W pułapce starych marzeń
il. Bob May, Perform, CC BY-NC-SA 2.0

26 minut czytania

/ Obyczaje

W pułapce starych marzeń

Krzysztof Świrek

Rok wyborczy to dobra okazja do przemyślenia na nowo, skąd biorą się nasze polityczne marzenia. W książce „Umówmy się na Polskę” łatwo wyśledzić kilka takich, które pojawiają się w polskiej dyskusji politycznej od dekad

Jeszcze 7 minut czytania

Rozsądek powiada, że codzienna rzeczywistość więzi nas na tysiąc różnych sposobów, a dzięki wyobraźni, marzeniom i komunikacji możemy wzlecieć ponad nasze ograniczenia i zobaczyć nas samych i świat w szerszej perspektywie. Czyli to, co przytrafia nam się w rzeczywistości, jest „niewolą”, a swobodne myślenie i projektowanie przyszłości jest „wolnością” – wystarczy, mówiąc językiem trenerów personalnych, „wyjść ze strefy komfortu” i otworzyć się na nowe pomysły. A teraz zróbmy eksperyment myślowy i na chwilę odwróćmy to potoczne rozumowanie: być może te wymyślne projekty odbiciem przyjmowanych przez nas milcząco założeń? A rzeczywistość zawiera w sobie pierwiastki innego świata – trzeba tylko umieć je dostrzec i wydobyć? 

Więcej nawet – czasem to, co wydaje się stare i dobrze znane, w pewnych warunkach działa ożywczo i przełomowo. A to, co wydaje nam się swobodnym lotem myśli, bardzo często ma z góry ustaloną trajektorię – nowe rozwiązania zbudowane są na starych pragnieniach. Pomysł takiego odwrócenia wydaje się dziwaczny, ale ma długą historię w dwóch bardzo poważnych tradycjach teoretycznych.

Podejrzliwość wobec marzeń

Dwie rodziny myśli, kluczowe dla nowoczesności, pomogą nam w tym eksperymencie. Po pierwsze – myśl Karola Marksa, która niestety obrosła nieporozumieniami na tyle, że już nigdy pewnie nie uda się jej odkłamać. Ale być może właśnie dlatego należy wciąż od nowa powtarzać, że Marks nie był utopistą, wbrew temu, co twierdzili nie tylko pospolici ignoranci, lecz także filozoficzni polemiści sławy Leszka Kołakowskiego. Kto czytał Marksa bez uprzedzeń, wie tymczasem, że było „na odwrót”: to właśnie Marks sformułował zabójczy argument przeciwko socjalizmowi utopijnemu: problemem utopijnych projektów nie jest to, że są nazbyt oryginalne. W proponowanych w nich rozwiązaniach odbijają się stare przesądy albo nierozwiązane problemy teoretyczne. Utopia nie jest za bardzo, ale za mało nowatorska – nie potrafi rozwiązać tego, co tu i teraz, i dlatego właśnie odwraca się od rzeczywistości, której nie potrafi zrozumieć. I dlatego musi pozostawać… utopią. Takiemu myśleniu przeciwstawiał Marks maksymę hic Rhodus est, hic salta! – pokaż, co potrafisz w obecnych warunkach. I korzystaj z tego, co w obecnej sytuacji paradoksalnego, trudnego, nieoczywistego – tam są ukryte rozwiązania, a nie w marzeniach o rajskim świecie bez konfliktów. 

Po drugie, psychoanaliza, która uczy, że marzenia i projekty, które wydają nam się swobodne i wolne, są w istocie podporządkowane pewnym prawom. To, co przychodzi nam do głowy jako „radykalnie nowe” i radykalnie nieoczekiwane, podąża wcześniej wyznaczoną ścieżką: tego, co głęboko osadzone w naszych pragnieniach i do czego wracamy czasem wbrew swojej świadomej woli. Ścieżka ta ostatecznie doprowadzi nas do starych problemów, bo jest odtworzeniem pewnego porządku, który pracuje jak silnik w sercu naszych życzeń, decyzji i działań i odtwarza się wciąż na nowo, czy tego chcemy czy nie. Dlatego psychoanaliza nie uczy, że świat należy do nas i możemy swobodnie wymyślać się na nowo. Uczy natomiast, że możemy „dopracować się” nowych rozwiązań tylko pod warunkiem, że skonfrontujemy się z tym, co wyparte, ale to zupełnie co innego niż marzenia na jawie albo nagłe wymyślanie siebie na nowo. 

