Bezruch
Skippergata / fot. Ilona Wiśniewska

14 minut czytania

/ Obyczaje

Bezruch

Ilona Wiśniewska

Bezprecedensowe prawo ograniczające wolność obywateli Norwegii właśnie wchodzi w życie, a premier na konferencji prasowej proponuje, żeby w zamian poczytać kryminały i zagrać w planszówki

Jeszcze 4 minuty czytania

W domu naprzeciwko umarła sąsiadka. Przyjechał samochód z krzyżem na dachu i zgasło światło. To przed wejściem, którego nie wyłączała nawet podczas dnia polarnego. Mieszkam obok od dwóch lat i w pierwszym roku widywałam ją z okna drobiącą i zgarbioną, jak brzozę przez wiele miesięcy przysypaną śniegiem. Czasem mijała mnie, kiedy stałam na przystanku autobusowym, ale patrzyła pod nogi. Od zeszłorocznych roztopów jej chodzik przykrywał pokrowiec, codziennie rano przyjeżdżała pielęgniarka i w miarę regularnie zjawiał się mężczyzna z kosiarką albo z łopatą do śniegu. Nazywała się Rigmor Schjoll-Erichsen, miała 93 lata i pięcioro dzieci. Wiem to z nekrologu, gdzie napisano też: „Odeszła nagle”. Mówią, że najlepiej umierać wśród bliskich we własnym domu.

Ja z mojego nie wyszłam od osiemnastu dni i właśnie przyglądam się odbiciu w lustrze. Paznokcie i grzywka do podcięcia, brwi do regulacji, chociaż z daleka i tak nie widać. Wszystkich, którzy od końca lutego do początku marca znajdowali się poza granicami Norwegii, poproszono, by po powrocie przez dwa tygodnie zostali w domu.

Dzisiaj chcę wyjść pierwszy raz. Podobno wiele się zmieniło: miasto jest puste i mieszkańcy na widok innych przechodzą na drugą stronę. Ktoś w centrum widział wydrę, a mewy trójpalczaste porobiły gniazda na budynkach, z których dotychczas je przeganiano. Niebo jest ciche i bez białych smug, tyle widzę z balkonu. Codziennie w wiadomościach mówią o sytuacji największych przewoźników, bo ci mimo wsparcia państwa stoją na granicy bankructwa. Dostęp do drogi powietrznej robi różnicę w kraju, gdzie stolicę od północnych rubieży dzielą dwa tysiące kilometrów. W prześwicie między domem sąsiadki a drzewami w ostatnich dniach obserwowałam lokalny ruch uliczny. Głównie puste autobusy miejskie, pługi i ciężarówki wywożące śnieg z miasta do morza. W tym roku zanotowano największe opady od dwudziestu lat.

Czeszę włosy, chociaż i tak przyklepią się pod czapką, wkładam jakiekolwiek spodnie, wełniany sweter, puchówkę i buty z kolcami do chodzenia po lodzie. Tego dnia publiczne media przedstawiają wyniki ankiety, według której 85% Norwegów ufa władzom, szczególnie w czasie kryzysu. Wprowadzając listę zakazów, premier Erna Solberg zaczyna od słów: „Ja i przedstawiciele wszystkich partii jesteśmy zgodni, że…”, a do rodaków apeluje, by powstrzymali się od chomikowania, bo to objaw braku solidarności. Obiecuje też, że niczego nie zabraknie. Potwierdza to mój kolega, kierowca ciężarówki z południa Norwegii: „Będziemy jeździć do końca, bo kiedy zabraknie jedzenia, ktoś będzie musiał transportować trumny i łopaty. Spokojna głowa, póki co nie damy wam zginąć”. W pierwszych dniach po zamknięciu granic ze sklepów znikają głównie drożdże. Mój mąż Norweg mówi: „Najważniejsze, żeby mieć kawę”.

Ratusz w centrum Trosmø / fot. Ilona WiśniewskaRatusz w centrum Trosmø / fot. Ilona Wiśniewska

