedsiębiorstwem z charakterystycznymi dla niego hierarchiami i mechanizmami, na które raczej niewielki wpływ mają wpisane w ustawę demokratyczne procedury.

Produktów na krajowym rynku filmowym coraz więcej, coraz bardziej bywają różnorodne, jednak nie da się ukryć, że polskie kino stało się domeną, dynamicznie się u nas rozwijającej, klasy średniej. Odbiciem jej aspiracji, jej światopoglądu, jej gustów estetycznych i wspomnień. Co np. mówi nam, nagrodzony Złotymi Lwami, udany przecież film Małgorzaty Szumowskiej „Body/ Ciało”? Mówi nam, że trzeba być racjonalnym, nowoczesnym, odrzucać skrajności i dziwactwa, trzeba jednak zostawić furtkę uchyloną na metafizykę, bo nigdy nic nie wiadomo. Lepiej nie negować totalnie, nie zaprzeczać, lepiej mieć ubezpieczenie na życie wieczne. „Siła inności”, bunt reprezentowany w filmie przez postacie kobiece – anorektyczną córkę prokuratora i „zbzikowaną” terapeutkę, szukającą desperacko kontaktu ze zmarłymi – zostaje zneutralizowany przez rozwagę i sceptycyzm starszego pana, granego przez autorytet polskiego kina, Janusza Gajosa.

Rodowód i tożsamość tym oświeconym mieszczanom dopisują, wyróżnieni drugą z nagród, Srebrnymi Lwami, „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy” Janusza Majewskiego. To burżuazyjne kino papy całe skąpane w nostalgii i podbite inteligenckim poczuciem wyższości wobec prostego ludu. Majewski wraca do swych młodzieńczych lat. W popaździernikowej Polsce grupa zapaleńców tworzy zespół grający swing, muzykę w czasach stalinowskich nielegalną. Bohaterowie kultywują więc prawdziwe, przedwojenne, zachodnie wartości, które są tu przeciwstawione wschodniemu barbarzyństwu komuny reprezentowanej chociażby przez radzieckiego generała, żywcem wziętego z popularnych żartów o Ruskich (generalnie zresztą wiele dowcipów w filmie ma długie brody). „Nie interesuje mnie polityka. Moją ojczyzną jest muzyka” – składa w pewnym momencie deklarację Fabian (Maciej Stuhr), który z Anglii wrócił do Polski, i jest to wyraz wciąż pokutującej wśród polskiej inteligencji pogardy dla pospolitej, brudnej rzeczywistości. Pogardy okazywanej z wyżyn estetycznego „piękna”, które w nic się nie angażuje, udaje, że jest ponadczasowe i uniwersalne. Postawa to coraz bardziej anachroniczna, ale nadal bezpieczna, wygodna i oklaskiwana.

Marcin Wrona„Demon”, reż. Marcin Wrona

Ciekawe jednak, że Jerzy Skolimowski – nieco tylko młodszy od Majewskiego, a z pewnością także mający cudowne wspomnienia z czasów odwilży – zrobił najbardziej ponowoczesny film konkursu. Oto kilkoro przypadkowych ludzi, którzy znaleźli się w centrum Warszawy , oto „11 minut” z ich życia. Wiemy o tych ludziach bardzo niewiele, co uniemożliwia emocjonalną identyfikację. Ale Skolimowski nie chce, byśmy się z nimi identyfikowali, byśmy im współczuli. Jego film emanuje chłodem, który był jak ożywczy powiew po mieszczańskim ciepełku, jakie roztaczało większość dzieł konkursowych. Gdy na końcu spada na bohaterów apokalipsa, gdy zaczynają padać na siebie niczym kostki domina, nie mogłem opędzić się od zabawnych skojarzeń z zakończeniem wiersza Tuwina „Rzepka”: „Rzepka na dziadka/ Dziadek na babcię/ Babcia na wnuczka” etc. Kto tę zagładę na nich spuścił? Reżyser-demiurg spuścił, co potwierdza jedna ze scen, w której słyszymy głos samego Skolimowskiego, przemawiającego niczym Pan Bóg. Mamy tu też wątek reżysera przesłuchującego aktorkę do roli w swym filmie, a tak naprawdę pragnącego jedynie pójść z nią do łóżka. Więc o to tylko chodzi w robieniu kina – o seks, o kasę, o pławienie się w luksusie, o fun, o manipulację. To (auto)demaskatorskie podejście starego mistrza jednak mi zaimponowało.