Czy wynika z tych obu tradycji, że jesteśmy więźniami naszej teraźniejszości? Wręcz przeciwnie: teraźniejszość jest otwarta w kierunku przyszłości i przeszłości. Trzeba tylko uważnie ją badać i nie uciekać od konfliktu. Czasem to, co trudne, zawiera w sobie rozwiązanie. A marzenie o ucieczce jest jak drzemka, która pozwala nam unikać konfrontacji z rzeczywistością. To fundamentalna kwestia w polityce, bo tutaj od pracy na konfliktach zależy wszystko.

Rok marzeń politycznych

Rok wyborczy to dobra okazja do przemyślenia na nowo, skąd biorą się nasze polityczne marzenia. Czasem wyrzuca się współczesnej demokracji, że ludowładztwo polega w niej na odbywającym się co cztery lata festiwalu intensywnego przerzucania się pomysłami, kończącym się wyborami, po których wszystko wraca do normy. A jednak zmusić rządzących raz na cztery lata do złożenia oferty korzystnej nie tylko dla ich bezpośredniej politycznej klienteli to w prawdziwym świecie polityki bardzo dużo. Problem tkwi w jakości tej oferty: większość komunikatów wywodzi się z cynicznego rozumowania, w którym mówi się publicznie to, co może „chwycić” – co „wyszło” w badaniach na kluczowych grupach docelowych. Debata publiczna staje się spreparowana wedle zasad public relations. Tak opacznie rozumie się „profesjonalizację” polityki.

Pragmatyzm jednych i cynizm drugich wpływa bezpośrednio na kształt debaty. Pragmatycy wydają się trwale niezdolni do tego, by politykę na serio potraktować jako trud samodzielnego budowania wspólnego świata – ich wizja polityki to co do zasady mało ambitna reakcja na to, co się wydarza. Cynicy zaś mają niekiedy wielkie plany (na przykład stworzenia nowych, „lepszych” elit czy rozmontowania resztek państwa dobrobytu), ale wolą o nich publicznie nie wspominać – zamiast tego oferują skrojony pod konkretne grupy docelowe przekaz. W takim procesie politycznym gubią się nie tylko wzniosłe ideały deliberacji (które nigdy też nie były niczym więcej niż pewnym ambitnym modelem tego, jak sprawy w demokracji powinny wyglądać), ale przede wszystkim radość z polityki demokratycznej: radość wynikająca z tego, że polityka może być nie tylko źródłem przykrego obowiązku, ale też sferą, w której wspólnie wyzwalamy się od problemów, z jakimi nie poradzilibyśmy sobie każda i każdy z osobna. Niekoniecznie oznacza to „sięganie niemożliwego” – czasem magia polityczności polega wyłącznie na wspólnym przekonaniu się, że nie jesteśmy ze swoimi problemami sami.

To program minimum, jest też pewne maksimum polityczności – kiedy myślenie odnosi się do samych podstaw wspólnego życia, na przykład w postaci nowych projektów ustroju politycznego. Trudno oczekiwać takich projektów od pragmatycznych czy cynicznych polityków, ale można od intelektualistów. Jedną z takich systematycznych propozycji jest książka „Umówmy się na Polskę” autorstwa historyków, socjologów i prawników skupionych w stowarzyszeniu Inkubator Umowy Społecznej. Książka to projekt myślenia wspólnego, dlatego będę autorów traktował jako kolektyw i konsekwentnie pisał o nich w liczbie mnogiej. Jest to śmiała propozycja ułożenia od nowa polskiego ładu instytucjonalnego, dlatego warto uczynić z niego przykład do analizy źródeł politycznych marzeń i pułapek, które się w tych marzeniach ukrywają.

Narracja zaczyna się od diagnozy: polskie społeczeństwo jest trwale podzielone. Nie dlatego, że spór podsycają politycy – to raczej polityka jest odzwierciedleniem głębszych podziałów społecznych, tyle że nierozpoznanych jako takie w świadomości zbiorowej. Jak przekonują autorzy (a głównym argumentem jest trwałość wzorców poparcia politycznego w różnych województwach), Polska jest zróżnicowana regionalnie do tego stopnia, że można w uprawniony sposób twierdzić, że współistnieją w naszym państwie różne wyobraźnie polityczne i kultury. 