Śnieg zdradza nieobecność ludzi. Jest wtorkowe przedpołudnie, ale nikt nie szedł jeszcze dziś jedną z głównych ulic stromego Tromsø. Stoję na przystanku koło domu sąsiadki i żałuję, że nigdy nie zapytałam, czy jej w czymś pomóc. Przez dekadę życia na Północy nauczyłam się już, żeby nie ustępować miejsca starszym i nie wyręczać ich bez potrzeby. Pada gęsty śnieg, przez co cisza jeszcze szczelniej wypełnia krajobraz. Pierwszym człowiekiem, którego widzę, jest kierowca autobusu numer 20, kierunek Kroken. Zatrzymuje się na znak podniesionej ręki i podjeżdża tak, żebym wsiadła środkowymi drzwiami. Dwa pierwsze rzędy oddziela od reszty autobusu ochronna taśma. W trzecim siedzi gość w czapce z reklamówką supermarketu KIWI, nerwowo rusza nogą. Siadam po przekątnej do starszej kobiety, próbuję złapać zwyczajowy i uprzejmy kontakt wzrokowy, ale ona uparcie studiuje widok za oknem. Zastanawiam się, czy rozniosę więcej wirusa gołymi rękami czy w wełnianych rękawiczkach, więc na wszelki wypadek chowam dłonie pod tyłek.

Autobus zjeżdża do centrum. W głosie oznajmiającym kolejne przystanki próżno nasłuchiwać przedniojęzykowego l, ale Tromsø to nie Warszawa. Gdyby dorzucić okoliczne wsie, może uzbierałaby się Ochota.

Na przystanku WITO (północnym odpowiedniku stołecznej Patelni) stoją dwie osoby i pies. W zwykły dzień to skrzyżowanie głównych traktów wypełniają grajkowie, żebracy, rowery, uściski dłoni, pocałunki i cała intensywność życia w nieintensywnej części świata. Zimą przetaczały się tu tłumy turystów polujących na zorzę polarną, a teraz nie ma komu patrzeć w niebo. Sklepom z pamiątkami jeszcze nie zgasły neony, niepamięć wróżą tylko czarne witryny. W ciągu kilku dni od „jesteśmy zgodni, że” bezrobocie w Norwegii można porównać tylko z tym zaraz po II wojnie światowej. Bez pracy pozostaje prawie pół miliona ludzi, przy czym branża turystyczna cierpi najdotkliwiej. Do autobusu wsiada ten z psem (na oko sznaucerem), a ja myślę o psiarni niedaleko Tromsø, gdzie amatorzy zaprzęgów mogli spełniać marzenia o doświadczaniu dzikiej przyrody. Teraz trzysta alaskan haskich czeka na Godota wyścigu i rywalizacji czy po prostu przebieżki dłuższej niż dwa metry łańcucha. Wiele jest takich psiarni za kołem podbiegunowym i nie każdego będzie stać na utrzymanie zwierząt. Pies merda ogonem i mnie obwąchuje, ja odruchowo wystawiam rękawiczkę, ale właściciel pociąga za smycz i przechodzi na tylne siedzenie. Ma słuchawki do wyciszania zewnętrznych dźwięków. Pewnie założył je z przyzwyczajenia, bo tu przecież nie ma żadnych hałasów. Tylko miarowy oddech psa.

Dwie minuty później na Havnegacie (ulicy Portowej) podczas kilkuminutowej przerwy kierowca wyskakuje na szybką fajkę i gdzieś dzwoni. W porcie zamiast wycieczkowych statków i kutrów kołyszą się morskie ptaki i nie wiadomo, czy ktokolwiek dopłynie tu tej wiosny. Kiedyś w północnej Norwegii to morze było drogą państwową. Teraz główne drogi obstawia policja, granice są zamknięte, a tempo życiu nadają rozgwiazdy wędrujące po dnie.

Papieros znika pod podeszwą i podłoga obniża się dla pary z dzieckiem w wózku. Oboje w czarnych puchowych kurtkach, żadne nie odpowiada na kontakt wzrokowy. Siadają dwa rzędy przede mną i rozmawiają w języku, którego melodia nic mi nie mówi. W tych dniach cudzoziemcy mieszkający w Norwegii zgłaszają masowo, że nie mogą dotrzeć do zrozumiałych dla siebie informacji na temat koronawirusa, przez co czują się dyskryminowani. W krótkim czasie publiczny nadawca radiowo-telewizyjny NRK wydaje komunikaty w kilkudziesięciu językach. Ten z przodu kaszle. Kierowca zerka w lusterko.

Przy Skippergacie (ulicy Szyprów) nikt z trojga oczekujących na przystanku nie wystawia ręki, więc autobus przejeżdża bez zatrzymywania wzdłuż drewnianych domów i przeszklonego ratusza. Na jego drzwiach namalowano wielką tęczę z napisem Alt blir bra – „Wszystko będzie dobrze”. Mijamy jedną z trzech otwartych kawiarni. Przez duże okna widać cztery osoby zamiast kilkudziesięciu o tej porze w mieście słynącym z lokali pękających w szwach nawet w środku tygodnia.