Chłodem, tym razem skandynawskiej proweniencji, wieje także z „Intruza” Magnusa van Horna, choć na końcu zostaje on przełamany „moralnym wstrząsem”. Młody chłopak, który zabił swoją dziewczynę, wraca z zakładu poprawczego do rodzinnego szwedzkiego miasteczka. Nie jest tu jednak mile widziany, gdyż mieszkańcy uważają, że nie odpokutował wystarczająco za swoją zbrodnię. Ani biurokratyczne procedury, ani pełne dobrych chęci programy resocjalizacyjne, ani nawet pohukiwania ojca, próbującego wejść w rolę surowego opiekuna, nie są w stanie poradzić sobie z etycznym ciężarem tego, co się stało. „Intruz” to dla mnie, przede wszystkim, film o paraliżu języka. Nikt tutaj nie potrafi wyrazić swoich uczuć i swoich refleksji. W zamian wszyscy rzucają więc albo formułki, albo groźby.

Przeprowadzona przez van Horna subtelna krytyka państwa opiekuńczego, które zdejmuje z ludzi odpowiedzialność za własne czyny, kontrastuje z jaskrawym obrazem Szwecji w „Obcym niebie” Dariusza Gajewskiego. Bezduszne szwedzkie cyborgi z urzędu socjalnego odbierają „romantycznym” Polakom dziecko i oddają je do rodziny zastępczej. Polacy bywają nadpobudliwi, zdarza im się uderzyć córkę w pupę (ale cóż to takiego?), jednak nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż racja emocjonalna i moralna jest po ich stronie. Gajewski od pierwszych scen stara się nas przekonać, że nasi rodacy trafili do zimnego piekła. W dzielnicy, gdzie mieszkają, wrzeszczą Czarni, dochodzą muzułmańskie zaśpiewy, szkoła pełna jest kolorowych dzieciaków. Polacy sztamę trzymają tylko z Ukraińcem, bo to też Słowianin, a więc człowiek z duszą. Jedynym wyjściem stanie się dla nich ucieczka do ojczyzny, gdzie swojsko i przytulnie, państwo w nic nie ingeruje, a dzieci można bić do woli. No i nie ma muzułmańskich zaśpiewów. Ktoś jednak kąśliwie zauważył, że „Obce niebo” to właściwie film o imigrantach, którzy się nie integrują i nie respektują lokalnych zasad.

Jerzy Skolimowski„11 minut”, reż. Jerzy Skolimowski

Kino dla klasy średniej sięga również po tematy historyczne przez oficjalny dyskurs uznane za ważkie i godne. Jak chociażby Holocaust. Ale żeby wziąć się za ten temat, to trzeba mieć naprawdę istotny powód. Nie znalazłem go ani w „Letnim przesileniu” Michała Rogalskiego, ani w „Nocy Walpurgi” Marcina Bortkiewicza. Ten ostatni film, starannie zagrana i zrealizowana historia spotkania diwy operowej, która przeżyła Zagładę i zafascynowanego nią młodzieńca, wykorzystuje różne holocaustowe klisze, jest też świadectwem literackich i kinowych fascynacji autora (znajdziemy tu odniesienia m.in. do Manna, Polańskiego, Viscontiego, „Nocnego portiera”, a nawet „Pogorzeliska” Villeneuve’a). Nie układają się one w oryginalną wypowiedź, oglądamy jedynie tasowanie znaczonych kart.

