Wspomnienia z utopii

Wspomnienia z utopii

Bartosz Żurawiecki

W filmie Warchusa wyraźnie widać i słychać tęsknotę za latami 80. jako ostatnią dekadą, kiedy możliwa była utopia społeczna. Solidarność i batalia o wspólną sprawę. Potem system, metodą kija i marchewki, zdusił bunt

Jeszcze 2 minuty czytania

„Dumni i wściekli” to kino agitacyjne i nostalgiczne zarazem, które nie ukrywa ani nie wstydzi się żadnej z tych cech. Przeciwnie – uznaje je za powód do dumy, zgodnie z oryginalnym tytułem „Pride”, który polski dystrybutor próbuje uatrakcyjnić komercyjnie aluzją do popularnej serii kina akcji. Energia filmu, zręczność i talenty zarówno twórców, jak i wykonawców, sprawiają, że nic tu nie zgrzyta. Propaganda harmonijnie zostaje wpleciona w bogaty rysunek tła, nakreślone mocną kreską postacie ujawniają psychologiczne niuanse, a my, widzowie, po prostu dajemy się porwać mieszaninie patosu i komedii. Jest zabawnie, jest wzruszająco i jest słusznie (bez topornego wymiaru tego słowa), bo też politycznie „Dumni i wściekli” to dzieło nader aktualne (także w polskim kontekście). Chyba tylko Brytyjczycy potrafią robić kino zaangażowane bez obciachu –  z zaangażowaniem właśnie, ale i dystansem, z ideową stanowczością i zarazem poczuciem humoru.

Akcja zaczyna się latem roku 1984, gdy w całej Wielkiej Brytanii trwa strajk górników protestujących przeciwko zamykaniu kopalń przez konserwatywny rząd Margaret Thatcher. Aktywista gejowski, Mark (Ben Schnetzer) wpada na, wydawałoby się, kosmiczny pomysł: mniejszości seksualne powinny wesprzeć górników, skoro obie te grupy społeczne są prześladowane przez rząd i elity. Udaje mu się przekonać kilku kolegów i dwie koleżanki, razem zbierają na ulicach datki dla strajkujących, tyle że żadna z organizacji górniczych nie chce przyjąć pieniędzy od „zboczeńców”. Godzi się na to – zresztą wyłącznie z powodu pomyłki językowej – walijskie miasteczko Onllwyn, dokąd rusza pewnego dnia niekoniecznie wesoły, raczej pełen obaw autobus działaczy LGBT.

„Dumni i wściekli”, reż. Matthew Warchus

Spotkanie twardych ludzi pracy z barwną londyńską gromadką będzie miało swoje komiczne i dramatyczne momenty – przebiegnie od początkowych niezręczności czy wręcz wrogości ku stopniowemu przełamywaniu lodów. Pomocą posłużą stereotypy (np. geje nauczą miejscowych chłopaków tańczyć) – oswajane, rozpracowywane, wreszcie odrzucone przez obie strony. Pojawią się przeszkody, a nawet intrygi (pewnej złej pani z Onllwyn), zaś górnicy powoli zaczną przegrywać swą wojnę z rządem, jednak podstawowy cel akcji, jakim było osiągnięcie solidarności międzyludzkiej, zostanie zrealizowany. Cała ta historia mogłaby się wydawać wyłącznie utopijną projekcją, gdyby nie to, że oparta jest na faktach, zapewne nieco ubarwionych i udramatyzowanych przez twórców.

W główny trzon fabuły wpletli osobiste wątki uczestników zdarzeń. Młodziutki Joe (Georges MacKay) ukrywa przed swoimi prowincjonalnymi rodzicami, że jest gejem i działa w gejowskiej organizacji. Dla Gethina (Andrew Scot), właściciela księgarni, który został kiedyś wyrzucony przez walijską matkę z domu, powrót w rodzinne strony stanowi zarazem powrót do traumy. Autorzy (reżyser Warchus i debiutujący scenarzysta, Stephen Beresford) nie dają nam też zapomnieć, że lata 80. to czas AIDS, hulającej homofobii, przemocy, zarówno werbalnej, jak i fizycznej wobec mniejszości.

