Bękart króla umiera pod Grunwaldem, powtarzając rozpaczliwie „jeśm krolowic”. Król miał niegdyś z jego matką „uczynek mężczyński”, ale zmarł, nie zostawiwszy mu nic w testamencie, i wyrzucona na bruk maćka zamieszkała z nim w domu zbytnim, przy łaźniach, gdzie nieustająco „pokładała się” na jego oczach z machlerzem i cieleśnikami. Chłopiec dorasta i mści się, pokładając się dla odmiany sam z łaziebnymi „duchnami”, bijąc i zabijając dawnych oprawców. W odpowiednio wymierzonych odstępach następują kolejne gwałty i zarżnięcia. Wszystko opisane w spektakularnie stylizowanym języku z częstym użyciem słów „rząpie”, „cudzić”, „bastert” oraz staropolskich odmian czasownika „być”.
„Wieczny Grunwald” ma jednak i drugie dno. Oto ów bękart umarł co prawda w „istnym światowaniu”, ale przemawia do nas „zza końca czasów”, jako świadomy wszechrzeczy nadczłowiek, wygodny dla autora wszystkowiedzący narrator. Z niejakim pobłażaniem stwierdza, że to i owo wydarzyło się „w wątku bliskim do naszego”, on sam przecież przeszedł już wiele wątków wszechświata, a opowieści o nich wypełniają kolejne rozdziały, przynosząc na chwilę ulgę od staropolskiej mowy. W tle trwa odwieczny konflikt polsko-niemiecki, historia się powtarza, a prosta przyjemność czytelnika ma płynąć – jak to bywa w czytadłach – ze splotów poniżenia i wywyższenia, przemocy i nagrody. „Umieranie jest jak oddychanie” – powie bohater, niczym staropolski Rambo.
Szczepan Twardoch, „Wieczny Grunwald.
Powieść zza końca czasów”. Wydawnictwo Literackie,
210 stron, w księgarniach od października 2013Fragmenty jednak są napisane zupełnie nieźle, i nawet można by tę książkę uznać za czytadło na wysokim poziomie, gdyby nie koszmarne mieszanki patriotyczno-seksualne, których wcale nie łagodzi konwencja opowieści:
W końcu widzę mój dwór, dwór drewniany, podmurowany, pobielony, w którym rozewrze się przede mną łono Matki Polski, otwieram drzwi i wchodzę, i piję z cyca (...). Wpasowuję mojego sztywnego siusiaka w czerwone, wilgotne otwarcie, ciało Matki Polski otacza mnie, obrasta, owija. (...) I z lędźwi, od sztywnego siusiaka, który – już to wiem – już nie jest siusiakiem, który służył wcześniej tylko do sikania, lecz jest rząpiem, więc od rząpia przebiega w moim ciele dreszcz.
Książka, wznowiona w październiku, a wydana w 2010 roku przez Narodowe Centrum Kultury z okazji rocznicy bitwy pod Grunwaldem (!), nie byłaby może szczególnie warta omówienia, gdyby nie fakt, że pomiędzy jej pierwszym a drugim wydaniem autor odniósł ogromny literacki sukces, a „Wieczny Grunwald” sam Twardoch określa jako powieść w swojej karierze przełomową – dzięki niej udało mu się odejść od jednoznacznej gatunkowej fantastyki ku literaturze.
Wznowienie „Wiecznego Grunwaldu” stawia jednak główne dzieło Twardocha, „Morfinę”, w innym, wcale nie korzystnym świetle – pozornie odległe, ale wyraziste podobieństwa, które łatwo odnotować na poziomie stylistycznym i tematycznym, obnażają słabości powieści o Konstantym Willemannie. Warstwa dobrej literatury bywa w „Morfinie” dość cienka, spod niej zaś prześwituje tkanka języka nieszczególnie subtelnego i dociekliwego, który o wiele poza własnym nieprzerwanym biegiem się nie troszczy. Odbita w zwierciadle „Grunwaldu” „Morfina” traci wiele czaru i choć obie powieści dzieli przepaść, to nie jest ona aż tak rozległa, jakby się na początku wydawało.