Z ręką na sercu (albo innym organie) muszę więc powiedzieć, że jedynym filmem Gdyni, jaki wzbudził moją ekscytację było, pokazywane w sekcji „Inne spojrzenie”, „Baby bump” Kuby Czekaja. Może dlatego, że interesują mnie już tylko dzieła, których nie potrafię do końca „ogarnąć” ani opisać. „Baby bump” jest właśnie takim przypadkiem. Opowieść o chłopcu wkraczającym w okres dojrzewania nie respektuje żadnych granic estetycznych ani obyczajowych, za nic ma sztywne konwencje i poczucie dobrego smaku. Nie idzie też na lep słodko-gorzkiej tonacji, w jakiej zazwyczaj utopione są filmy o dorastaniu. Nurza się w fizjologii i cielesności, w surrealistycznej grotesce i dosadnym naturalizmie. Błyskawicznie przechodzi od konkretu do metafory i z powrotem. Czekaj oddaje na ekranie wrzenie okresu dojrzewania, jego amorficzną grozę, gdy w przerażenie wprawia nas każdy wybryk naszego ciała, gdy wszystko jest za duże i nie na swoim miejscu – uszy, wągry, penis… Gdy zaczynamy postrzegać innych, w tym własnych rodziców, jako obiekty seksualne. Dopiero po latach można jakoś się do tego czasu ustosunkować, ale Czekaj wie, że wciskanie go w ramy tradycyjnej, sentymentalnej narracji jest kłamstwem, upupieniem hormonalnej prawdy. „Baby bump” ma w sobie energię ejakulacji. I samo także jest, niewątpliwie, wytryskiem wielkiego talentu.

Szkoda więc, że ten film wyglądający jak absolutnie niepolski (bo też został zrobiony za pieniądze weneckiego Biennale) nie znalazł się w konkursie głównym, gdzie mógłby rozsadzić mały realizm, jaki zdominował nasze kino. Zostawiłby w tyle wszystkie grzeczne, poprawne, porządnie obrobione, mieszczańskie produkcje. Najwyższy czas bowiem, by w polskim kinie zjawili się niegrzeczny chłopiec z niegrzeczną dziewczynką i narobili trochę burdelu.

(2) Niech żyje rak!
Mam wrażenie, że bohaterowie większości polskich filmów głosują na PO. Platformę wspierają zapewne i prokurator z „Body/ Ciało” Małgorzaty Szumowskiej, i prokurator Szacki z „Ziarna prawdy” Borysa Lankosza, i aktor Bartek z „Żyć nie umierać” Macieja Migasa, i aktorka serialowa Marta, grana przez Agatę Kuleszę w „Moich córkach krowach” Kingi Dębskiej, i młoda para z „Chemii” Bartosza Prokopowicza, i kapitan Kalicki z „Karbali” Krzysztofa Łukaszewicza. A i panie Dulskie ze swobodnej adaptacji dramatu Gabrieli Zapolskiej zrobionej przez Filipa Bajona niechybnie popierają partię rządzącą, bo one nigdy nie chciały narażać się władzy i zawsze ceniły sobie święty spokój. Wszyscy wyżej wymienieni protagoniści to – mimo takich czy innych przywar albo resentymentów – ludzie rozsądni, zrównoważeni, nowocześni. Wierzący, ale bez przesady. Ludzie środka. Ani żadne oszołomy, ani tym bardziej aktywiści. Ani Smoleńsk, ani gender.