Z centrum dwudziestka skręca na most łączący wyspę z jego nowszą częścią na stałym lądzie. Konstrukcja powstała dokładnie sześćdziesiąt lat temu, kiedy samochodom i autobusom wystarczały dwa wąskie pasy, a pieszym i rowerzystom tym węższy chodnik. Nikt nie idzie. Mija nas jedna tesla, hit ostatnich dwóch lat na norweskich szosach i instagramach. Most ma ponad kilometr długości i jest tak wysoki, że bez trudu przepływają pod nim niewidzialne wycieczkowce. Z góry nie widać gwałtownego spadku cen ropy i tego, że Norwegia rozważa czasowe zaprzestanie wydobycia.

Tromsø widziane z góry i most łączący wyspę ze stałym lądem / fot. Ilona WiśniewskaTromsø widziane z góry i most łączący wyspę ze stałym lądem / fot. Ilona Wiśniewska

Tuż za mostem stoi przysypany śniegiem przystanek Bruhodet øst (Przyczółek wschodni), przy arktycznej katedrze z betonu, wraz z mostem stanowiącej symbol miasta i chrześcijaństwa na najwyższym poziomie. Kiedy należy solidaryzować się z resztą świata, katedra świeci się w barwach narodowych państw dotkniętych tragediami, a kiedy w mieście odbywa się Arctic Pride – migocze kolorami tęczy. Według Centralnego Biura Statystycznego ponad 70% obywateli Norwegii deklaruje przynależność do Kościoła luterańskiego i gorąco wsparło zamknięcie wszelkich świątyń na czas pandemii.

Jeżdżę tą trasą regularnie od kilku miesięcy i nigdy nie zastanawiałam się nad nazwami przystanków. Otium. Otium post negotium. Kiedy Norwegia zamknęła granice, jedną z palących spraw, szeroko omawianych w mediach, był dostęp do hytt. Norweska hytta to drewniany domek, gdzie jest czas na kontakt z naturą i z samym sobą, niekończące się prace gospodarskie i historie rodzinne zapisane w obowiązkowych księgach gości. Jeśli szukać gdzieś tożsamości Norwegów, to właśnie na przyzbie takiej chaty, przede wszystkim latem i podczas ferii wielkanocnych, które w tym kraju trwają tydzień. Kiedy więc w połowie marca życie zawodowe przeniosło się do sieci, tysiące ruszyły w teren, żeby izolować się w swoich posiadłościach i korzystać z dobrych warunków narciarskich. Na to jednak szybko zareagowały władze gmin przyjmujących, które nie dysponowały zapleczem medycznym na większą skalę. Nie pomogły apele w głównym wydaniu wiadomości i w końcu rząd odgórnie zabronił nocowania poza gminą zamieszkania. Teraz, kiedy jadę dwudziestką, bezprecedensowe prawo ograniczające wolność obywateli właśnie wchodzi w życie, a premier na konferencji prasowej proponuje, żeby w zamian poczytać kryminały i zagrać w planszówki.

Otium, bo w pobliżu znajduje się dom spokojnej starości i cmentarz, teraz równo przysypany śniegiem. Ciekawe, kiedy pochowają sąsiadkę. Pogrzeby są teraz bezludne, jakby nikt tak na serio nie umierał.

Na początku marca w północnej części Tromsø znaleziono w morzu niezidentyfikowaną kobietę. W grudniu miastem wstrząsnęła natomiast historia młodej Sudanki i jej trojga dzieci, wyłowionych z zatoki przy głównej trasie spacerowej. Matce udało się utopić dwoje starszych i siebie. Sąsiedzi zapamiętali ją jako pogodną i uśmiechniętą, ale każdy wie, że ciemność izoluje tu czasem bardziej niż pandemia. Może dlatego rząd nigdy nie rozważał wprowadzenia zakazu wychodzenia z domu, bo kontakt z naturą jest jedynym, co pozwala przetrwać. Na przystanku Båthavna (Przystań dla łódek) wysiada małżeństwo z wózkiem. W wodzie odbija się dziura w chmurach.

Minutę później przystanek Kraftforsyninga, siedziba lokalnego dostawcy prądu. Przewijam ekran telefonu. Stan na teraz, stan na pojutrze. Migający czerwony punkt: wirus na żywo. Pulsujące statystyki, prognozy pogody i zgonów, krzywe i proste, eksperci i dyletanci, spokojni i agresywni. Mikrofony dziennikarzy owinięte w torby foliowe, na wysięgnikach, podtykane rozmówcom w oknach na pierwszym piętrze. Alt vel, mówią. Wszystko dobrze.

