Nowy film Kena Loacha to prostolinijne kino polityczne: jego sensów nie trzeba odkrywać poprzez skomplikowane procedury czytania – są podane na tacy, jako temat dialogów albo węzłowe punkty akcji. W prostocie zawarta jest jednak siła tego filmu. Można więc nazwać obraz Loacha dydaktycznym, na dobre i na złe. Rozczarowani będą ci, którzy w opowieści poszukują sprawiedliwie rozłożonych racji. Z drugiej strony, wymowa historii, opowiadanej przez Loacha, jest właśnie taka: w społecznych walkach racje równo rozłożone nie są, o czym można zapomnieć, jeśli ktoś zagubi się w marzeniach o polityce prowadzonej w postaci racjonalnej dyskusji.
Czasem to jedna strona ma rację, a cały proces polityczny rozbija się o to, kto dysponuje większą siłą. Ta brutalna lekcja przychodzi niejako z odległego czasu i to nie tylko dlatego, że akcja „Klubu Jimmy’ego” toczy się w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Sposób, w jaki Loach wykłada swoją lekcję, może się wydawać, co tu dużo mówić, mało subtelny, kojarzyć się z językiem politycznym i wyobraźnią epoki, w której polityczne kolory były wyraziste, a interesy każdej ze stron „obiektywne”. Ale w polityce to nie subtelności się liczą, nie zdolności krytyczne poszczególnych stron, nie intelektualne ambicje, powiada reżyser, i przekonuje, że może ów dawny, prosty język był trafniejszy, niż dzisiaj się (na lewicy) sądzi.
Jimmy Gralton (Barry Ward) wraca z emigracji do rodzinnej miejscowości w Irlandii. Musiał wyjechać za wielką wodę, żeby uniknąć aresztowania. Poszło o założony przez niego lokalny klub, miejsce, gdzie można nauczyć się tradycyjnego irlandzkiego śpiewu, trenować boks i tańczyć. Inicjatywa Jimmy’ego nie podoba się Kościołowi: ojciec Sheridan (Jim Norton) widzi w niej zagrożenie dla kościelnego monopolu na kulturalne i duchowe przewodnictwo. Nie tylko zresztą Kościół ma interes w tym, żeby się Jimmy’ego pozbyć: założyciel klubu ma socjalistyczne przekonania i szybko wyrasta na lidera lokalnej społeczności. Kiedy dochodzi do wywłaszczeń ubogich rolników, to Jimmy stoi na czele protestów – wtrącenie go do więzienia jest tylko kwestią czasu.
Po powrocie z Ameryki Jimmy chce wieść spokojne życie, ale jedna wizyta w opuszczonym klubie zmienia wszystko: to miejsce jest zbyt ważne, zbyt wiele osób chce w nim pracować, zbyt wiele chce do niego przychodzić. Na nowo rozpoczynają się spotkania i klub powtarza swój sukces, zaczynają do niego ściągać ludzie z innych miejscowości. Rozpoczyna się także nagonka na Jimmy’ego prowadzona przez Kościół. Po jednej stronie mamy lud, po drugiej establishment. Po jednej jest współpraca, wiedza, chęć zabawy i samoorganizacji, po drugiej – interesy władzy duchowej i właścicieli. Drużyna Jimmy’ego to dobrzy, prości, ale mądrzy ludzie. Obóz przeciwny złożony jest z bigotów, którzy nie cofną się przed żadną podłością, żeby wszystko zostało po staremu.
„Klub Jimmy’ego”, reż. Ken Loach, Francja,
Irlandia, Wielka Brytania 2014,
w kinach od 31 października 2014 Przez sporą część filmu konstrukcja historii jest więc zbyt kontrastowa, żeby dało się z niej wyczarować dramatyczne napięcie – zbyt wyraźnie zaznaczają się intencje, brak półtonów, jakiegoś pęknięcia po obu stronach konfliktu, żeby bohaterowie mogli być interesujący. Postać liberalnego księdza, który wolałby nie zaogniać sytuacji, podobnie jak krótkotrwałe wątpliwości Jimmy’ego, czy ryzykować angażowanie klub w bardziej dosłowne polityczne akcje, raczej potwierdzają to, co widzowie wiedzą niemal od początku filmu.
W tej prostocie można jednak zobaczyć także przygotowanie gruntu dla tematu, który najbardziej interesuje Loacha. Od pewnego momentu narracja dokładnie śledzi kontrofensywę władzy i to tutaj historia robi się ciekawa. Kolejne próby zohydzenia Jimmy’ego, przekupienia lub zastraszenia jego i jego pomocników nie przynoszą rezultatów. Do gry wchodzi kliku miejscowych faszystów, potem „nieznani sprawcy”, wreszcie, jako ostatni i najważniejszy gwarant porządku – policja.
Wydaje się, że prawdziwym tematem filmu Loacha nie jest „zrealizowana utopia” klubu, ale sukces władzy, która jest w stanie przeprowadzić swoją wolę także wtedy, kiedy zupełnie nie ma racji. Potańcówki w kazaniach księdza stają się dziełem diabła, żądanie respektowania praw ubogich dla właścicieli jest „komunizmem” i tak dalej. Jimmy i jego ludzie mają rację, powiadają twórcy filmu, ale same racje nie mogą im pomóc. W ten sposób prostolinijność i trzeźwość tego filmu z wady staje się zaletą. Irytuje z początku, kiedy Loach nie tylko mówi do przekonanych, ale też nie mówi nic nowego. Okazuje się jednak w końcu całkiem trafnym przesłanie na czasy cynizmu ludzi władzy: wszyscy (na lewicy) wiemy, kto jest winien, ale sama wiedza magicznie nie zmieni rzeczywistości.
W ten sposób konstrukcja narracji i wymowa wzmacniają się nawzajem: jeśli w pierwszym odruchu widzowie chcieliby krytykować tę pierwszą jako czarno-białą, przesłanie opowieści przypomina, że czasem wyrafinowanie bywa najgłupszą formą naiwności. Film Loacha do tego stopnia odpowiada na dzisiejsze wątpliwości lewej strony spektrum politycznego, że wydaje się niemal opowieścią „do użytku wewnętrznego”, której trzeźwość niepozbawiona jest zresztą gorzkich tonów.