Wydany właśnie na DVD „Przychodzę z deszczem” (2008) Anh Hunga Trana można oglądać jako antologię motywów, kóre zazwyczaj spotykać można w kryminałach o metafizycznych ambicjach. Jest seryjny morderca opętany estetyką cierpienia; jest policjant, który przekracza granicę między odraza i fascynacją złem; jest współczesny potępieniec w postaci okrutnego mafiosa; znalazła się nawet figura współczesnego Chrystusa. Nagromadzenie tych i podobnych wątków składa się na to, co w filmie najgorsze i najciekawsze zarazem: historia jest przeładowana, ale skłania do krytycznego spojrzenia na tradycję, z kórej się wywodzi.
Kline (Josh Hartnett) musiał zrezygnować z pracy w policji po wyjątkowo obciążającym zadaniu. Tropił seryjnego mordercę, tworzącego z ciał swoich ofiar rzeźby, cokolwiek przypominające zdeformowane figury z obrazów Francisa Bacona. Morderca (Elias Koteas), zanim dał się złapać, zmusił Kline’a, by dobrze poznał jego motywy. Kline odchodzi ze służby i zostaje prywatnym detektywem. Kolejne zlecenie otrzymuje od milionera, którego syn zaginął w Azji. Shitao próbował założyć sierociniec na jednej z filipińskich wysp. Odrzucony przez miejscową społeczność, podobno został zabity, ale jego ślad pojawia się w Hongkongu. Tam też podąża Kline.
„Przychodzę z deszczem”, reż. Anh Hung Trah.
Francja, Hongkong 2009, na DVD od 19 maja 2011W Hongkongu ze wzmożoną siłą prześladują Kline’a wspomnienia. Detektyw próbuje trafić na trop zmartwychwstałego Shitao, który zdobywa sobie sławę wśród miejscowych nędzarzy jako człowiek w cudowny sposób leczący rany. Równocześnie odnalezieniem mężczyzny zainteresowany jest bezwzględny mafioso, który podejrzewa, że z Shitao zamieszkała jego zaginiona miłość – młoda prostytutka uzależniona od narkotyków...
Wydaje się, że już w krótkim opisie ujawniają się bolączki filmu. Fabularna dowolność, z jaką powiązane są kolejne, nieuzasadnione zwroty akcji, jest tu w zasadzie tylko wstępem do nachalności motywów winy, odkupienia i cierpienia, czy nagromadzenia metafizycznych frazesów. Od pewnego punktu „Przychodzę z deszczem” spina w całość jedynie dobra wola widzów; bez niej film rozpada się w serię mniej lub bardziej estetycznie trafionych, ale ostatecznie nieukładających się w przekonującą całość scen.
A jednak warto ten film obejrzeć, szczególnie jeśli ma się w pamięci filmy, które stworzyły idiom, niezamierzenie przez film Trana parodiowany. Dosłownie cytowana jest fraza dialogu z „Milczenia owiec” (1991) Jonathana Demme’a: w scenie, w której morderca pyta Kline’a, co czuł, gdy patrzył na szczątki ofiary, słyszymy echo pytań zadawanych Clarice Starling przez Hannibala Lectera. Zakrwawiony współczesny Chrystus został ujrzany już w 1992 roku przez „złego porucznika” z filmu Abla Ferrary. Minimalistyczne wnętrze, w którym postać grana przez Eliasa Koteasa dokonuje swojego dzieła, przywołuje geometrycznie zakomponowane kadry „Łowcy” (1986) Michaela Manna. Nie mówiąc o mimice psychopaty, która jest obowiązkowo „fanatycznie napięta” wedle wzoru stworzonego przez Kevina Spacey w „Siedem” (1997).
Podobnych nawiązań w filmie jest mnóstwo, ale nie o ich ilość chodzi, ale o to, że są umieszczone w samym sercu historii. Nagromadzone i „wygrywane” bez litości, co widać choćby w konstrukcji poszczególnych postaci. Począwszy od storturowanego Kline’a, pęłniącego rolę przewodnika widzów po świecie zła, przez (zazwyczaj, choć nie w tym filmie) uwodzącego widzów seryjnego mordercę, który dzięki okrutnym wyczynom zdaje się nabywać metafizycznej wiedzy. Podobnie wyraźnie „w otchłań” patrzy morderczy mafioso, którego oczy napływają łzami podczas każdego sadystycznego wybuchu.
Można zobaczyć „Przychodzę z deszczem” jako film, który niejako przypadkiem kompromituje tradycję podobnego kina. Jest bowiem w filmie Hunga wszystko, co nadawało tym filmom przyciągającą siłę, ale w nadmiarze, który nie tylko rozbraja tę jedną opowieść, ale w innym świetle stawia szereg innych. Ostatecznie zawsze było coś zbyt dosłownego zarówno w działaniach mrocznych mesjaszy, potrzebujących tabuna ofiar do wydukania choćby strzępu ogólniejszej refleksji, podobnie jak zawsze nieco zbyt łatwe było uwikłanie śledzących ich stróżów prawa, wchodzących bez mrugnięcia okiem w pułapkę, która dla widzów była z miejsca oczywista. Dla każdego, kogo ta tradycja gatunkowa fascynowała, „Przychodzę z deszczem” może być sprawdzianem: czy idiom mrocznego, metafizycznego thrillera nie wyczerpał się, czy kino nie jest już w innym miejscu, w którym potrzeba czegoś więcej, by zamarkować choćby obecność „głębszych” intencji autorskich?
Biorąc za miarę film nieudany, łatwo jest niesprawiedliwie oskarżyć dzieła spełnione. Może więc lepiej poprzestać na skromniejszej refleksji, która niewątpliwie z filmu Trana wypływa: konieczna jest pewna przestrzeń, oddech zapewniany przez solidnie skonstruowaną fabułę, i rysunek postaci niesprowadzający się do podpierania głównej intencji filmu. Ta przestrzeń pozwala, by nie nadwerężać wytrzymałości nieznoszącej nadmiaru gatunkowej ramy.