Nuda
„W domu”, zdj. HBO

7 minut czytania

/ Film

Nuda

Bartosz Żurawiecki

Średniość antologii „W domu” jest odbiciem stanu, w jakim znaleźliśmy się po ogłoszeniu stanu epidemii. Miał być koniec świata, miały grzmieć trąby Jerycha, krew miała spływać rynsztokami. A przynajmniej miało zabraknąć papieru toaletowego. Tymczasem nic z tego

Jeszcze 2 minuty czytania

A gdzie są osoby LGBT? To była pierwsza myśl, jaka dopadła mnie po obejrzeniu przygotowanej przez HBO polskiej wersji antologii „W domu” (wcześniej powstała wersja hiszpańska, my jesteśmy drudzy). 14 krótkometrażówek, 3 (słownie: trzy) reżyserki i 13 reżyserów. Producentką całości była jednak kobieta, Izabela Łopuch i, owszem, mam jej za złe, że nie zadbała o kwestie równościowe.

Prawdę mówiąc, nie zadbała nawet o kwestie feministyczne. Siedem krótkometrażówek spośród owych 14 zdecydowanie stawia w centrum zainteresowania kamery osoby płci męskiej. W czterech przypadkach można powiedzieć, że jest po równo – bohater i bohaterka. W filmie Jerzego Skolimowskiego chodzi o krajobrazy, w filmie Pawła Łozińskiego o przypadkowych przechodniów, a u Tomka Popakula bohaterem jest miasto – nocna pusta widmowa Warszawa. Żadna z części antologii nie skupia się na kobiecie, w żadnej nie ma nawet kobiety samotnej i autonomicznej. Kobiety są dodatkiem do mężczyzn. Mężczyźni dumają nad losem świata, zagadkami bytu i sztuki, demonstrując przy tym – jak w przypadku Jacka Borcucha czy Mariusza Trelińskiego – nieznośny narcyzm. Kobiety natomiast sprzątają, zajmują się dziećmi albo się puszczają, jak to ma miejsce w nowelce Xawerego Żuławskiego, gdzie femme fatale jest Turczynka, choć, co jednak zagadkowe, mówiąca po polsku bez akcentu.

No i, jako się rzekło, nie ma na ekranie ani jednej postaci tęczowej. Chociaż, zaraz, zaraz… Może obecność Jerzego Nasierowskiego w filmie Andrzeja Dragana to ostentacyjna manifestacja gejostwa? A ta tęcza na zakończenie nowelki Trelińskiego – może to jakiś ukryty przekaz? Albo te awatary hermafrodytyczne, czy też, ściślej rzecz ujmując, bezpłciowe u Garbaczewskiego, co też one mogą znaczyć?

„W domu”„W domu”Bardzo chciałby człowiek odnaleźć w antologii HBO choćby cień, powiedzmy, ambiwalencji. Nikt mu jednak sprawy nie ułatwia. Niby wobec wirusa wszyscy jesteśmy równi, niby w tej koronie hetero mogli się wreszcie poczuć jak homo; nie wolno im było obnosić się po ulicach, musieli zamknąć się w czterech ścianach i robić wszystko w domu po kryjomu. A jednak okazało się, że tylko oni mają prawo do opowiedzenia swoich historii.

Szkopuł w tym, że wszystkie te historie już doskonale znamy. Kto się spodziewał, że specjalne okoliczności historyczne wyzwolą u twórców nowe pokłady kreatywności, ten będzie głęboko rozczarowany. Znacie? To posłuchajcie! Krzysztof Skonieczny opowiada z pełnym patosu przejęciem o apokalipsie, posiłkując się „Przesłaniem pana Cogito” Herberta (jebud!). Jacek Borcuch kończy 50 lat, więc snuje refleksje egzystencjalne. Mariusz Treliński kreśli swoje przyszłe plany operowe. Xawery Żuławski po raz kolejny kopiuje „porąbane” filmy swojego ojca. Paweł Łoziński stawia kamerę na balkonie i zadaje ludziom, którzy akurat przechodzą pod jego domem, pytanie, co tam słychać. Magnus von Horn kręci znowu psychodramę, a Krzysztof Garbaczewski uprawia swój ogródek (dosłownie!) i bawi się w „Second Life”. Ale i tak jedynym poruszającym fragmentem w filmie tego ostatniego jest scena, w której kobieta (żona? partnerka? sprzątaczka?) wyciąga włosy z odpływu wanny. Garbaczewski pobiłby zresztą rekordy pretensjonalności, gdyby nie przebił go Andrzej Dragan, który w dodatku jest jeszcze szalenie banalny. W jego filmie Jerzy Nasierowski recytuje w przestrzeniach warszawskiego Muzeum Wojska Polskiego wiersz Czesława Miłosza „Piosenka o końcu świata” (następne jebud!); ogląda to na telefonie facet siedzący przed Dworcem Centralnym i jest poruszony. I tyle.

