Ofiary „templariusza”
„Utoya, 22 lipca”

10 minut czytania

/ Film

Ofiary „templariusza”

Krzysztof Świrek

Film  „Utoya, 22 lipca” ma  jedną wielką zaletę. Kierując kamerę na Kaję i innych młodych ludzi z wyspy, gdzie doszło do tragedii, twórcy skutecznie wystrzegają się heroizowania mordercy

Jeszcze 3 minuty czytania

22 lipca 2011 roku w Norwegii miały miejsce dwa zamachy terrorystyczne: w centrum Oslo wybuchła bomba, zginęło osiem osób. Sprawca zamachu tego samego dnia w policyjnym przebraniu zamordował na wyspie Utøya sześćdziesiąt dziewięć osób z młodzieżówki rządzącej w kraju partii socjaldemokratycznej. Masakra na wyspie trwała siedemdziesiąt dwie minuty. W jej trakcie napastnik zadzwonił na policję i poinformował, że chce się poddać. Kiedy policja na wyspę dotarła, nie stawiał oporu.

Samotny sprawca masakry, Anders Behring Breivik, nazywał siebie „templariuszem”. Niedługo przed swoim atakiem rozesłał liczący 1500 stron tekst i zamieścił w internecie film streszczający jego poglądy. Za swojego głównego przeciwnika Breivik uznaje islam, prowadzący „wojnę demograficzną”, a także rodzimych, norweskich i europejskich „marksistów kulturowych”. W ten sposób określa zwolenników polityki multikulturalizmu – to oni bowiem mają umożliwiać muzułmanom osiedlanie się w Europie, czego efektem jest zagrożenie kultury chrześcijańskiej, a w końcu – samego przetrwania białego człowieka. Odpowiedzią na „zagrożenie europejskiej kultury” ma być konserwatywna rewolucja, przeprowadzana w imię kulturowej i etnicznej izolacji (motywy skądinąd znane). Według Breivika „nadzieją” będą rozsiane po Europie grupy samoobrony, wzorujące się na templariuszach. Biali ludzie powinni się zbroić i przygotowywać do walki. Kto polegnie, tego nie należy żałować – trafi do lepszego świata.

Breivik nie jest szaleńcem – przynajmniej nie w tym sensie, że żyje w świecie prywatnych urojeń, do których sam jeden na całym świecie ma klucz. Jego wyobrażenia o „templariuszach” i zagrożeniu ze strony multikulturalizmu, dziwaczny konstrukt „marksizmu kulturowego” jako worek na wszystkie poglądy spokrewnione choćby z ideałami oświecenia – są dobrze osadzone w świecie politycznych wyobrażeń skrajnej prawicy. Podkreślam to, bo pomyśleć o nim jako o szaleńcu, a o jego czynach jako „mrocznej tajemnicy” absolutnego zła byłoby łatwiej. Tymczasem jest dużo gorzej – Breivik jest politycznym radykałem, takim, który zamiast wykrzykiwać hasła czy zadowalać się pomniejszymi szykanami wobec inaczej myślących, przeszedł do czynów.

Historię zamachu przypomina wchodzący na ekrany film „Utoya, 22 lipca” w reżyserii Erika Poppe. Film otwierają ujęcia wybuchu w centrum Oslo, ukazane z kilku punktów widzenia – głównie kamer przemysłowych otaczających budynek. Po tym kilkuminutowym wstępie akcja filmu przenosi się na wyspę, gdzie towarzyszymy jednej z uczestniczek obozu młodzieżówki, Kai. Kiedy widzimy ją po raz pierwszy, dziewczyna mówi w stronę kamery: „Nigdy tego nie zrozumiesz. Ale przynajmniej mnie posłuchaj” – po chwili odwraca się, a widzowie zauważają słuchawkę w jej uchu – jej słowa nie były komentarzem do widza, ale wypowiedzią podczas telefonicznej rozmowy. Dziewczyna rozmawia z matką, spotyka znajomych, kłóci się z siostrą, wobec której w rodzinie najwyraźniej pełni funkcję „tej rozsądnej”. Młodzi ludzie na wyspie są niespokojni – już słyszeli o zamachach w Oslo. Mimo zamachu obóz nie został odwołany.

Nagle wybucha panika – Kaja, razem z innymi, wbiega do jedynego większego budynku na wyspie. Ktoś zaczął strzelać do uczestników obozu i pierwszym odruchem jest ukrycie się za zamkniętymi drzwiami. Ale kiedy strzały rozlegają się bliżej, jest jasne, że szklane drzwi nie przeszkodzą napastnikom. Uczestnicy obozu rozbiegają się w grupkach, każdy szuka kryjówki na własną rękę. Próbują dodzwonić się na policję. Od tych, którzy widzieli napastnika, słyszą, że jest w policyjnym mundurze.

Kaja od początku strzelaniny martwi się o siostrę, którą ostatni raz widziała na polu namiotowym. Oddziela się od grupy i zaczyna szukać dziewczyny samotnie, przemierzając niemal całą wyspę i oglądając na własne oczy rozmiary masakry.


Utoya... to film dokładnie przemyślany realizacyjnie. Kamera prowadzona z ręki przedstawia akcję filmu w jednym długim ujęciu, które pozwala poczuć ciężar całych siedemdziesięciu minut ataku. Historia ma też jednak klarowną strukturę – poszukiwania Kai dzielą się na kilka większych sekwencji, które, niczym rozdziały, stopniują napięcie i pozwalają poznać bohaterów. W ten sposób próbowano uzyskać „najlepsze z dwóch światów” – paradokumentalny weryzm wzbudza w widzach poczucie wciągnięcia w akcję, a klarowna konstrukcja pozwala historii rozwinąć się w niemal klasyczny sposób. Bez umiejętności połączenia tych elementów film, rozwijający się „w czasie rzeczywistym”, byłby być może trudny do zniesienia, tymczasem realizatorom udaje się utrzymanie napięcia, które nigdy nie przekracza pewnej miary.