Jeśli, oczywiście, bohaterowie polskiego kina w ogóle głosują, bo polityka i wszelkie kwestie światopoglądowe to tematy tabu w naszym kinie. O tym się głośno nie mówi (tak jak nie mówiło się głośno o pewnych sprawach u Zapolskiej), chyba że w formie żartu, szyderstwa, aluzji, mimochodem (vide film „Karbala”, który woli „oddać hołd polskim żołnierzom” niż zastanowić się nad sensem polskiej obecności w Iraku). Polityka uruchamia także, rzecz jasna, „hejt”. W „Anatomii zła” Jacka Bromskiego lecące w tle telewizyjne dyskusje z udziałem polityków są okazją, by bohaterowie – rozgoryczony młodzieniec, którego wyrzucili z wojska, bo w Afganistanie zamiast talibów zabił cywilów, oraz starzejący się zawodowy zabójca – mogli popsioczyć na Polskę, w której pleni się złodziejstwo, prywata i demoralizacja. Akurat ci panowie na PO raczej nie głosują. Obstawiałbym Korwina. U Szumowskiej z kolei terapeutka Anna (Maja Ostaszewska) rzuca znienacka zdanie, że kobiety w tym kraju nie mają prawa do aborcji. Ale właściwie można je uznać za kolejny wyskok nawiedzonej spirytystki. Widmo aborcji pojawia się także w „Chemii”, gdzie o jej moralnym wymiarze rozstrzyga ksiądz, brat głównego bohatera. Skądinąd, ksiądz wyluzowany i wyrozumiały, a więc najprawdopodobniej też głosujący na PO.

Generalnie, polskie kino do niczego się nie miesza, żadnych dylematów ideowych nie rozstrzyga, problemami globalnymi się nie zajmuje, sumienia narodu nie szarpie. A jeśli już próbuje to ostatnie uczynić, na wszelki wypadek ucieka w konwencje, w których oskarżenia tracą swoją ostrość. Bajon wpycha Dulskie w ramy farsy z zupełnie niepotrzebnym wątkiem sensacyjnym, Lankosz w thrillerze „Ziarno prawdy” z polskiego antysemity czyni prowincjonalny schwarzcharakter, na którego można spojrzeć z wyższością światłego stołecznego inteligenta. Bicie się w cudze piersi – w tym wypadku, ciemnego ludu – zawsze było wygodne. Nieco podobnie jest w „Demonie” Marcina Wrony, filmie bardziej intrygującym artystycznie, gdyż twórcy starają się w nim pożenić „Wesele” Wyspiańskiego (a i Smarzowskiego) z „Dybukiem” An-skiego, by wydobyć z polskiej duszy głęboko w niej zagrzebaną pamięć o losie żydowskim. Niemniej, brakuje im nieco dyscypliny formalnej i myślowej, więc film ostatecznie grzęźnie w metaforach.

Kinga Dębska„Moje córki krowy”, reż. Kinga Dębska


Polskie filmy głównie jednak skupiają się na sprawach prywatnych, codziennych, na rodzinnych problemach, na chorobach i kredytach. Skoro więc udajemy, że różne kwestie, którymi żyje świat, nas nie dotyczą (bo polska wieś spokojna), może chociaż da się o nich powiedzieć przy pomocy tych, którzy do nas ze świata przybywają? Taką szansę stwarza „Nowy Świat”, nowelowy debiut trójki młodych realizatorów – Elżbiety Benkowskiej, Michała Wawrzeckiego i Łukasza Ostalskiego. Bohaterami są tutaj (wreszcie!) imigranci ze Wschodu żyjący w Warszawie. Daremnie jednak szukać na ekranie młodzieńczej bezczelności czy odwagi w mówieniu o „trudnych sprawach”. Film jest asekuracyjny, ostrożny, stara się nie drażnić. Pomija sprawę polskiego stosunku do obcych, naszej ksenofobii i protekcjonalnego traktowania ludzi z „gorszej” strony świata (tylko raz, w pierwszej noweli mamy tego sygnał). Przeciwnie – Polacy, którzy się tu pojawiają, są niezwykle wobec „innych” życzliwi. Pomagają im, wspierają, złego słowa nie powiedzą. Co niekoniecznie współgra z tym, co obecnie dzieje się w Polsce w związku z uchodźcami.

