Kilka dni temu Anita Dmitruczuk opublikowała w opolskiej „Gazecie Wyborczej” artykuł, w którym postanowiła zająć się ogłoszonymi przez dyrektora opolskiego Teatru im. Kochanowskiego cięciami w repertuarze na 2013 rok. Przypominam: z ośmiu planowanych premier, zostają dwie. W artykule dziennikarka stwierdza, że Tomasz Konina stosuje tu znany w jego przypadku manewr „wytwarzania atmosfery zagrożenia i stawiania marszałka pod ścianą, by dał więcej pieniędzy”.
Nie będę tu na razie wnikał w wyśledzoną przez dziennikarkę strategię Koniny – przede wszystkim dlatego, że – chyba w przeciwieństwie do Dmitruczuk – nie wierzę, że żyjemy w idealnym świecie, gdzie sprawiedliwe urzędy dzielą fundusze samorządowe między podległe instytucje z salomonową mądrością – wedle zasług i potrzeb, a nawet z biegłością stosując abstrakcyjne kalkulatory kulturalne. W taki piękny sprawiedliwy świat, gdzie wszelkie fortele i podchody są praktyką niegodną, nie wierzę może dlatego, że mieszkam w Warszawie – i do warszawskich teatrów mi najbliżej, a wiadomo jaka sprawiedliwość i przejrzystość zatriumfowały tu ostatnio. Może w Opolu jest inaczej. Jeśli zarzuty dziennikarki dotyczą złego sposobu finansowania instytucji, wtedy sprawa rzeczywiście jest poważna. Nie o to jednak chodzi, chodzi o problem: z czego teatry mają się utrzymywać. Opole jest bardzo ciekawą ilustracją tego problemu, warto mu się bliżej przyjrzeć.
Kilka rozpoznań dziennikarki opolskiej „Gazety Wyborczej” bardzo mnie zaciekawiło. Przede wszystkim to, że Tomasz Konina „ma ambicje”, że pragnie, by premiery w Kochanowskim odbiły się szerokim echem „w środowisku”. A przecież teatr to nie tylko środowisko, nie tylko specjaliści. Trzeba więc – pisze dalej autorka artykułu – swoje środowiskowe ambicje zbalansować z potrzebami publiczności. Bo z tekstu w „Wyborczej” wynika, że widz, owszem, jest, tylko teatr nie taki, zbytnio zapatrzony we własny środowiskowy nos, marzący o jakiejś tam karierze ogólnokrajowej. A do takiego teatru to nikt nie będzie chodził, i z biletów wpływ będzie nikły. I marszałka niegospodarni, zbyt ambitni dyrektorzy pod ścianą będą stawiać.
Nie wiem właściwie od czego zacząć – tyle w tym artykule się dzieje. Może dzieje się aż tyle dlatego, że w Opolu w ogóle niewiele się dzieje. Może zacznę od widowni (tej nieśrodowiskowej), bo uważam to za argument decydujący i słuszny. Gdzie jej szukać w Opolu? W mieście jest uniwersytet, a na nim studenci wielu kierunków humanistycznych, i to oni powinni być naturalną publicznością teatru. Tymczasem ze studentami jest jakiś problem, w ogóle ich nie widać, ten wielki potencjał Opola wciąż jest uśpiony, jakby miasto nie potrafiło z niego skorzystać. Co takiego porabiają ci opolscy humaniści? Wkuwają od rana do nocy? Uciekają po zajęciach z miasta? Wylewają cement pod kolejne pseudogotyckie kolumny i kapliczki z betonu, które zdobią uniwersytecki park? Bo w Opolu – i jest to fenomen – nie ma życia uniwersyteckiego, nie ma knajp studenckich, amatorskich teatrów, jakiegoś offu, który zawsze przy uniwersytetach powstaje. To studenci powinni być w pierwszym rzędzie zainteresowani premierami w teatrze, tymi ambitnymi: Kleczewskiej, Garbaczewskiego, Borczucha, Passiniego czy Świątka. Skoro jednak student opolski nie ma nawet własnej knajpy, to tym bardziej nie będzie szukał swojego teatru. Zastanawia mnie więc fenomen studenta opolskiego, albo inaczej – ciekawi mnie, na czym polega fenomen Opola jako miasta, które (przy wsparciu ciężkich pieniędzy, które łoży na uniwersytet państwo) produkuje takiego dziwnego studenta.
