Zawsze uważałem, że w recenzji najważniejsze są początek i zakończenie. Początek, żeby odbiorca wciągnął się w czytanie, a zakończenie, żeby tekst został mu w głowie. Reszta, czyli środek, ma mniejsze znaczenie, musi po prostu utrzymać zainteresowanie czytelnika i doprowadzić go gładko do końcowego akordu. Czy w filmie jest podobnie? Zapewne. Trzeba najpierw chwycić widza za gardło, a w finale przywalić mu w łeb młotem.
Film Jana P. Matuszyńskiego spełnia powyższe warunki. Zaczyna się od wstrząsu – pobicia na komisariacie, a następnie śmierci Grzegorza Przemyka w Warszawie roku 1983. Dziewiętnastoletniego chłopaka, który jeszcze przed chwilą cieszył się ze zdanej matury. Kończy się mocną i bardzo gorzką puentą, oskarżeniem podłego, okrutnego systemu i stojących za nim ludzi. Trudno tego nie odnieść i do naszych czasów, zważywszy na to, co dzieje się w służbach porządkowych i wymiarze sprawiedliwości. Czytanie recenzji trwa jednak kilka minut, a oglądanie filmu nieco dłużej. U Matuszyńskiego między dwoma uderzeniami rozciąga się aż dwuipółgodzinna opowieść. I jest z tą opowieścią pewien problem.
„Żeby nie było śladów” powstało na podstawie reportażu Cezarego Łazarewicza. Dziennikarz postawił sobie zadanie zrekonstruowania działań władzy, które doprowadziły do nieuczciwego procesu i skazania nie tych, którzy naprawdę odpowiadali za śmierć Przemyka. Książkę, z rozpisaną na dni fabułą, czyta się świetnie, połyka w dwa wieczory, nie tracąc, mimo mnogości nazwisk i szczegółów, rozeznania w kolejnych zwrotach akcji. Twórcy filmu dość wiernie przenoszą na ekran to, co opisał Łazarewicz. Nie przenoszą jednak jednego ważnego elementu – dynamicznej, pełnej suspensu narracji Łazarewicza, który skonstruował swoją książkę jak kryminał, z wiszącym wciąż nad czytelnikiem pytaniem: „Kto zabił?”. A bez tej narracji historia staje się nagle ślamazarna i chwilami zwyczajnie nudna.
Matactwa władzy wokół sprawy Przemyka były zawiłe, ale w gruncie rzeczy monotonne. Polegały na nieustannym odbijaniu piłeczki między ważnymi instytucjami i funkcjonariuszami. Tudzież na ciągłych groźbach i naciskach wywieranych na osoby w sprawę zaangażowane: rodzinę, świadków, milicjantów, prokuratorów, kozłów ofiarnych… Kręcono się w kółko, jednocześnie zaciskając coraz mocniej pętlę. Mnożyły się ludzkie byty wciągnięte w ten proceder i papiery w archiwach (zeznania, rozkazy, protokoły przesłuchań).
Matuszyński ze scenarzystką Kają Krawczyk-Wnuk wyciągają z owej masy najważniejsze dla nich osoby. Przede wszystkim matkę Przemyka, opozycyjną poetkę Barbarę Sadowską (zagraną, niestety, na jednej cierpiętniczej nucie przez Sandrę Korzeniak) i Jurka Popiela (Tomasz Ziętek), fikcyjnego, ale wzorowanego na prawdziwym Cezarym F., który był głównym świadkiem pobicia swego przyjaciela. Jurek jest manipulowany przez ojca (Jacek Braciak), stojącego całkowicie po stronie władzy i próbującego zmusić syna do zmiany zeznań. Między te główne wątki wplecione zostały sceny odsłaniające knowania władzy, sceny przeważnie jednak retoryczne (przekonywanie opornych perswazją słowną i zastraszaniem), niepotrzebnie wprowadzające do filmu coraz to nowe postacie. W książce jest czas i przestrzeń, by się z nimi zapoznać, w filmie migają jedynie przez kilka chwil. To, że się w tym gąszczu nie gubimy, wynika z faktu, że – raz – mniej więcej orientujemy się w kontekście politycznym i historycznym lat 80., dwa – rozpoznajemy twarze znanych polskich aktorów. Rozumiem jednak utyskiwania zagranicznych dziennikarzy na festiwalu w Wenecji, gdzie film był pokazywany, że nie bardzo mogli się połapać kto, z kim i dlaczego.