Pierwsza nowela bohaterką czyni żonę uwięzionego na Białorusi dysydenta, muzyka rockowego, która nie chce już nic mieć wspólnego ze swoim mężem. Rozpoczęła w Warszawie nowe życie – studiuje, znalazła faceta etc. Ale w polskim kinie nie da się nie być żoną bohatera, nie można się z tej roli zwolnić, wypisać. To niesłychane, to skandaliczne, to niezgodne z tradycją wchodniej części Europy. Dlatego też twórcy w epilogu sadzają Żannę, całą we łzach, naprzeciwko poturbowanego przez białoruski reżim małżonka. W noweli drugiej – nader enigmatyczniej – mamy młodego uciekiniera z Afganistanu, który służył tam jako tłumacz w polskiej armii. Teraz pracuje w warszawskim klubie swego kolegi z wojska. Mężczyzn zdaje się łączyć homoseksualna relacja, wątek ten został pokazany jednak tak dyskretnie, że de facto można go nie zauważyć. W epilogu panowie biją się na ulicy w jakimś miłosno-nienawistnym zwarciu niczym z epilogu „Barw ochronnych”. Próżno jednak spodziewać się pocałunku, bo, jak wiadomo, w polskich filmach jedyna dozwolona czułość między facetami to walenie się po mordach.

„Nowy Świat” – Elżbiety Benkowskiej, Michała Wawrzeckiego i Łukasza Ostalskiego„Nowy Świat”, reż. E. Benkowska, M. Wawrzecki i Ł. Ostalski


W noweli trzeciej do transseksualnej Wiery, pracującej w warszawskim teatrze, przyjeżdża z Kijowa ojciec z jej kilkuletnim synem. Starszy pan mówi do Wiery, kiedyś Olega: „Jesteś obrzydliwy”, chłopak z kolei nie ma uprzedzeń i zapewnia: „Dla mnie możesz być dziewczyną, jak chcesz”. Jest więc wzruszająco i edukacyjnie, niekoniecznie za to transgresyjnie, ale pochwalić trzeba tę część filmu za oswajanie z „kontrowersyjnym tematem”.

To są jednak pobocza, inności, które – najwyraźniej – przynoszą nam wyłącznie inostrancy. Większość filmów trzyma się głównego, swojskiego nurtu. W tym roku naczelnym toposem konkursowych filmów jest „mainstreamowa” choroba, czyli rak. Pojawia się aż w trzech filmach („Chemii”, „Moich siostrach krowach” , „Żyć nie umierać”) i, co ciekawe, stanowi świadectwo normalizacji. Oto wreszcie mamy takie same problemy jak reszta zamożnego świata i z tego należy się radować. Zwłaszcza że owe dzieła onkologiczne utrzymane zostały w tonacji raczej pogodnej (najwięcej minorowych tonów jest w „Chemii”), głoszą znane skądinąd hasło: „Cieszmy się życiem, póki można, bo w życiu piękne są tylko chwile”. Ten optymistyczny ton to jednak novum w ponurym i martyrologicznym dotąd polskim kinie. Najdobitniej ujawnia się on w dobrze skrojonej komedii obyczajowej Dębskiej – kolejnej wersji niezliczonych historii rodzinnych, które widywaliśmy do tej pory w wydaniu francuskim czy amerykańskim. Jakby zdubbingować naszych aktorów (no i może wyciąć konterfekt Matki Boskiej Częstochowskiej), to nikt by nie odróżnił Warszawy od Paryża czy Nowego Jorku. Nie dość, że bohaterowie żyją sobie wygodnie i bez trosk materialnych (jedynie zięć-obibok nie ma pracy, ale tylko dlatego, że leń z niego patentowany) , to jeszcze szpital, do którego trafiają, jest czysty, nowoczesny, świetnie wyposażony, pracuje w nim kompetentny i życzliwy personel. Jako miłośnik fanpejdżu na Facebooku „Posiłki w szpitalach” patrzyłem na tę wizję w zadziwieniu. Polska to kraj, w którym naprawdę chce się umierać!