Polska samorządowa… znowu 

A ustrój państwa powinien to odzwierciedlać. Propozycja jest następująca: przenieśmy większość politycznych kompetencji na poziom samorządowy i uczyńmy z województw ośrodki polityki państwa (z uprawnieniami do planowania budżetu i obciążeń podatkowych, projektowania usług publicznych). Niech Polska zakwitnie projektami politycznymi – zgodnie z trwałym rozkładem poparcia niech w województwie pomorskim rządzą liberałowie, podlaskim – chadecja, zachodniopomorskim – socjaldemokracja. Na poziomie centralnym powinny zostać kompetencje dotyczące bezpieczeństwa i planowana strategicznego, skoncentrowane w urzędzie prezydenta i kilku superresortach o silnej, jak piszą autorzy odpowiedniego rozdziału, „marce”. Książka zawiera kilka szkiców przedstawiających główne argumenty – od ogólnego argumentu ustrojowego, przez kwestie fiskalne, aż po rozgraniczenie kompetencji między centrum a ośrodkami wojewódzkimi. W drugiej części zaś możemy przeczytać fabularyzowane pomysły na urządzenie poszczególnych województw, pochodzące z różnych rodzin politycznych: chadeckiej, socjaldemokratycznej czy liberalnej.

Źródłem inspiracji dla umieszczonego w centrum książki projektu ustrojowego są po pierwsze – polska reforma samorządowa, uznawana przez autorów za bezdyskusyjny sukces polskiej demokracji, a po drugie – ustrój Unii Europejskiej, z którego autorzy pożyczają pomysł Rady Europejskiej – ciała złożonego z przedstawicieli władzy wykonawczej, pełniącego funkcję forum negocjacji unijnych, które w ich projekcie staje się nowym Senatem RP, w którym zasiadają samorządowi wojewodowie. Jak zauważają autorzy, podwójna funkcja reprezentantów w tym ostatnim ciele (są równocześnie urzędnikami rządów państw członkowskich i członkami Rady) wymusza ekonomizację procesu dyskusji: w skrócie, wszyscy się śpieszą, więc nie mitrężą czasu na popisy retoryczne, tylko dążą do dobicia targu. Często po nocnych negocjacjach, co autorzy podkreślają jako mocny argument, zgodnie z logiką: skoro siedzą po nocach, to znaczy, że na porozumieniu naprawdę im zależy (odbija się w tym stary mit polityka mędrca pracującego po nocach nad dobrem wspólnym…). W polskiej skali to rozwiązanie spinałoby poziom samorządowy i centralny, i przybrałoby formę izby wyższej parlamentu – złożonego z senatorów – reprezentantów poszczególnych województw.

Marzenia (nie)przejrzyste

„Umówmy się na Polskę” jest w istocie dobrym przykładem tego, że marzenia nigdy nie są niewinne: łatwo w przypadku tej książki wyśledzić co najmniej kilka nadrzędnych politycznych życzeń, które pojawiają się w polskiej dyskusji politycznej od dekad. Pierwszym z nich jest domknięcie i sfinalizowanie projektu „usamorządowienia” Polski, drugim – z gruntu konserwatywne przeświadczenie, że różnice światopoglądowe da się przełożyć na różnice kulturowe: tak jakby konserwatyzm i lewicowość nie były sporami wewnątrz kultury, ale odmiennymi kulturami, które mogą jedynie spoglądać na siebie z zewnątrz. Wreszcie, jak w większości projektów układanych przez intelektualistów, wyłania się z książki ideał merytokracji i eksperckości, marzenie o doskonale kompetentnych politykach, którzy będą „pięknie się różnić”, budując swoje modelowe województwa.

Marzenia te są w polskiej debacie traktowane właściwie jako pomysły przejrzyste – oczywiste tak bardzo, że niemal nie trzeba ich wyjaśniać. Samorząd postrzegany jest jako mechanizm uniwersalny i oczywisty, różnice światopoglądowe są nawykowo przekształcane w opowieść o „dwóch Polskach”, o ideale kompetencji, mierzonej najlepiej w dyplomach zagranicznych uczelni i doświadczeniem na stanowiskach kierowniczych w (najlepiej zachodnich) korporacjach, nawet szkoda wspominać. Każdy z nich jednak jest dalece problematyczny, przyjrzyjmy się im po kolei.

