Ten spektakl jest reklamowany jako proces. I rzeczywiście, najnowsza premiera Katarzyny Kalwat na krakowskim festiwalu Genius Loci bazuje na niczym nieposkromionym dzianiu się. Konstrukcja przedstawienia zostaje przez reżyserkę otwarta na oścież, pozostawia widza z ramą, a może futryną, przez którą można obserwować przepływ teatralnych zjawisk, etiud, scen, improwizacji. Aktorzy inicjują między sobą dość przypadkowe interakcje, zderzają się jak atomy, które nie chcą się w żaden sposób powiązać, co jest zabiegiem dość radykalnym, budzącym zdumienie, a nawet podziw. Tylko czy coś z tego wynika?
„Landszaft. Lekcja anatomii” to na pierwszy rzut oka propozycja ekscentryczna i intrygująca. W gruncie rzeczy ten pozbawiony logiki świat sceniczny można by uznać za eksperyment, teatralny eksces. Sama choroba, temat przedstawienia, jest zaburzeniem naturalnego porządku, a skoro chodzi tu o chorobę kulturową, chorobę jaką jest Kraków, to tym bardziej powinna ona zacząć trawić znaki i cały rezerwuar symboliczny związany z królewskim miastem. Choroba trawi więc umysł. Tak to można rozumieć.
Ale niestety w tym szaleństwie nie ma metody, brak tu kompozycji, jest raczej rajd przez wszystko o wszystkim pierwszym z brzegu łączonym bez baczenia na zasady logiki. Choroba dotyka w końcu samego przedstawienia. W efekcie obserwujemy powolną dekompozycję teatralnego trupa, którego ostatecznie grzebie brak jakiejkolwiek reżyserii. Nic więc dziwnego, że Sandra Korzeniak siedzi w spektaklu nieruchomo z cierpiętniczą miną, Iwona Budner robi wielkie oczy, Błażej Peszek co najwyżej miny, a Bartosz Ostrowski i Karol Kubasiewicz wyrzucają z siebie kolejne kwestie, przełykając gęstą ślinę. Zresztą pomysły Kalwat sączęsto niewybredne, jak choćby scena, w której Kubasiewicz dziurkuje sobie tyłek asortymentem biurowym i w ten sposób umiera (?). Lub co najmniej wątpliwe, jak w trakcie sekcji Korzeniak, gdy z jej wnętrzności wyjmuje się płytę z muzyką do spektaklu i puszcza na dwie minuty, nie do końca wiadomo po co.
W końcu ta lekcja anatomii zmienia się w jatkę. Kalwat szyje grubymi nićmi jakieś skrawki mięsa różnych postaci z różnych wieków, czego domyślamy się bardziej z opisu spektaklu niż z samej realizacji; grzęźnie we wschodach słońca, które we własnych gardłach widzą aktorki w osobliwej etiudzie; urządza ni stąd, ni zowąd interaktywne ćwiczenia fizyczne aktorów z widzami. I chyba udaje, że to wszystko ma jakikolwiek sens. W końcu, jak dłużej pomyśleć, ze wszystkiego można ułożyć jakąś historyjkę, tylko dlaczego ciężar montażu jest tu całkiem przerzucony na widownię? Dostajemy więc dziwną scenę z żupanem, Purcella, którego Budner śpiewa wsłuchana w komórkę, czasem domyślamy się, że na scenie stoi Wyspiański lub może Przybyszewski, choć to nie jest pewne i woła do wyobraźni oraz dobrej woli widza.
Może więc chodzi tu jednak o psychiatryk? Może to jest ta choroba, o której chce nam opowiedzieć reżyserka? Bo rzeczywiście dialogi są tu prowadzone dość swawolnie, z przymrużeniem oka, lub obu, na sens, który generują. Podobnie kolejne sceny, które łączą się ze sobą w niezobowiązujący sposób. Może to umysł potrząśnięty jak śnieżna kula, w której wirują drobiny pomysłów, zalążki scen, skrawki postaci? Nie rozumiem wtedy, po co ten spektakl powstał. Ma to być twór pomylony, który w wariacki sposób mówi o szaleństwie, w gruncie rzeczy zwyczajnie je ilustrując w trakcie półtoragodzinnego seansu?
Szkoda, szkoda aktorów, z którymi czułem bolesną solidarność. Szkoda fascynującego tematu, który zmienił się w intelektualną papkę. To mógł być świetny spektakl – o tradycji i historii jako chorobie diagnozowanej na prawdziwej sali anatomicznej. O krakowskich miazmatach, które trują. I o ukrytej dżumie Artauda, przyczajonej pod powierzchnią polskiego status quo.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.