(1) Trup ściele się gęsto

Jeszcze przed wyjazdem na festiwal doszła do mnie szokująca wiadomość, że oto, po przebudowie hotelu Gdynia i zamianie go na Mercure, zlikwidowano piekiełko, czyli klub nocny, do którego spływała cała branża po zakończeniu seansów, by bawić się do krwi ostatniej. Ta ziemia obiecana przetrwała wszystkie noce i dnie zarówno PRL-u, jak i RP trzeciej i czwartej, a upaść by miała przez obcy kapitał i globalną urawniłowkę, w 10. rocznicę istnienia Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, tuż po zdobyciu przez polską reprezentację Oscara? Niewiarygodne!

I rzeczywiście. Niewiarygodne. Okazało się, że to tylko paniczna plotka, wywołana zapewne chwilowym zamknięciem wspomnianego klubu na czas remontu.  Wczoraj w nocy ponownie otworzył swoje podwoje. Bo przecież gdyńska impreza jest jak polska kinematografia, jak Polska cała – rozwija się, rozbudowuje, rośnie w potęgę, ale piekiełko na wiek wieków stanowić będzie jej fundament. Zajrzenie w jego głąb byłoby zapewne fascynującą wyprawą do jądra ciemności czy też kresu nocy, ponieważ jednak nie ma to być opis antropologiczny, a relacja krytyczno-filmowa, muszę się ograniczyć do tego, co widać na zewnątrz.

A na zewnątrz widać, że się polska kinematografia umocniła i okrzepła. Filmów produkuje się coraz więcej, nagród nie brakuje, pieniądze są, zaszczyty też, na samozadowoleniu nie zbywa. Tuż obok Teatru Muzycznego stanął budynek Gdyńskiego Centrum Filmowego, gdzie w tym roku mieści się biuro prasowe i odbywają się pokazy dla dziennikarzy. Oferta artystyczna też stała się różnorodna, choć istniejący od roku, obok konkursu głównego, konkurs Inne Spojrzenie wciąż robi wrażenie nagrody pocieszenia dla tych filmów, które znalazły się tuż pod kreską selekcji do zasadniczego programu. Świadczy już o tym skromna liczba tytułów w tej sekcji – ledwie sześć przy osiemnastu z konkursu głównego (podczas gdy np. sekcja Un Certain Regard festiwalu w Cannes, na której wzorowany jest pomysł, liczebnie zdecydowanie przewyższa „main competition”). Cóż, innych spojrzeń w Polsce zawsze brakowało i nic nie wskazuje na to, by w najbliższych latach pozwolono na ich ekspansję i przekraczanie przez nie naszych granic.

„Walser”„Walser”, reż. Zbigniew Libera


Tak się jednak złożyło, że właśnie film z tej sekcji był pierwszym, który w Gdyni zobaczyłem. „Walser” zrobiony przez znanego artystę multimedialnego, Zbigniewa Liberę, mógłby, choćby ze względu na grającego główną rolę Krzysztofa Stroińskiego, nazywać się „Jeszcze dalej od szosy”. Akcja dzieje się bowiem w leśnej głuszy, gdzie żyje, odcięte od współczesnej cywilizacji, plemię Conteheli. Pewnego dnia, po jakimś niewyjaśnionym wypadku, trafia na jego łono konduktor grany przez Stroińskiego. Spotkanie to, koniec końców, okaże się zgubne dla obu stron. Nasza cywilizacja nosi w sobie brzemię śmierci, niesie zagładę, niezależnie od tego, gdzie dotrze – powiada pesymistycznie Libera. Jak to jednak często bywa z pracami artystów sztuk wizualnych, koncept, a więc w tym wypadku zderzenie mężczyzny w konduktorskim mundurze z golasami o pomalowanych ciałach, staje się ważniejszy od treści. Toteż dramaturgia szybko w filmie siada. Ale też, powiedzmy sobie szczerze, z jej budowaniem mają problemy również profesjonalni polscy reżyserzy. Więcej czysto filmowej energii znajdziemy w innym dziele powstałym na styku sztuk wizualnych i kina i także zakwalifikowanym do „Innego spojrzenia” – „Performerze” Macieja Sobieszczańskiego i Łukasz Rondudy z grającym samego siebie Oskarem Dawickim w roli tytułowej. Ciekawe, że ta quasi-biograficzna opowieść o twórcy uwikłanym w gęstą sieć układów i zależności współczesnego rynku artystycznego prowadzi do zaskakująco anachronicznego, romantycznego gestu samounicestwienia, złożenia z siebie ofiary na ołtarzu sztuki. Jakbyśmy od postmodernistycznej ironii zmierzali znowu do czystego patosu. Chyba czasy, które nastały, są po prostu mało zabawne.