Nie pomaga filmowi też to, że nazbyt często twórcy tracą z oczu głównych bohaterów. A gdy do nich wracają, to bohaterowie są tacy, jacy byli. Jednowymiarowi. Jurek nieugięty, ojciec nikczemny, a Sadowska cierpiąca. Nie przechodzą żadnej przemiany, nawet nie mają wątpliwości. Przeciągnięte, przegadane sceny rozgrywające się przy stole Popielów to tautologia, bo dramatis personae powtarzają bez ustanku to samo. Mamy oczywisty podział – z jednej strony szlachetnych bohaterów, zatroskanych nosicieli wartości, z drugiej – słabych oportunistów i przerysowanych przedstawicieli władzy, trochę złowieszczych, trochę karykaturalnych, jak chociażby prokurator Wiesława Bardon (szarżująca, choć trzeba przyznać, że zapadająca w pamięć Aleksandra Konieczna).
Matuszyński nie potrafi także utrafić w odpowiedni ton i odpowiednią konwencję. Tak jakby nie mógł się zdecydować, czy kręci thriller polityczny, dramat psychologiczny czy może serial. Sądzę zresztą, że w serialu cała ta historia wypadłaby dużo lepiej. Podzielono by ją na odcinki, w których można byłoby rozwinąć i pogłębić poszczególne wątki, a jednocześnie dać widzowi trochę oddechu między kolejnymi aktami dramatu.
Nie wnoszę natomiast zastrzeżeń w kwestii tzw. walorów produkcyjnych. To bodaj pierwszy współcześnie zrealizowany film, w którym lata 80. nie wyglądają jak stylizacja stworzona z dopiero co przyniesionych z magazynu mebli i rekwizytów. Tamta dekada wygląda na ekranie tak, jak ją zapamiętałem. Stroje, fryzury, ulice, mieszkania tworzą organiczną całość. Zwyczajną, choć podszytą niepokojem i depresją. Ani tak ponurą jak w „Hiacyncie”, ani bajkową jak w „Najmro”. Akceptuję nawet przesadę w charakteryzacji Bardonowej – ubranej w kwieciste suknie, z wielkim tapirem na głowie i wyzywającym makijażem. Bo i takie panie z tamtych czasów pamiętam.
„Żeby nie było śladów”, reż. Jan P. Matuszyński, Polska 2021, w kinach od 24 września 2021Dyskutować można nad muzyką ilustracyjną Ibrahima Maaloufa, w nazbyt oczywisty sposób budującą atmosferę strachu. Świetny za to jest dobór piosenek, hitów z epoki, lecących gdzieś w tle rozmów domowych i kawiarnianych. Tak jak później telewizja, tak wtedy radio szemrało cały boży dzień, towarzysząc codziennym czynnościom. Jedyne, nad czym się zastanawiam, to skąd Jurek miał w naszej zamkniętej, bidnej ojczyźnie płytę Yazoo i kasetę U2. Ani chybi z czarnego rynku.
Można jeszcze chwilę poużalać się, że pewne ważne wątki z książki Łazarewicza nie wybrzmiały w filmie. Twórcy zminimalizowali kościelny kontekst lat 80., fakt, że kler wspierał konsekwentnie opozycjonistów. Wspierał, a może ich już wtedy zawłaszczał? Lata 80. to, moim zdaniem, klucz do zrozumienia konfliktów i konformizmów, które nas dzisiaj w ojczyźnie nękają. Żałuję także Barbary Sadowskiej, postaci przecież niejednoznacznej. W latach 60. i 70. prowadzącej swobodny tryb życia bohemy (w filmie się jedynie o tym napomyka). Najpierw ateistki (nie chciała ochrzcić Grzegorza), potem pobożnej Matki Polki Bolesnej, zmuszonej przez okoliczności do grania roli, której chwilami miała już dość. Na pytanie Łazarewicza, dlaczego Sadowska jest dzisiaj zapomniana – i jako poetka, i jako postać historyczna – ówczesny opozycjonista Józef Pinior odpowiada tak: „Nie pasuje na sztandary ani lewicy, bo jest zbyt konserwatywna, ani prawicy, bo zbyt rozrywkowa. Jest zupełnie poza dzisiejszym podziałem polityczno-kulturowym. Nikt nie jest w stanie jej adoptować, bo nie ma tej Polski, do której ona kiedyś należała”.
Ale dobrze, to są rozważania na marginesie recenzji. Film to nie książka, każdy twórca ma prawo wyboru z historii tego, co mu odpowiada. Jakkolwiek trochę wyżej pomarudziłem, to chcę jeszcze raz podkreślić, że w finale „Żeby nie było śladów” najważniejsze wątki znowu się zbiegają, wraca dramaturgia i padają znamienne słowa, które mój mąż skomentował krótko: „Trzeba z tego kraju spierdalać”.