Tromsø wiosną, w tle katedra z betonu / fot. Ilona WiśniewskaTromsø wiosną, w tle katedra z betonu / fot. Ilona Wiśniewska

„Nordlys”: „Szpital w Tromsø dostał osiemset wadliwych maseczek. Być może personel zaraził pacjentów”.
NRK: „Sprzedaż słodyczy wzrosła w ostatnim tygodniu o 50 procent! Ludzie oszaleli! Zajadają izolację”.
„Dagens Næringsliv”: „Norweski potentat spirytusowy rusza z produkcją płynu antybakteryjnego”.
„Dagbladet”: „Kobieta zakażona koronawirusem przygotowuje się do porodu w izolatce”.
vi.no: „Salony fryzjerskie zamknięte. Niech siwy będzie kolorem przyszłości!”.
„VG”: „Nie, nie możesz się zarazić wirusem od kota”.
SMS od taty, który dyżuruje w aptece w Opolu: „Zdobyłem pięć maseczek od zaprzyjaźnionej dentystki. Będę odkażał nad parą z czajnika”.
SMS od mamy: „U nas 1164 zakażonych i 14 zmarłych, a PiS zbiera głosy poparcia dla Jakubiaka, żeby było dwóch kandydatów. Poza tym po staremu”.
Mail od organizatora spotkania autorskiego: „W zaistniałej sytuacji…”.
Messenger od przyjaciółki: „Chuj mnie strzela”.
#filipzawada: „Życie jest złe na tyle, na ile mu pozwalamy”.
Czy dostawca prądu mógłby to wyłączyć?

Marinelageret (Magazyn Morski). Za oknem morze kontenerów, a w tle miasto-wyspa. Nasz dom zasłaniają drzewa przed domem sąsiadki. Mam nadzieję, że nowi właściciele ich nie wytną, żeby wpuścić do środka więcej światła. Drzewa wypuszczają tu liście w czerwcu i tracą pod koniec września.

Po wyjściu z autobusu, z braku pnia, pies sika na śnieg. Sauestad (dosłownie Miasto Owiec, pewnie kiedyś wypasali tu owce, żeby jesienią zabijać młode na får i kål, jagnięcinę w kapuście, narodowe danie).

Patrzą na mnie, 
więc pewnie mam twarz.
Ze wszystkich znajomych twarzy
najmniej pamiętam własną.

Betonowy przystanek, szlaban, deweloperskie mieszkania i domy jednorodzinne, bałwany na balkonach i dachach, wersja lokalna z nartami. Okna zasłaniane tylko przed słońcem, ale nigdy przed sąsiadami. Staruszkowie odśnieżają podjazdy. Dlaczego nigdy nie zapytałam sąsiadki, czy jej pomóc?

Dziura w niebie otwiera się nad całą wyspą, kiedy naciskam łokciem guzik STOP i wysiadam na przystanku Uranusvegen. Słońce daje już trochę ciepła. Przechodzę przez drewnianą kładkę nad ruchliwą zazwyczaj drogą, chociaż dzisiaj mogłabym przez nią przebiec bez rozglądania się na boki. Z naprzeciwka ktoś idzie. Na mój widok cofa się i czeka, żebym przeszła. Przechodzę, nie patrząc, ale za moment się odwracam.

Porośnięty przecież jestem ruchem albo półżyciem.

Magda mieszka w bloku zbudowanym na morzu, na palach. Nie widziałyśmy się ponad miesiąc, a zwykłyśmy raz w tygodniu. Na głównych drzwiach kartka z prośbą o pomoc dla lokatorów spod dwójki, którzy nie mogą wyjść po zakupy. Pod apelem kilka nazwisk i numerów telefonów wpisanych odręcznie. Na windzie prośba o używanie schodów. Na schodach prośba o niedotykanie poręczy. Na trzecim piętrze długi korytarz z ciągiem niebieskich drzwi. Te ostatnie po prawej są otwarte na oścież jak zawsze, kiedy przychodzę. Kolce na butach stukają o płytki na podłodze. Słyszę, że idę coraz szybciej, prawie podbiegam. W drzwiach przez chwilę patrzymy na siebie niepewnie, a sekundę później stoimy już jak dwa splecione pniami drzewa, przez zbyt wiele miesięcy przysypane śniegiem.

Trzeba było jednak machnąć te brwi.

Tromsø, koniec marca 2020. Cytat pochodzi z wiersza „Autoportret odczuwany” Mirona Białoszewskiego.