Notes z telefonami

Po pierwsze, samorządy, wbrew swojej nazwie, nie są bardzo demokratycznym mechanizmem: praktyka pokazuje, że w przypadku samorządów łatwiej tworzą się środowiska władzy (złożone lub czerpiące z poparcia lokalnych polityków, urzędników, biznesmenów, prawników...), które bardzo skutecznie potrafią nie dopuścić do wyłonienia się konkurencji. Po drugie, samorządom dużo łatwiej, mówiąc kolokwialnie, „dojechać” lokalne media, jeśli te zbyt uważnie będą patrzyły na ręce władzy (o media lokalne w Polsce po 1989 roku zwyczajnie nie zadbano, a mechanizmy rynkowe były dla nich wyjątkowo okrutne). 

Im dalej od poziomu centralnego, tym łatwiej o dyskrecję w kluczowych w tej mierze powiązaniach między światem polityki i biznesu, a w efekcie tworzenie nieformalnych centrów władzy, meblujących znaczną część życia codziennego. Nie próbuję tu sprzedać, zapewniam, kolejnej wersji opowieści o „układzie”: historia „układu” to najczęściej opowieść o wielkiej ośmiornicy, budowanej świadomie i z rozmysłem przez potężnych „złych aktorów” (np. z dawnych służb) działających zza kulis. Tymczasem mój argument jest inny: tworzenie takich wewnętrznie powiązanych środowisk jest na poziomie lokalnym samorzutne i bezpośrednio związane z tym, że ludzie mający wysoką pozycję i wpływy intuicyjnie zabezpieczają swoje interesy, budując sojusze z innymi, mającymi podobne zasoby – pochodzenie tych osób (dawne służby, Solidarność, lokalny biznes czy ta lub inna partia) jest obojętne, mechanizm działa tak samo.

Dobra opinia obywateli o działaniu samorządów często wynika z niewiedzy – gdybyśmy o Wiejskiej wiedzieli równie mało, a wiedzę o rządzie czerpali z folderów reklamujących rządowe projekty inwestycyjne, to pewnie mielibyśmy o politykach centralnych lepsze mniemanie. A niewiedza wynika między innymi stąd, że samorządów nie ma kto sprawdzać i krytykować (problem lokalnych mediów!), a także stąd, że uprawnienia samorządów są dość skomplikowane – o rządzie można po prostu założyć, że to „jego wina”, a wiedza o tym, jak wiele zależy od sprawności samorządów, byłaby dla większości Polaków zaskoczeniem. Autorzy „Umówmy się na Polskę” dostrzegają problem mediów lokalnych, ale sugerują rozwiązanie, które może wywołać tylko uśmiech: proponują mianowicie „system grantów” rozdzielanych przez instytucję wzorowaną na Narodowym Centrum Nauki, nie wyjaśniają tylko, w jaki sposób prowadzić lokalną gazetę czy radio, żyjąc od konkursu do konkursu.

Umówmy się na Polskę„Umówmy się na Polskę”, Znak, 448 stron, w księgarniach od maja 2023 Nieprzypadkowo wiele śledztw prokuratorskich i policyjnych trzeba przenosić na mapie Polski „po przekątnej”: jeśli sprawą nie zajmą się śledczy z drugiego końca kraju, to nie sposób znaleźć przeciwwagi dla jednego z najważniejszych narzędzi ludzi władzy: małego notesu z telefonami (wszystko jedno, czy to notes papierowy czy wirtualny, w pamięci telefonu). W tym notesie często obok siebie są lokalny polityk, policjant, biznesmen, duchowny, sędzia, prokurator… Rząd centralny, jeśli odgrywa swoją rolę, dysponuje narzędziami, dzięki którym może niekiedy przełamać tę magiczną moc lokalnych „sieci wsparcia” (a niekiedy nawet rząd jest „za krótki” na lokalne grupy interesu).

Może być też oczywiście na odwrót: czasem rząd centralny bywa opresyjny, niesprawiedliwy, może wpaść na przykład w manię niszczenia instytucji kultury albo obsadzania ich ludźmi bez kompetencji, za to z klucza politycznego o wyjątkowo wąskich horyzontach. Wtedy przy pewnej dozie szczęścia to czy inne środowisko może uciec pod skrzydła samorządu, żeby kontynuować to, co może zrobić dobrego. To, że samorząd i rząd centralny mają narzędzia prowadzenia względnie niezależnych polityk i wchodzą sobie przy okazji w drogę, bywa więc akurat dobre.