Może zresztą, tak przeczuwam, to nie student jest dziwny – dziwne jest miasto, miejska strategia, dziwna jest – musi być! – skoro student nic w tym mieście nie robi (nie chce? nie może?). Ciekaw jestem, co śledztwo w tej sprawie by wykazało? Może takie badanie pomogłoby nam uporać się z kolejnymi zadanymi przez Dmitruczuk – i bardzo ważnymi – pytaniami o model finansowania i funkcjonowania teatru na przecięciu kulturalnej podaży i popytu. Bo podaż w Teatrze Kochanowskiego w Opolu jest bardzo dobra, to jeden z czterech najciekawszych obecnie w Polsce teatrów, obok Teatrów Polskich we Wrocławiu i Bydgoszczy oraz Dramatycznego w Wałbrzychu. Konina ma też nosa do młodych talentów (to w Opolu debiutował Garbaczewski – laureat Paszportu, także tutaj swój pierwszy spektakl wyreżyserował Paweł Świątek, o którym w zeszłym roku bardzo było, nie tylko w „środowisku”, głośno).
Podaż jest więc, powtarzam, świetna, to produkty z najwyższej krajowej półki. Dodatkowo, o czym informuje śródtytuł artykułu z „Gazety” – „Dyrektor ma wypracowaną taktykę”. Niestety, nie chodzi tu o taktykę artystyczną i programową (szkoda, że o tym się w artykule akurat nie wspomina, to znaczy nawet nie sprawdza się, na co mają być wykorzystane pieniądze, o które teatr „rozdziera szaty”); w śródtytule chodzi o taktykę w dialogu z urzędnikami. Wiadomo, Konina taktykę ma – ruchem taktycznym było choćby ogłoszenie aż ośmiu premier w 2013 roku, jeszcze przed wakacjami roku 2012, z czym – powiedzmy sobie szczerze – można było zaczekać.
Może więc alarm podniesiony przez teatr jest „histeryczny”, może wszystko to jest podstęp i strategia – strategia raczej na pewno. Ale Dmitruczuk – wykrywając takie zagranie – zachowuje się jakby nigdy, może rzeczywiście nigdy, nie musiała pertraktować o kasę z polskimi urzędnikami. Dziwuje się, jakby nigdy – bo pewnie nigdy – nie zbierała w popłochu podpisów pod listą poparcia adresowaną do urzędników, nawet wtedy, gdy pojawia się wątła ploteczka o finansowym zagrożeniu (a jeśli z budżetu ucina się pół miliona, to – tak bywa zazwyczaj – jest to tylko wstęp do konkretniejszej finansowej fryzjerki). Dziennikarka zachowuje się zatem, jakby spoglądała na Opole znad śnieżnobiałych kart jakiejś etyki dziejów. Odpowiem jej więc z dołu, z tej mrocznej doliny, a że adresatka jest bardzo daleko ode mnie, wysoko, w niebie etyki, to wejdę na kolumnę gotycką z betonu w parku opolskiego uniwersytetu i wykrzyczę: tak, wszyscy w kulturze jesteśmy krętaczami, bez względu na to, czy pracujemy w instytucjach, czy działamy niezależnie, wszyscy uciekamy się do sposobów, kombinujemy, stosujemy różne chwyty, a jak trzeba „wytwarzamy” atmosferę zagrożenia – tak, nie da rady inaczej. Marszałków pod ściany zapędzamy o 500 tysięcy? Chętnie.
Podsumowując. Podaż kulturalna jest w Opolu, także dzięki Teatrowi im. Kochanowskiego, jak marzenie. Problemem jest popyt. Zastanawiam się, gdzie jest z nim problem? W Teatrze Kochanowskiego czy w mieście Opolu, w którym z jakichś dziwnych powodów hibernacji ulagają nawet studenci? Może temu miastu bardzo potrzebna jest właśnie taktyka. I jest o co „drzeć szaty”?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.