Słowem-kluczem do tego filmu wydaje mi się zresztą nie tyle „duma”, co „godność”. Pod tym względem brytyjskie kino społeczne pozostaje sobie wierne. Było i jest nadal konsekwentnie antyestablishmentowe, staje po stronie uciśnionych, dyskryminowanych. Po stronie zwykłego, nieprzywilejowanego obywatela, z którym razem o godność walczy. Jak pamiętamy, kino brytyjskie lat 80., ery thatcherowskiej było bardzo antythatcherowskie. Nie tylko dlatego, że pani premier rozwaliła system finansowania produkcji filmowych, ale przede wszystkim z tego powodu, że Żelazna Dama niszczyła więzi społeczne, bezpardonowo prywatyzowała sferę publiczną i wprowadzała tę wersję agresywnego kapitalizmu, która niemiłosiernie nam dzisiaj panuje.

No właśnie… Jednak nie możemy zapominać, że „Dumni i wściekli” powstali w drugim dziesięcioleciu XXI wieku, opowiadają zaś o zdarzeniach sprzed trzydziestu lat. Stąd też słowo „nostalgiczne”, którego użyłem na początku tekstu. Tak, jest to film nostalgiczny, co można nawet uznać za zarzut – oto podsuwa nam się odpowiednio spreparowany epizod starych dziejów w czasach, gdy górnictwo – skutecznie i bez oglądania się na koszty ludzkie zniszczone przez Thatcher – już właściwie w Wielkiej Brytanii nie istnieje, a rząd torysów (który w latach 80. wprowadzał antyhomoseksualne prawa) zalegalizował niedawno małżeństwa jednopłciowe i to w imię jak najbardziej konserwatywnych zasad. Tym samym wziął mniejszości pod swoje skrzydła, znormalizował je i z grupy wyklętej uczynił niejako grupą establishmentową. Nadał jej prawa, ale kto wie, czy tym samym sprytnie nie wykastrował. Bo o co teraz geje w Wielkiej Brytanii mają walczyć?

W filmie Warchusa wyraźnie widać i słychać tęsknotę za latami 80. jako tą ostatnią dekadą, kiedy możliwa była utopia społeczna. Solidarność i batalia o wspólną sprawę. Potem system, metodą kija i marchewki, zdusił bunt, który nieśmiało odżywa dzisiaj w akcjach typu „Occupy Wall Street”. „Dumni i wściekli” przypominają więc o pewnym prostym haśle: „W jedności siła”. Także o tradycyjnych lewicowych ideałach, które każą wznieść się ponad partykularne interesy i widzieć walkę o swoje prawa w szerokim kontekście. Wspólne działanie nigdy nie idzie na marne, coś zawsze zmienia – czego dowodem obecna sytuacja mniejszości seksualnych na Wyspach.

„Dumni i wściekli”, reż. Matthew Warchus. 
Wielka Brytania 2014, w kinach od 6 marca 2015 
Polskim ruchom społecznym i politycznym (tym pozaestablishmentowym, rzecz jasna) film Warchusa powinien być pokazywany obowiązkowo, gdyż stanowi niezwykle istotną lekcję. Nie chodzi nawet o dosłowne przeniesienie ekranowego wzorca i budowanie teraz u nas na siłę sojuszu palących opony górników z wciąż zakwitającym ruchem LGBT, ale przede wszystkim o przypomnienie, że wykluczanie i dzielenie to od dawien dawna metoda władzy. Przeciwstawić się jej można tylko tworzeniem jak najszerszego frontu dumnych i, owszem, także wściekłych obywateli, którzy czują się przez władzę lekceważeni i wykorzystywani. Wiem, że w polskiej rzeczywistości, zważywszy chociażby na różnice światopoglądowe, realizacja tej idei jest utopią, ale kto wie – a nuż pewnego dnia utopia znowu stanie się możliwa?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.