Plemiona czy klasy?

Wzmacnianie samorządów w „Umówmy się na Polskę” jest jednak, pamiętajmy, rozwiązaniem głębszego problemu, mianowicie konfliktu światopoglądowego. Konflikt w polityce centralnej, twierdzą autorzy, nabrał takiego rozpędu i ostrości, że zaczyna niszczyć samą demokratyczną logikę. Przenieśmy więc punkt ciężkości na województwa, które są bardziej homogeniczne kulturowo. Dzięki temu Wielkopolanie będą mieli swoich pragmatycznych konserwatywnych liberałów u steru, a ludzie z Podlasia – chadecję pasującą do ich wizji świata. Autorzy książki nieco nieelegancko na marginesie własnych propozycji wyśmiewają dotychczasową krytykę ich pomysłów – np. odwołanie do „rozbicia dzielnicowego” nazywają „mediewistycznymi” skojarzeniami (powiązanie głębokich zróżnicowań prawnych i politycznych w ramach jednego z państwa z dobą przednowoczesną nie wydaje mi się absurdalne). Ale feudalizm akurat nie był moim skojarzeniem, definicja sytuacji przedstawiona przez autorów skojarzyła mi się natomiast z popularną diagnozą „neotrybalizmu”.

Wedle tej tezy żyjemy dzisiaj w ramach nowoczesnych plemion, które odwołują się do innych słowników, innych wartości i sposobów życia. Plemię „konserwatystów” nie może dogadać się z plemieniem „progresywistów”. Dla jednych polska rodzina jest wartością najwyższą, dla drugich nie ma nic ważniejszego niż jednostkowe samostanowienie. I niby ten podział nie jest nowy (od początku doby nowoczesnej mierzymy się z walką światopoglądów), ale nowością w naszych czasach jest radykalne oddzielenie plemion od siebie i postępująca niezgodność nie tylko punktów widzenia, ale też języków i definicji sytuacji.

Rozwiązanie proponowane przez autorów wygląda więc tak: skoro plemionom trudno się dogadać, a traf chce, że ich granice pokrywają się bardziej lub mniej dokładnie z województwami, to niech każde plemię dostanie własną piaskownicę i zabawki i pokaże, co potrafi. Pytanie brzmi: co z tymi, którzy nie pasują do swojego geograficznego plemienia? Co z tymi, którzy mieszkają na Podlasiu, ale nie mają ochoty na resztę życia zostać chadekami? Dla nich wybory centralne są nadzieją, a nie problemem: a nuż wygra w nich inna opcja i nie pozwoli zabetonować lokalnego chadeckiego świata do ostatniego okienka, do najmniejszej dziury w światopoglądowym monolicie.

A jeśli diagnoza o plemionach ślizga się po powierzchni, spod której zamiast podziałów plemiennych wyłaniają się różnice klasowe? I co, jeśli łagodzić zróżnicowania klasowe łatwiej z poziomu centralnego niż z poziomu władzy koterii samorządowych lokalnych urzędników i biznesmenów – wszystko jedno, liberalnych czy konserwatywnych? To nie „układ” czy „plemię”, ale pojęcie „klasy” wydaje mi się ostatecznie dużo lepszym kluczem do zrozumienia problemów, o których pisałem wyżej. Myślenie w kategoriach decentralizacji skłania do „kompromisu”, w którym różne środowiska wśród elit dostają swoją „dolę”: każda grupa ma swoje poletko i gwarancję, że nie zmiecie jej grupa polityczna, która z poziomu centralnego chciałaby radykalnie zmienić kierunki polityki. Tymczasem demokracja niekiedy wymaga wywrócenia stolika, a nie obłaskawiania różnych grup graczy z istniejącej elity. To, co prawica nazywa „układem”, w istocie jest mechanizmem władzy klasowej, czyli intuicyjnej i w dużej mierze samorzutnej (niekiedy oczywiście świadomej i planowanej) solidarności tych, którzy mają więcej zasobów, władzy, miękkiego wpływu społecznego (autorytetu) – a osłabianie władzy klasowej wymaga mechanizmów innych niż targi i wzajemne umowy ludzi mających szereg tytułów do rządzenia. Tu jednak dotykamy kolejnego marzenia: o władzy merytokratycznej, sprawowanej przez wykształconych, kompetentnych i bywałych w świecie.

