Idąc na film Terry'ego Gilliama, możemy być pewni, że zasypie nas góra pomysłów: jednych lepszych, innych gorszych. Część z nich będzie dodawać coś do historii, inne będą zbędne, może się też zdarzyć prawdziwy ślepy zaułek. Możemy być pewni, że Gilliamowi uda się kilka znakomitych, celnych scen, możemy też podejrzewać, że całość historii będzie ledwie domknięta. Także w „Teorii wszystkiego” nie wszystkie wątki zostają powiązane w całość, nie każde mrugnięcie okiem do widza jest subtelne, nie każdy narracyjny ruch jasny. Ale wszystkie te słabości z naddatkiem rekompensuje zaleta, w przypadku Gilliama jednak zaskakująca: jest to film aktualny, w którym rozsiane są dziesiątki mikroobserwacji, skrótów i aluzji, które da się odczytywać jako nienaiwny, krytyczny komentarz do współczesności.
U Gilliama mamy obraz przyszłości, ale wszystko w niej jest takie samo, jak teraz, „tylko bardziej”. Bohaterem jest Qohen Leth (Christoph Waltz), analityk danych pracujący dla dużej korporacji. W kontakcie wydaje się co najmniej trudny, ale to cenny pracownik, któremu wiele się wybacza. Tajemniczy szef, zwany po prostu „Zarządem” (Matt Damon), widzi w nim zdziwaczałego geniusza, którego można wyzyskać do najbardziej ambitnego przedsięwzięcia firmy: zbadania tytułowego „zerowego teorematu”, nad którym bezskutecznie łamało sobie głowy już wielu innych. Qohen wymaga jednak opieki: chodzi nie tyle o to, by nie stracił kontaktu z rzeczywistością, chodzi o to, by stracił go w odpowiedni sposób, to jest – z korzyścią dla firmy. I tu pomaga młoda dziewczyna, Bainsley, która z dość niezrozumiałych powodów zaczyna Qohena uwodzić; widzowie szybko orientują się, że jest Qohenowi podesłana przez wszechobecną korporację. Ale, jak to bywa z miłosnymi relacjami, tutaj nigdy do końca nie wiadomo, kto okaże się najbardziej oszukany.
Film Gilliama zawiera jeden z celniejszych w kinie portretów czegoś, co szumnie określa się jako gospodarkę opartą na wiedzy. Inni wolą określenie „infokapitalizm”, zwracając uwagę, że w biznesowym paradygmacie ostatnich dwu dekad w gruncie rzeczy chodzi nie tyle o nowy wspaniały świat niekończących się innowacji, ile o komercjalizację informacji i tego, co z nią możemy zrobić. Praca analityków w filmie Gilliama pozornie przypomina zabawę: siedzą przed wielkimi ekranami, w ręku trzymając pady, za pomocą których manipulują blokami informacji, zwizualizowanymi na ekranie. Formuły matematyczne układa się tutaj jak klocki w trójwymiarowej przestrzeni, a do tego robi się to na czas. Działania pracowników nie przypominają więc wolnej gry intelektu, raczej serie boleśnie powtarzalnych i rutynowych zachowań. Jesteśmy zatem dalecy od mitu „kreatywnego geniusza”, bliżej tu raczej do pojęcia „infotariatu”, które podkreśla, że w gospodarce, której głównym materiałem są symboliczne formuły, większość pracowników i tak będzie przypominać nieszczęsnego bohatera „Dzisiejszych czasów” Chaplina, który, odchodząc od taśmy montażowej, nie może powstrzymać się przed powtarzaniem mechanicznego ruchu dokręcania śruby. Tylko że infotariusze nie nabywają swoich kompulsji przy taśmie, a przy komputerze, a w proces oprócz mięśni zaangażowane są ich umysły, powoli wypełniane przez materiał migający na ekranie.
Każdy, komu zdarzyło się pracować w „trybie projektowym”, rozpozna w „Teorii wszystkiego” własne doświadczenia. Qohen nie pracuje po prostu od dziewiątej do piątej. Czas jego pracy podzielony jest na krótkie odcinki, w ciągu których ma rozwiązywać kolejne problemy. Wyniki przesyła natychmiast, nie ma więc szansy, by ukryć niepowodzenia i spróbować jeszcze raz. Tempo wzrasta razem z wydajnością pracownika, więc im więcej Qohen pracuje, tym szybciej musi oddawać każdą kolejną porcję zadania. Zasypia wtedy, kiedy pracować nie jest w stanie, a budzi go wezwanie do kolejnego minikontraktu, którego niewypełnienie w przepisanym czasie może sprowadzić bliżej nieokreślone problemy. W pracy zadaniowej nie liczy się przebyta droga, tylko sukces, więc Qohen szybko się załamuje: choć radzi sobie lepiej, niż ktokolwiek przed nim, jego obsesją jest i tak tych kilka procent brakujące do sukcesu.
