To jeden z tych ambitnych polskich filmów, któremu brakuje intelektualnej precyzji. Bierze się za tematy ważne i niby wiecznie aktualne, ale ostatecznie zostawia nas z mglistymi ogólnikami. Jest „uniwersalny” , choć wszystkim wyszłoby na zdrowie, gdyby był merytoryczny.
Akcja rozgrywa się we wczesnym średniowieczu, gdzieś w Europie. Na wyspie, którą zamieszkuje plemię wciąż kultywujące swą pogańską religię. Ale jej dni są policzone. Jeśli plemię nie przyjmie triumfującego wszędzie chrześcijaństwa, to wcześniej czy później zostanie wycięte w pień.
Na wyspę dociera Willibrord (Krzysztof Pieczyński), nieugięty misjonarz, który ledwo uniknął po drodze śmierci. To jednak nie osłabia jego determinacji. Chce za wszelką cenę narzucić wiarę chrystusową „dzikusom” wykrzykującym coś w niezrozumiałym języku i pokrywającym twarze grubą warstwą gliny i wapnia. Willbrord nie posługuje się mieczem – nie miałby zresztą szans w starciu z wojownikami z wioski, lecz perswazją, groźbą i spektakularnymi „cudami”. Zwycięsko przechodzi próbę ognia, w której ginie naczelny kapłan plemienia. W najlepszej scenie filmu Willibrord prowadzi twarde negocjacje z przywódcą szczepu, Geowaldem (Jacek Koman). Stawia sprawę jasno – idą za nim wojska królewskie, jeśli więc nie będzie mógł swobodnie prowadzić swej działalności ewangelizacyjnej, z krnąbrnym ludem rozprawią się żołdacy. Geowald, który był kiedyś kupcem i podróżował po świecie, zdaje sobie sprawę, że czasy się zmieniają. Toleruje więc, choć bez entuzjazmu, wybryki Willibrorda.
Ale nasz misjonarz ma konkurenta w osobie Jana (Karol Bernacki) – znacznie młodszego chłopaka, z którym najpierw połączyła go, pobieżnie zarysowana, więź ojcowsko-synowska. Jan też niesie w świat nauki Chrystusa, uważa jednak, że nie można ich nikomu narzucać. Trzeba do nich przekonywać własnym przykładem i siłą ducha. Zaszywa więc sobie usta, by nie dobywały się z nich żadne kłamstwa ni pogróżki.
Do tego momentu jest intrygująco. Reżyser Bartosz Konopka wspomina w wywiadach, że zainspirowała go „Valhalla” Refna, który pokazał, jak za pomocą lekkiej kamery, kilku aktorów i pejzaży – majestatycznych gór, mrocznych lasów i ciemnych wód różnego rodzaju akwenów – odtworzyć na ekranie klimat średniowiecza. W „Krwi Boga” jest podobnie. Kamera nagrodzonego w Gdyni Jacka Podgórskiego podąża za bohaterami lub też panoramuje wyspiarskie krajobrazy. Długie cienie drzew i iskry słońca uderzające w morskie fale. Kolory są ciemne, niebieskie, czasami tylko rozdarte płomieniem ognia albo szarą bielą masek tubylczych. Można też wskazać inne, poza „Valhallą”, dzieła pokrewne – „Na srebrnym globie” albo, dlaczegóż by nie, „Mad Maxa” czy „Walkę o ogień”. Także, rzecz jasna, „Grę o tron”, która przywróciła modę na średniowiecze i uczyniła z niego atrakcyjną „starą baśń”.
Konopka nie koncentruje się jednak na mechanizmach walki o władzę symboliczną i realną. Właściwie trudno powiedzieć, na czym się koncentruje. Zarysowawszy główne konflikty, coraz bardziej rozmywa swój film w mętnościach. Bohaterowie giną znienacka. Pojawiają się nawiązania do męki Pańskiej, tudzież inkwizycji. Nie wiadomo, po co snują się po ekranie kobiety – jak to zwykle w polskim kinie, zbudowane z mgły i pobożnych życzeń, a nie z krwi i kości. Nawet konsekwentnie budowana forma wizualna zaczyna przemawiać na niekorzyść filmu. Drażni niekończący się patos, ciąży natrętna alegoryczność narracji.
„Krew Boga”. Reż. Bartosz Konopka. Polska 2018. W kinach od 14 czerwca 2019Konopka próbuje się ratować wprowadzeniem pod sam koniec wątku quasi-szekspirowskiego. Przyjeżdża król (mówiący – ale dlaczego? – kilkoma językami naraz) i robi swoje. Tylko że już za późno, by wzbudzić u widza jakiekolwiek emocje. Natomiast zakończenie filmu jest tak symboliczne, że sam Maeterlinck by się go nie powstydził.
Oczywista wydaje się tylko krytyka instytucjonalnego wymiaru religii, sojuszu tronu i ołtarza. Tak oczywista, że właściwie niewidoczna, gdyż wyrażona w sposób deklaratywny i poparta banalną ilustracją. Konopka próbuje przeciwstawić Kościołowi indywidualne poszukiwania wiary i duchowości. Błąka się więc ze swoimi bohaterami po lesie i czegoś szuka. Ale czego? Nie wiem. A przynajmniej moja antymetafizyczna wrażliwość nie sięga w te rejestry, w które celuje reżyser.
Z „Krwi Boga” wyciągam jeden wniosek. Wiara (bo przecież nie religia) stała się dzisiaj sprawą bardziej intymną i bardziej wstydliwą niż seks. Nikt więc nie umie – albo nie ma śmiałości – powiedzieć o niej nic konkretnego.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).