„Rząpie” zostaje tu zastąpione „kuśką”, niektóre sceny erotyczne mają podobnie pierwotny charakter, pojawia się wciąż powiązanie Warszawy i Polski ze zgwałconą kobietą i matką. „Pamiętaj synu, że wchodząc w ich picze” – poucza Konstantego oszalała matka – „nie tylko zaspokajasz swoje zwierzę, pamiętaj, że dokonujesz wtedy zjednoczenia z esencją Polski. Nie myśl o tych kobietach, one są mięsem: myśl wtedy o Polsce. Ja jestem Polską”. Sceny rozmów z matką nie są oczywiście reprezentatywne dla całej powieści, w „Morfinie” bywają na szczęście całe fragmenty zupełnie do „Grunwaldu” niepodobne, co jakiś czas pobrzmiewa jednak podskórnie tamten ton. Pojawiają się nawet „czarni bogowie”, którzy Paszce, bękartowi króla, towarzyszyli na każdym etapie żywota – jakby autor nie potrafił się już całkiem pozbyć niektórych wczytanych w twórczy tok przez poprzednią powieść motywów.
Obalanie stereotypów powstańczych, za które chwalona jest „Morfina”, odbywa się tu równolegle z podtrzymywaniem, a nawet podsycaniem innych, dotyczących płci i seksu, a także jednoznacznych psychologicznych uwarunkowań zachowania bohatera. Postać Kostka – Kosteczka, jak pieszczotliwie nazywa go towarzyszący mu cień, szalenie pomocna w narracyjnej konstrukcji „strażniczka świtu”, pozostałość wszystkowiedzącego narratora z „Grunwaldu” – rzeczywiście rozmija się z oczekiwaniami stawianymi wobec powstańców i patriotów. I ukazanie bohatera słabego, który z wojną nie chce mieć nic do czynienia, ma realną wartość edukacyjną – przyrost wartości literackiej nie jest jednak wcale proporcjonalny.
Najlepiej tę słabość widać w początkowych partiach książki, kiedy następuje nader dokładna ekspozycja sytuacji, prawie jak w powieści z tezą: oto kac szatkuje myśli w króciutkie porwane frazy, w takich właśnie frazach z pewnością myśli się na kacu, przede wszystkim dużo powtórzeń i retorycznych pytań, żeby dobrze oddać niepewność bohatera; nie ma kawy, acha – jest wojna, służąca jest niskiego stanu, więc mówi, że „ni ma”; dni picia liczy się, porównując z dniami niemieckiej okupacji, już wiemy – bohater nie jest prawdziwym patriotą. Na czwartej z kolei stronie, kiedy Kostek się ubiera i wypowiada powtarzającą się potem w różnych wersjach frazę – „jestem Konstanty Willemann, lubię samochody i eleganckie stroje” – wiemy o nim już prawie wszystko, i nie zostaniemy zaskoczeni aż do końca powieści, mimo przemiany, która odbędzie się za sprawą najlepiej zarysowanej postaci – Dzidzi. Dzidzia nie mogłaby już być bohaterką „Grunwaldu”.
Z czasem na szczęście schematyczność nieco ustępuje, Twardochowi najlepiej służą zaś sceny odchodzące jak najdalej od głównego toku opowieści, kiedy udaje mu się pozostawić nieszczęsnego Konstantego samemu sobie i pójść śladem innej, drugo- a nawet trzecioplanowej postaci, robiąc dobry użytek z narracyjnej wszechwiedzy kobiety-cienia: czytający okupacyjne obwieszczenie czterolatek czterdzieści lat później „przemierza ulice innej Warszawy, piękny, długowłosy, pewnym krokiem intelektualisty, który potrafi się bić”; a dwóch kawalerów z letniska narrator odnajduje odpowiednio „z przestrzeloną czaszką w lesie na wschodzie” oraz z teczką urzędniczą w dłoni i poczuciem bezsensu, przejechanego przez tramwaj za Gomułki. Pisanie Twardocha uzyskuje w tych fragmentach rzetelne literackie skupienie, ciężar słowa, którego brakuje w powtarzanych nieco z automatu – a na pewno z automatu przez czytelnika chwytanych – zdaniach o życiu Willemanna. Podobnie uwalniające stają się fragmenty dotyczące podróży Kostka i Dzidzi do Budapesztu. Szczegółowo opisywane potrawy, przyjemność jedzenia, przepych hotelu, kontekst innej przestrzeni – wszystko to, jak pisze Twardoch, sprawia, że stają się „na powrót ludźmi”. A pisarz na powrót staje się pisarzem.
Warszawa, historia, i postać wciąż zbyt podobnego do bękarta Paszki słabego mężczyzny, którego nie-patriotyzm wciąż trzeba opisywać w nowych słowach, ograniczają Twardocha jako pisarza, zamykają w ustalonej formie, przywiązują zanadto do świata mało intensywnego, z góry ustawionego, szkodliwego dla wyobraźni i językowej świeżości. Na szczęście na końcu „Morfiny” wątek przejmuje kolejna postać trzecioplanowa – dorożkarz. Jest nadzieja, że tym razem naprawdę mieliśmy do czynienia z powieścią przełomową.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).