Stara śpiewka

Stara śpiewka

Bartosz Żurawiecki

Film Hoopera stał się bodaj najbardziej „hejtowaną” produkcją ubiegłego roku. Sam widziałem kilka bardziej idiotycznych dzieł, ale domyślam się, że chodzi w tym hejcie o odreagowanie senności, jaka towarzyszy widzowi w trakcie seansu

Jeszcze 2 minuty czytania

Koty śpią cały dzień, a Judy Garland zasnąć nie może. Twórcy biograficznego filmu o aktorce chętnie pokazują sceny, w których przewraca się ona z boku na bok, by w końcu sięgnąć po kolejną pigułkę (to jest ten etap bezsenności, na którym wypicie ciepłego mleka nic już nie pomoże). Akcja „Kotów” też rozgrywa się w nocy. Futrzaki wychodzą wtedy ze swoich kryjówek i zmierzają na doroczny bal, na którym jeden z nich decyzją Wyroczni (Judi Dench) dostąpi łaski reinkarnacji i rozpoczęcia nowego życia. Żyć bowiem, jak wiadomo, mają koty co najmniej siedem.

Tłem obu produkcji jest Londyn. I na tym powierzchowne podobieństwa między filmami Ruperta Goolda i Toma Hoopera się kończą. „Koty” są bowiem musicalem pełną gębą. Takim, w którym właściwie ciągle się śpiewa. Partie dialogowe są nieliczne, krótkie i pojawiają się dość niekonsekwentnie (bo niby dlaczego bohaterowie nagle mówią, skoro bez przerwy śpiewali?). „Judy” to z kolei dramat biograficzny zawierający jedynie wstawki z występów Garland w klubie nocnym „Talk of the Town”. Odtwarzająca tytułową rolę (i nagrodzona ostatnio Złotym Globem) Renee Zellweger śpiewa zresztą własnym głosem, co odróżnia film np. od „Bohemian Rhapsody”, gdzie Rami Malek jedynie imitował wokalne popisy Freddiego Mercury’ego, z taśmy bowiem rozbrzmiewały oryginalne wersje piosenek. No ale który aktor ośmieliłby się naśladować wokal Mercury’ego?! Garland tak mocnego głosu nie miała, nadto u schyłku życia – a film Goolda koncentruje się właśnie na ostatnich miesiącach artystki – stracił on młodzieńczy blask. Słychać w nim zmęczenie, znużenie, depresję, skargę, cichą rozpacz…

judyJudy, reż. Rupert Goold, Wielka Brytania 2019I właśnie zmęczenie jest czymś, co, już nie tak ewidentnie, raczej podskórnie, łączy oba filmy. Na kilku poziomach, od fabularnego począwszy. Judy Garland, kobieta czterdziestoletnia, chciałaby wreszcie rzucić show-biznes, który najpierw ją stworzył, a potem zmarginalizował, gdy przestała być słodką, grzeczną dziewuszką i stała się „trudną” kobietą. Judy ma po dziurki w nosie koncertów, tułania się z miejsca na miejsce, kolejnych nietrafionych mężów i kapryśnej publiczności. Marzy o tym, by spocząć, zająć się dziećmi, znaleźć odpowiedniego faceta. Permanentne zmęczenie życiem i karierą doprowadzi ją w końcu, jak wiemy, do przedwczesnej śmierci z powodu ponoć „nieostrożnego” przedawkowania środków nasennych.

Koty z „Kotów” też muszą być zmęczone, skoro tak zabiegają o szybką reinkarnację. Co prawda, nie bardzo rozumiem, dlaczego zainteresowane są nią także osobniki młode, żwawe i szczęśliwie zakochane, ale zostawmy na boku nielogiczności pretekstowej fabułki filmu. W pamięć, jeśli już, zapadają dwa koty, stare i rozczarowane – Grizabella (Jennifer Hudson śpiewająca, nomen omen, „Memory”), kiedyś kotka salonowa, dzisiaj bezdomna żebraczka, oraz Gus (Ian McKellen), niegdysiejsza gwiazda teatrów, wspominająca smętnie swą dawną sławę.