Przyjęte rozwiązania nie zawsze jednak dają dobre rezultaty. Kamera z ręki bywa nieraz zbyt zsubiektywizowana, szczególnie, kiedy z kadru znikają postaci filmu, a wypełnia go zbliżenie na gałęzie drzewa czy skały, jakby to sama kamera wraz z ofiarami zamachu ukrywała się przed napastnikiem. Rozwiązanie dobre, gdy jedna z postaci kręci materiał w świecie przedstawionym filmu – powiedzmy, kamerzysta z ekipy telewizyjnej. Zastosowanie tego zabiegu w „Utoyi...” powoduje, że widzowie mogą zastanawiać się, „do kogo” należy punkt widzenia kamery, zostają wytrąceni z iluzji uczestnictwa.

„Utoya, 22 lipca”, reż. Erik Poppe„Utoya, 22 lipca”, reż. Erik Poppe. Norwegia 2018, w kinach od 16 listopada 2018Podobnie jest z klasyczną konstrukcją filmu i dość konwencjonalnym rysunkiem postaci. Z jednej strony ma ułatwiać identyfikację, z drugiej – razi właśnie konwencjonalnością w filmie, do którego surowego stylu być może lepiej pasowałyby bardziej wieloznaczne portrety postaci. Jest to szczególnie widoczne w scenach, w których Kaja z poznanym niedawno chłopcem w kryjówce prowadzą rozmowę o tym, co zrobią „po ataku” i jak będzie wyglądało ich dalsze życie – sytuacja mało przekonująca, nawet jeśli oparta na relacjach faktycznych uczestników zamachu. Zbyt często podobne dialogi słychać w filmach wojennych, kiedy dwaj żołnierze marzą w okopach o życiu po wojnie – typ dialogu jest zbyt zużyty na to, żeby wykrzesać z niego autentyzm.

Film ten ma jednak jedną wielką zaletę. Kierując kamerę na Kaję i innych młodych ludzi z wyspy, twórcy skutecznie wystrzegają się heroizowania mordercy. Sam widok osoby spokojnie przeładowującej broń wymierzaną w dziesiątki ofiar mógłby działać „hipnotyzująco” na widzów – tak działa kino, omijając nieraz nasze etyczne przekonania. W kinie nieraz już bywało, że sceny wedle intencji krytyczne wobec przemocy kończyły się jej idealizacją. Okrucieństwo na wielkim ekranie wygląda wzniośle, o czym przekonał się dobitnie Martin Scorsese na pierwszych pokazachTaksówkarza”. Film miał być w zamierzeniu krytyczną opowieścią o narodzinach faszysty, ale dokonana przez tytułowego bohatera finałowa masakra, ku przerażeniu twórców, była witana przez publiczność brawami.

W „Utoyi...” uwaga widzów skupia się na ofiarach i ich walce o przetrwanie. Zamiast sprawności i zimnej krwi zamachowca widzimy strach ofiar. Ale nie tylko to, także liczne przebłyski ich bohaterstwa: kiedy ktoś przerywa własną ucieczkę, żeby pomóc rannej osobie, kiedy ktoś inny przesuwa się, żeby zrobić miejsce pod ustępem skalnym, działającym jako kryjówka. Lub kiedy ktoś zdobywa się na blade, ale jedyne możliwe słowa pocieszenia, które można wypowiedzieć do umierającego.

Mechanizm identyfikacji, sam w sobie często słusznie uważany za problematyczny, może więc służyć lepszej sprawie. Jedno tylko niepokoi. Przez to, że film czyni z zamachowca postać obecną jedynie poprzez strzały, działające dla kolejnych postaci jak „wyrok losu”, czyni widzów bezbronnymi wobec samego zdarzenia i osoby mordercy. Breivik, jego działania i motywacje, jawią się jako koszmarna tajemnica, do której nie mamy klucza.

Tymczasem nie jest to żaden tajemniczy „demon” zła. To tylko, jak pisał Klaus Theweleit, jeszcze jeden „niezrzeszony esesman”, jeden z „templariuszy”, młodych mężczyzn zafascynowanych przemocą, poszukujących w niej odpowiedzi na swoje egzystencjalne lęki. Nie są aż tak tajemniczy, całkiem sporo wiadomo o tym, co myślą, czym się fascynują i czego chcą. Ich przekonania i kult przemocy są znane w szczegółach. Poglądy Breivika wydają się w pewnym sensie typowe: to konglomerat teorii spiskowych, w których dochodzi do wymieszania przypadkowo zestawionych historycznych faktów i wątpliwych „danych statystycznych”. To, że ktoś z powodu tych wymysłów zginął, jest absurdalne, ale to ważny wymiar tragizmu całej sytuacji, z którym być może warto byłoby się zmierzyć. Pominięcie tego wymiaru, zatrzymanie się na horrorze przemocy w „Utoyi...” jest niepokojące – sugeruje intelektualną bezradność wobec wydarzeń. Breivik, komentowano po zamachu, chciał wykorzystać swoje ofiary jako wehikuł dla swoich przekonań. I być może właśnie dlatego twórcy nie poświęcają im ani jednej minuty. Ta decyzja, konsekwentnie zrealizowana i uzasadniona przez koncepcję filmu, pozostawia jednak pewien niedosyt: współczucie wobec ofiar jako reakcja na tamte wydarzenia to zaledwie minimum, początek, za którym mogłoby pójść coś więcej.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).