Pułapka merytokracji

Marzenie o merytokracji jest w Polsce obecne bezustannie od początków demokratycznej transformacji ustrojowej u schyłku lat 80. (a niektórzy dostrzegali ją także w zmianie autonarracji rządzących Polską środowisk partyjnych na dekady przed upadkiem państwowego socjalizmu). Była to opowieść między innymi o samorzutnym tworzeniu się społecznych elit: wystarczy tylko poluzować partyjny gorset, a nowe społeczeństwo wyłoni się samo. To miał być „powrót do normalności”: i władza klasowa (na poziomie lokalnym widoczna najlepiej jako pragmatyczny sojusz ludzi mających ekonomiczne czy polityczne atuty w ręku) miała być jego częścią. Po roku ‘89 osoby żywiące to przeświadczenie podzieliłyby się na dwa obozy: jeden, z grubsza rzecz ujmując, jest przekonany, że te spontaniczne elity powstały, drugi uważa, że te, które powstały, powinny być zastąpione innymi. Na marginesie zaś znaleźli się ci, którzy zadawali zasadnicze pytanie: czy naprawdę nie ma innej drogi niż tworzenie elit, które zabetonują społeczne hierarchie?

Odwołanie do samorządu, do lokalnych pragmatycznych mędrców, do elit, które wyłonią się niczym emanacje kulturowej istoty Podlasia lub Wielkopolski, wydaje mi się odtworzeniem tego podstawowego marzenia polskiej transformacji. Marzenia niebezpiecznego, bo spojrzenie pełne tęsknych nadziei kieruje ono w stronę akurat tych aspektów życia społecznego, które są mało demokratyczne: przywileju lokalnych hierarchii władzy i dystansów społecznych. Uruchamia się w tym marzeniu niebezpieczna fantazja o merytokracji, kompletnie zapominająca o tym, że idea demokratyczna rodzi się z wątpienia w „naturalny” mandat do rządzenia, biorący się z wysokiego statusu i wykształcenia – prawda ta powinna być przypominana w Polsce regularnie.

Fantazja o władzy merytokratycznej wydaje się mieć szlachetny rodowód – wystarczy spojrzeć na „Republikę” Platona i marzenie o państwie filozofów. Jest to jednak skojarzenie pozorne, bo Platon bardzo dobrze rozpoznał niebezpieczeństwo związane z utożsamianiem wysokiego miejsca w hierarchii z indywidualną zasługą. Otóż Grecy byli doskonale świadomi, że wykształcenie i zasługi najczęściej wynikają ze społecznego przywileju. Jest to prawda, która w niczym do dzisiaj się nie zmieniła: najprostszym sposobem na zdobycie elitarnego wykształcenia i szerokich horyzontów życiowych jest… urodzić się we właściwej rodzinie. Platon też to wiedział, dlatego swoich filozofów chciał wyłaniać, badając poszczególne jednostki, i to już u progu życia (mniejsza o słuszność jego własnych rozwiązań): nie zakładał, że odpowiedni ludzie urodzą się po prostu w rodzinach z klas wyższych. Wyznawcy merytokracji zapominają o tej prostej prawdzie. 

Elity mają skłonność do zamykania się na innych, do odrywania się od życia społeczeństw, w których żyją, a wreszcie – mają niestety skłonność do uznawania, że są ponad prawem. Dlatego porządek republikański żyje… oskarżeniami. Jak analizował to Machiavelli w swoich genialnych „Rozważaniach” (dużo słabiej znanych niż uwielbiany przez ludzi biznesu „Książę” czytany niestety zawsze bez ostatniego rozdziału!), republiki muszą odnawiać się regularnie poprzez wymianę elit i zapewniać ludowi możliwość wyrażenia swojego gniewu przeciwko tym współobywatelom, którzy stają się zbyt potężni. Bez jakiejś formy kontroli elity są zawsze w stanie przedłużyć swoje rządy. Klasycy myśli politycznej nie mieli więc złudzeń, które są powszechne w naszej epoce – rzekomo pełnej informacji, przejrzystej i „krytycznej”. 

