Problem z przedstawieniem Łukasza Kosa zaczyna się w pierwszej scenie, kiedy pogański jeszcze Duch (Piotr Żurawski) zdejmuje ubranie, by przeistoczyć się – no właśnie – w czystego ducha czy nagie ciało? Duch obmywa się w Styksie, dotyka się, pieści, ale erotyczny ładunek wpisany w jego gesty nie jest zamierzony, zdradza cielesność aktora, który pragnie być duchem, ale być nim nie może. Pod ubraniem symbolizującym ciało znajduje się kolejne ciało, i następne… A co, jeśli Duch jest snem materii, jej cieniem? Przyznam, że w łódzkim przedstawieniu najbardziej poruszająca jest właśnie ta możliwość, takie odczytanie arcydzieła Słowackiego. Kos porwał się na „Króla-Ducha” i niechcący ukazał jego drugie dno. Nieromantyczne, upiorne.
„Król-Duch” wg Juliusza Słowackiego,
reż. Łukasz Kos. Teatr Nowy im. K. Dejmka
w Łodzi, premiera 19 kwietnia 2009W przedstawieniu scena staje się miejscem kaźni materii. Zwały opon, biała folia zakrywająca część widowni i balkon, wreszcie lejące się wiadra krwi, która wcale nie chce udawać, że jest czymś więcej niż tylko farbą, zamieniają się w kicz. Torturom poddana jest zresztą cała przestrzeń teatru, który u Kosa rozpada się, widzowie na każdą z części wchodzą innymi drzwiami, raz siedzą na widowni, raz stoją na scenie, po krótkim fragmencie drugiej części wyproszeni są do foyer, lub wedle uznania zostają na miejscach. Scenę ocalić może tylko chirurgiczna ingerencja – klejenie taśmą.
Wszystko to zdaje się niezamierzone, jest efektem ubocznym przedsięwzięcia, w trakcie którego mamy doświadczyć przejmującej wizji, która stała się udziałem Słowackiego i popchnęła go do napisania „Króla-Ducha”. Aktorzy, wypowiadający podniosłe strofy o „girlandach aniołów” i duchowej zorzy, są jednocześnie pokraczni, ukazują puste gesty, wydają z siebie bełkotliwe okrzyki i jęki. Ich ciała poddane są torturze poetyckiej metafory; krzyczą „Ja Duch”, wijąc się z bólu.
Duch nie chce nadejść, nie chce się wcielić, aktorzy posuwają się więc do ostateczności, przekraczają dobry smak, oscylują między parodią a namaszczeniem, nadużywają środków teatralnych, są nadekspresyjni, liryczni i komiczni. Tekst wypowiadany jest z ironią, jest inkantowany, Kos każe aktorom schodzić ze sceny, snuć się po kulisach, wykrzykiwać tekst spoza sali teatralnej. Nic to jednak nie daje.
Niepowodzenie okazuje się ostateczne, a chrzest Polski – rytuał, który ma sprowadzić Ducha – zmienia się w farsę, w musical. Paweł Tucholski, ubrany w biały garnitur, śpiewa „Jesus, we love you” na modłę amerykańskich kaznodziejów, kładzie dłoń na głowach widzów, używa zgranych, starych chwytów, by nawiązać kontakt z publicznością, upewnić ją, że Duch jest między nami, a on jest jego rzecznikiem.
U Kosa Król-Duch, wielkie historiozoficzne przedsięwzięcie Słowackiego, zmienia się w łańcuch pustych wcieleń, wynaturzonych ciał, które ryzykują – podobnie jak sam reżyser – wszystko, by ulec „spiorunowaniu”, o którym pisał Słowacki, dostąpić transgresji. Ich działania są jednak z góry skazane na niepowodzenie, podobnie jak sam niedokończony genialny poemat Słowackiego, gdzie o klęsce przesądza to, co najbardziej nas w nim zachwyca – sama forma.
Widać to najlepiej w ostatniej scenie spektaklu, kiedy kolejni Królowie, stojąc w zbitej gromadzie, konwulsyjnie powtarzają nic nieznaczące gesty. Duch się nie zjawia, może nie istnieje, jest koszmarem, z którego budzi się ciało.