Kolejny mankament antologii to fakt, że właściwie wszystkie filmy mają słabe puenty. Lub też w ogóle są tej puenty pozbawione. Zaczyna się taki krótki metraż całkiem frapująco, ale napięcie zamiast rosnąć, aż do jakiejś przewrotki na finał, stopniowo opada. Przykłady? Animacja Renaty Gąsiorowskiej o parze, która żyje wewnątrz wielkiej kury rozłożonej w centrum miasta. Urocze, tylko nieskonkludowane. U Małgorzaty Szumowskiej i Macieja Englerta mamy estetyczne obrazki – nastoletni chłopiec chodzi po lesie z ramą okienną na ramieniu – ale wieńczy je trywialne proekologiczne przesłanie. Towarzyszy mu zresztą preludium Bacha. Wiadomo: jak ma być metafizycznie, to trzeba walnąć Bacha (jeszcze raz jebud!).

Albo nowela Magnusa von Horna. Byłby to najlepszy film w zestawie, bo szczerze się śmiałem, obserwując pierwszą sekwencję, w której aktor prosi żonę, by sfilmowała telefonem scenę, która pozwoli mu zagrać w serialu kryminalnym „Korona killer”. Niestety, następna sekwencja, rano przy śniadaniu, jest słabsza, a ostatni fragment, pokazujący bohaterkę przeglądającą się w szybie wystawowej i jadącą pustym tramwajem z płaczliwym grymasem na twarzy, to już w ogóle sztampa.

„W domu”, reż. Małgorzata Szumowska, Paweł Łoziński, Jan P. Matuszyński

Zapewne ten brak błyskotliwości jest odbiciem generalnego problemu polskiego kina. Nasi twórcy nie potrafią opowiadać skrótem. Zwięźle, esencjonalnie, dowcipnie… Muszą mieć co najmniej dwie godziny metrażu, żeby się wygadać i zawrzeć wszystkie głębokie myśli, które kłębią się w ich jestestwach.

Żeby jednak nie było, że tylko się znęcam… Generalnie techniczne aspekty antologii są w porządku, autorzy dostali miesiąc na zrobienie filmów, HBO opłaciło scenarzystów, operatorów, aktorów, kompozytorów… Profeska, nie żadna chałupnicza robótka. Ładna jest nowelka otwierająca całość autorstwa Jerzego Skolimowskiego. Pandemia zastała go na Sycylii, gdzie maluje obrazy i przygotowuje wraz ze swoją partnerką i współscenarzystką Ewą Piaskowską nowy film. W nowelce „To nie my” nie widzimy ludzi. Jedynie opustoszałe plaże, ulice, bary… Z offu dobiega gwar, który wypełniał te miejsca, gdy przebywały w nich tłumy. Może więc lepiej, że ich nie ma? Teraz cisza, morza szum, ptaków śpiew… Od czasu do czasu przelatuje policyjny helikopter i ogłasza przez megafony, że trzeba siedzieć w domu. Skolimowski i Piaskowska nie stawiają kropki nad „i”, raczej delektują się pejzażami i okolicznościami.

Klimatyczna jest także ostatnia nowelka, „Księżyc” Tomka Popakula. Połączenie animacji z zapisem pochodzącym z kamer warszawskiego monitoringu. Zamaskowana postać przemyka po ulicach oświetlonych tytułowym księżycem w pełni. Żywej duszy. Gdzieś tam na rogu stoi patrol, czasami przejedzie na sygnale policyjna suka. Warszawa czasu pandemii przypomina Polskę tuż po wprowadzeniu stanu wojennego. Tyle że nikt już nie pałuje. Jest niby groźnie, ale nie ma się czego bać, chyba że mandaciku. A może to nie stan wojenny? Może to apokalipsa, która nie nadeszła?

Bo ogólna „średniość” tej antologii jest przecież odbiciem stanu, w jakim znaleźliśmy się po ogłoszeniu stanu epidemii. Miał być koniec świata, miały grzmieć trąby Jerycha, krew miała spływać rynsztokami, a trup miał się ścielić gęsto. A przynajmniej miało zabraknąć papieru toaletowego. Tymczasem nic z tego. Tylko głupie myśli i liczne selfiaczki na Instagramie. Rozczarowanie zamiast zaskoczenia.

No i nuda. Dużo nudy w tym domu, z którego wszyscy chcieli by już wreszcie uciec.