judyJudy, reż. Rupert Goold

„Kleru”Koty, reż. Tom Hooper, Wielka Brytania–USA 2019Zmęczenie widać jednak przede wszystkim w warstwie formalnej, czy nawet gatunkowej. „Koty”, ekranizacja kasowego musicalu Andrew Lloyda Webbera, nawet nie próbują przełamać teatralnej proweniencji. Owszem, sypnięto groszem na dekoracje, ale co z tego, skoro zdaje się nam, że cały czas tkwimy martwo na deskach tego samego, opuszczonego teatru, w którym bohaterowie popisują się przed Wyrocznią. Fabuły, jako się rzekło, prawie nie ma, całość złożona jest z kolejnych solowych numerów, z których największą dynamiką wyróżnia się epizod z udziałem piosenkarki Taylor Swift (prawie voguing). Żadna z postaci nie budzi ani sympatii, ani współczucia, ani nawet rozbawienia, wszystkie są równie ospałe i nijakie, choć teoretycznie widowisko przedstawia różne typy tytułowych zwierząt.

Co gorsza, poubierano aktorów w wyjątkowo nietwarzowe, przyciężkie kombinezony, które wyglądają jak wyciągnięte z magazynów prowincjonalnej operetki. Nie wiem dokładnie, za co odpowiadał w filmie autor kostiumów, za co charakteryzator, a co załatwiono efektami komputerowymi, ale wygląda to wszystko nader niegustownie. W dodatku aktorzy i tancerze ruszają się po ludzku, głównie na dwóch kończynach (może to i lepiej, bo na czworakach to już w ogóle każdy człowiek traci powab), podczas gdy wiadomo, że urok futrzaków tkwi w tym, z jaką gracją stąpają one na łapach czterech. Oblepione sierścią ludziki, które próbują naśladować wdzięk, zwinność i drapieżność kocurów. Kot z Cheshire by się uśmiał!

Film Hoopera stał się bodaj najbardziej „hejtowaną” produkcją ubiegłego roku. Sam widziałem kilka bardziej idiotycznych dzieł, ale domyślam się, że chodzi w tym hejcie o odreagowanie senności, jaka towarzyszy widzowi w trakcie seansu. „Judy” z kolei jest opowieścią na wskroś konwencjonalną, zaliczającą kolejne punkty z biografii Garland, ale nierzucającą żadnego nowego światła na życie diwy (zarówno tej konkretnej, jak i diwy jako takiej). Po prostu– Goold i Hooper są reżyserami co najwyżej poprawnymi i pozbawionymi indywidualnego stylu.

A przecież potencjał był. I nie mam na myśli tylko musicalowego przegięcia, którego w obu filmach próżno szukać (choć dodajmy uczciwie, że „Koty” dostały właśnie nominację w kategorii „Najbardziej kampowy filmu roku”; będą rywalizować m.in. z „Gretą” Neila Jordana, „Na noże” Riana Johnsona i „Ma” Tate’a Taylora). Skojarzenia, które nasunęła mi „Judy”, nawet mnie samego zaskoczyły. Wystudiowana (aż za bardzo) kreacja Zellweger, ostry makijaż na twarzy jej bohaterki przypominają herosa z innego głośnego filmu roku 2019... Jokera. Tak, tak, desperacja i frustracje, które gniotą Garland, wykrzywiającą od czasu do czasu twarz w nienaturalnym uśmiechu, przy drobnym przesunięciu konwencji i faktów mogłyby spokojnie (tzn. niespokojnie) przeobrazić się we wkurw. Jako że jednak mamy do czynienia z banalnym kinem biograficznym, to, niestety, nie zobaczymy Judy biegającej z giwerą i biorącej odwet na systemie.

Oczyma wyobraźni widzę Garland stojącą na czele rebelii kotów rzucających się ludziom do gardeł. Do tego jednak potrzebne byłoby coś zupełnie odmiennego niż stara śpiewka.