Merytokracja jest mechanizmem, który pozwala przedstawić przywilej jako indywidualną zasługę. Tworzy w ten sposób niebezpieczne perpetuum mobile, w którym ci, którzy mieli przywilej dobrego urodzenia, mogą w nieskończoność przedłużać swoją władzę społeczną, odwołując się do rozmaitych zasług. Część polskiej sfery publicznej, w tym intelektualiści, nadal wpada w pułapkę myślenia, zgodnie z którym dobre dyplomy i długa lista osiągnięć mają być rękojmią politycznej uczciwości. Otóż jest to myślenie złudne, wynikające być może ze zbyt słabej orientacji w polityce krajów, w których rządzą absolwenci Science Po i Oxfordu – świetne dyplomy nie uchroniły Davida Camerona i Borisa Johnsona przed wystąpieniem w głównych rolach w jednym z najbardziej spektakularnych pokazów politycznej kompromitacji w dziejach. Ale na pewno ułatwiły obu członkom Bullingdon Club zdobycie wysokiej pozycji w polityce. To nie korporacje międzynarodowe i najlepsze uniwersytety czynią dziś niektóre kraje lepiej nadającymi się do życia – ale kadry instytucji publicznych z poświęceniem wykonujące swoją pracę. Te same kadry, które w Polsce nieodmiennie traktuje się z pogardą, rozumiejąc pracę w publicznych instytucjach jako znak życiowej porażki – kto z nas nie słyszał fatalnej i fałszywej formułki o „negatywnej selekcji” pracowników do polskiego systemu nauczania? I jaki wpływ na poczucie sensu nauczycieli walczących z poświęceniem zdrowia z chronicznym niedofinansowaniem i politycznym demolowaniem polskiej szkoły ma bezrefleksyjne powtarzanie jej w mediach?

Pokochać demokrację 

Marzenie o sprawnym państwie, przenikające debatę publiczną i niekiedy zszywające myślenie intelektualistów, jest z tego punktu widzenia głęboko problematyczne. Państwo sprawne, ale do czego? Czy sprawność może być wartością samą w sobie? Wizja państwa, w którym środowiska władzy nie są przeniknięte przez ostry spór, ale zintegrowane od góry do dołu, wydaje się właśnie zabetonowaniem władzy klasowej i nadaniem sprawności akurat temu mechanizmowi, który należy kontrolować i świadomie osłabiać.

Podobnie rządy eksperckie, rządy kompetentnych i legitymujących się dyplomami i doświadczeniem – czy nie jest to przepis na „tyranię ekspertów”? Współczesne systemy zarządzania są bardzo zaawansowane i subtelne – do tego stopnia, że współczesna polityka „oparta na dowodach” potrafi zmienić się w drobiazgowo zaprojektowany biurokratyczny koszmar. Procedury zastępują w nim często zdrowy rozsądek – kluczowe jest wydanie pieniędzy zgodnie z prawem i regułami formalnymi i „owskaźnikowanie” całego procesu, by na wykresach i w rankingach można było pokazać sukces. Wszystko bez zwracania uwagi na cele i istotę projektu: te akurat bywają skrajnie niedomyślane, albo lepiej: „myślą się same”. Dlatego w ramach projektów „aktywizacji bezrobotnych” oferuje się pracownikom fizycznym kursy… autoprezentacji. Ewaluacje i rankingi z ich specyficznymi metodologiami stają się w procesie ważniejsze niż globalny sens czy efekt danych działań. Te pierwsze dają złudzenie obiektywizmu, ten drugi skazuje nas na spór – ale bez sporu czasem nie da się zadać pytań zasadniczych, o źródła naszych pragnień.

Cóż, tu właśnie dotykamy sedna problemu: to, jak urządzamy sobie Polskę, zależy od tego, co wydaje nam się możliwe i pożądane, a co nie. Marzenia formułowane w sferze publicznej często odzwierciedlają te gruntowne przeświadczenia, których sobie nie uświadamiamy. A jeśli uciekamy od konfliktu, jeśli próbujemy przekształcić go w „kulturową specyfikę”, to nigdy nie przepracujemy ich źródeł. Rozwiązanie problemów często leży w tym, co trudne, w konfliktach i sporach, rozmontowywaniu „harmonii”, w której ci, którzy mają rządzić – rządzą, a ci, którzy mają słuchać – słuchają (i wykonują). Jeśli to zrozumiemy, będziemy mogli na nowo pokochać demokrację. Marzenia o władzy ekspertów, merytokracji, o rządach elit (takich lub innych, zawsze lepszych, kiedy są „nasze”) są zaś zawsze formą namiętności antydemokratycznej.