Gilliam w skrótowy i bardzo trafny sposób przypomina nam, że taki tryb pracy nie jest przepisem na sukces, ale na nerwicę. Świetnie oddaje wzrastające tempo i przypominającą obsesję całkowitą koncentrację na migającym ekranie; irytacja bohatera jest punktowana przez nachalne szczegóły, które pozwalają widzowi odczuć nieznośną presję, jak choćby odczłowieczony głos, który wciąż przypomina Qohenowi, że zbliża się termin oddania kolejnej porcji pracy.
„Teoria wszystkiego”, reż. Terry Gilliam.
USA, Wielka Brytania 2013, w kinach od
23 maja 2014 Nie wszystko jednak udało się w filmie Gilliama tak samo. Najgorsze bodaj wrażenie robi scena imprezy, na którą Qohena zaprasza jego przełożony. Dudni głośna muzyka, wszyscy przebrani są w odblaskowe kostiumy; nikt nie porusza się bez smartfona lub tabletu, i to ze sprzętem raczej, niż z innymi prowadzi rozmowę. Cóż, w mediach pełno informacji o uzależnieniach od infogadżetów, ale jest to chyba część informacyjnego szumu, który Gilliam próbuje w swoim filmie wyśmiać. Nie wszystkie postaci miały też szansę otrzymać równie wyrazisty kształt. Narracja w „Teorii wszystkiego” długo rozwija się dzięki dwóm pomocnikom głównego bohatera, ale zarówno postać Bainsley, jak i młodego geniusza programowania, przysłanego przez Zarząd, gdy Qohen powoli rozsypuje się pod ciężarem zlecenia, są daleko mniej przekonujące niż główny bohater. Na nim zresztą skupia się ambicja tego projektu, bo „Teorii wszystkiego” nie sposób zrozumieć bez klucza do postaci Qohena.
Graną przez Waltza postać można określić w dwóch słowach, jako „człowieka wiary”. Tylko, że nie jest to wiara z mistycznych traktatów, a raczej z Freuda: we wszystkim przypomina nerwicę natręctw. Qohen wyraźnie boi się kontaktu z innymi, nie znosi być dotykanym, a mówi o sobie w liczbie mnogiej (też z przymusu, bo jest nadal pod sugestią terapeuty, który w ten sposób polecił mu zmniejszać dystans między sobą i innymi). Co najważniejsze jednak, całe życie Qohena tkwi w zawieszeniu. Sumiennie wypełniana praca ma właściwie zapełnić mu czas, w ciągu którego czeka na „telefon”. Qohen nie wie, kto miałby do niego zadzwonić ani co mu powiedzieć, ale wie jedno: w słuchawce usłyszy formułę, która wreszcie nada kształt jego życiu.
To przekonanie, że „coś tam” jest, nie przyjmuje u Qohena postaci wiary religijnej. Choć bohater „Teorii...” mieszka w kościele (kupionym po okazyjnej cenie od firmy ubezpieczeniowej) i często zapala lampki przed ołtarzem, to zapewne nie ma w nim wiele zrozumienia dla treści wiary (sugeruje to choćby powracający greps z figurą ukrzyżowanego Chrystusa, w której głowę postaci zastępuje podglądająca Qohena kamera; jeden z tańszych chwytów, które wypada Gilliamowi wybaczać). Mimo to, i tutaj kryje się bodaj najciekawsze, co „Teoria wszystkiego” ma nam do zaoferowania, nawet tak szczątkowa forma przywiązania do myśli o transcendencji czyni Qohena kimś wyjątkowym w granicach tego akurat świata przedstawionego. Wcale nie jest oczywiste, dlaczego, bo na pewno nie czyni ona Qohena szczęśliwszym; ale na tle reszty dość płaskich postaci, akurat ta część natręctwa granego przez Waltza analityka wydaje się być czymś cennym. Jak zawsze w przypadku Gilliama, trudno brać ten trop za przesłanie historii, jest to raczej jedna z możliwości, które reżyser testuje w ramach swojej opowieści. Wydaje się jednak, że najbardziej w swojej przewrotności udana.