O mało zabawnych czasach opowiada także Michał Rogalski w filmie „Letnie przesilenie”, pierwszym z dzieł głównego konkursu, jakie miałem okazję w Gdyni zobaczyć. Rozgrywająca się na polskiej prowincji roku 1943 opowieść ma dwóch bohaterów – chłopca polskiego, zdobywającego zawodowe szlify w parowozowni i chłopca niemieckiego, który trafił do armii, bo słuchał „zdegenerowanej muzyki”, czyli jazzu. Ich losy splotą się z losami dwóch dziewczyn – polskiej i żydowskiej. Film utrzymany jest w raczej konwencjonalnej narracji, są w nim i mordowani Żydzi, i gwałcący Rosjanie, i wrzeszczący Niemcy, i antysemiccy Polacy… Nasuwa więc, postawione już jakiś czas temu, pytanie, czy Holokaust i potworności wojny wypada w ogóle przerabiać na kinowe emocje i sztampowe historie. Najciekawsza jest u Rogalskiego puenta, z której wynika, że mężczyźni zyskują awans społeczny na ciałach, a właściwie na trupach kobiet. Rzecz jednak w tym, że i reżyser traktuje swoje kobiece bohaterki instrumentalnie, „Letnie przesilenie” to po prostu jeszcze jedna opowieść o chłopięcym dojrzewaniu w ekstremalnych warunkach.

„Córy Dancingu” „Córki Dancingu”, reż. Agnieszka Smoczyńska 

Szansę na kobiecy rewanż miała Agnieszka Smoczyńska w pełnometrażowym debiucie „Córki Dancingu” łączącym musical z baśnią i horrorem. Tutaj to kobiety mogą się utuczyć na męskich trupach, ale zakończenie filmu jest jednak dość wymijające. Bohaterkami są dwie wyłowione z Wisły syreny, które wykazują także cechy wilkołacze. Na pozór słodkie i zjawiskowe, potrafią wgryźć się w ciało i pożreć je ze szczętem. Akcja osadzona została w Warszawie lat 80. XX wieku, co jednak nie ma wielkiego znaczenia, poza kilkoma stylizacjami, a szkoda, bo myślę, że przy nieco innym rozłożeniu akcentów można się było pokusić o wyśpiewanie i wytańczenie rewizjonistycznej wizji naszej historii. Jak to w takich hybrydach gatunkowych bywa, problemem jest brak proporcji. Oprócz tkniętych kampem, rozkosznych musicalowych wstawek (choćby ta nakręcona w nieistniejącym już warszawskim Sezamie), mamy za dużo psychodelicznych sekwencji do depresyjnej muzyki zespołu Ballady i Romanse. Smoczyńska nadto delektuje się nakręconym materiałem, a za mało skupia na snuciu opowieści o „kobietach i sile inności”. Chwilami więc brakuje filmowi energii, a postacie są częściej irytujące niż fascynujące. Mimo wszystko, to ciekawszy formalnie i artystycznie eksperyment niż np. rozbuchana, ale szalenie wątła scenariuszowo „Hiszpanka” Łukasza Barczyka, która także walczy o nagrody festiwalu w Gdyni.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.