Historia jako szmira
fot. Aleksandra Śnieżek

Historia jako szmira

Paweł Soszyński

W „Morfinie” Eweliny Marciniak historia staje się wieczorną telewizyjną rozrywką, oglądaną z zaciśniętymi pięściami i szczękami na kolanach

Jeszcze 1 minuta czytania

Nie lubię „Morfiny” Szczepana Twardocha, przede wszystkim jej autoironicznego kamuflażu, który autorowi pozwala ciągnąć bez końca infantylne słowotoki – autoironiczne, więc z bezpiecznej pozycji demaskujące własną głupotę. Ewelina Marciniak, wystawiając powieść w Teatrze Śląskim w Katowicach, ten infantylny język krytyczny przekłada na styl swojego przedstawienia, pokazując nie tylko to, w jaki sposób układa się narrację historii, czerpiąc z brukowych emocji, ale i to, do jakiego stopnia zużyły się już strategie jej demontażu.

Szczepan Twardoch, „Morfina”, reż. Ewelina
Marciniak
. Teatr Śląski w Katowicach, premiera
7 listopada 2014
„Morfina” na scenie to slapstickowy raut, w trakcie którego kolejni bohaterowie wykolejają się z bezlitosnym impetem – każdy w inny sposób. To gonitwa myśli na głodzie, chwytająca się narkotycznych flashbacków, łącząca fakty niezbornie i na chybił trafił, znajdująca dla scenicznych zdarzeń najniższy na skali percepcji mianownik. Niemcy leją tu po mordzie Polaków z finezją cyrkowej klaunady, kochanki-kolabornatki uwodzą żołnierzy trickami rodem z niemego kina, a Matka Polka (pochodząca w prostej linii od Matki Boskiej) w stroju podstarzałej Baby Jane z filmu Roberta Aldricha ma na zmianę bogoojczyźniane gwiazdorskie zwidy i nazistowskie, eugeniczne sympatie. Wodewil, show drag queen, weimarski kabaret – Marciniak czerpie z nich garściami, rysując świat „Morfiny” grubą kreską – jak staruszka makijaż zdradzający pierwsze oznaki demencji. Zastanawialiście się, dlaczego te panie mają fioletowe włosy?

Najtaniej jak się da, przeleżałymi farbami. Taka jest recepta „Morfiny” – chodzi o efekt oglądany w szerokim kadrze, za powłoką zaćmy, bez okularów. Mocno, głośno, ma być o wielkiej miłości i zbrodni, o godnych pozazdroszczenia wzlotach i upadkach. Konstanty Willemann (gościnnie Paweł Smagała) jest w tej opowieści tandeciarzem i hulaką, który zmienia narodowości jak rękawiczki. O swingującej jak trio akompaniatorów tożsamości, przelewa się przez spektakl ni to bezmyślny, ni naćpany w chmurze złotego pyłu i blasku świateł. Z pomocą w tym locie przychodzi mu choreograficzne szaleństwo spektaklu (znakomita Dominika Knapik) rozbrajające polską bohaterszczyznę, która najczęściej swe soki witalne czerpie z garsoniery i baru. Zresztą nie chodzi tu ani o historię Polski, ani tym bardziej o nasz patriotyzm. Marciniak wcale nie dekonstruuje narodowej mitologii. Ma do tego świetne narzędzia i zespół, ale rezygnuje z kolejnej groteskowej przebieżki przez imaginarium Polski katolickiej. Ta rezygnacja jest znacząca. Reżyserka na styku tego, co śląskie, polskie i niemieckie pokazuje historię jako kabaretową inscenizację i cyrkowe widowisko. To teatr dla mas, cyrk dla tych, co czerpią przyjemność z cudzego nieszczęścia. Seans dla płaczliwych. Historia jako wieczorna telewizyjna rozrywka, oglądana z zaciśniętymi pięściami i szczękami na kolanach. Aby taka historia działała – potrzebuje bohaterów i czarne charaktery. Więc się ich tworzy na wzór kryminałów, romansów i opowieści z dreszczykiem. 

fot. Aleksandra Śnieżek

To bardzo atrakcyjny świat, sensy zdają się w nim powstawać same, aktorzy korzystają z niego pełnymi garściami – okazuje się, że Teatr Śląski ma wspaniały zespół. Tym bardziej więc dziwi absolutna bierność dramaturga spektaklu. Zupełnie jakby uwierzył – a wraz z nim reżyserka – że i tak wszystko tu będzie znaczyć. Bo Polska, bo historia, bo pamięć – wiadomo, to składniki, które połączone, same z siebie niezawodnie eksplodują. Jak się okazuje, nie zawsze. Jarosławowi Murawskiemu sprawnie wyszło rymowanie stylizowanym trzynastozgłoskowcem, co widz mógł ocenić w wałbrzyskim „Na Boga!”. Tym razem jednak całkowicie zawiódł. Jego adaptacja składa się z fragmentów wybranych na chybił trafił, strzałów w ciemno. To jedynie konieczne paliwo dla inscenizacji, która – na szczęście – i bez przytomnego dramaturga mknie jak rozpędzona maszyna, nieubłaganie i do celu.

W rezultacie otrzymujemy przedstawienie, w którym scenografia wraz z grą świateł sprytnie tasującą sceniczne plany (Katarzyna Borkowska) znaczą więcej i ciekawiej, niż sam tekst i jego montaż. U Borkowskiej świat Willemanna to wielka arena zakończona pochylnią z kolorowych prostokątów polskich pól i odznaczeń naszytych na mundur jednocześnie. Z boku sceny ciągną się garderobiane teatralne lustra, które nie pozwalają nam zapomnieć, że wszystko jest tu widowiskowym numerem schlebiającym niewybrednym gustom. W „Morfinie” Marciniak  historyczna narracja to szmira korzystająca z tanich efektów, kieszonkowy harlequin i film klasy B dogadzające najniższym instynktom. Tego w polskim teatrze – i debacie – jeszcze nie było.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.