ZOFIA KRÓL: Pamiętacie początki swojej pracy dziennikarskiej?
KAMIL BAŁUK: Byłem nastolatkiem i chciałem cokolwiek robić w dziennikarstwie. Dostać się we Wrocławiu do lokalnej „Gazety Wyborczej”, choćby na darmowy staż – próbowałem chyba pięciokrotnie, pierwszy raz w wieku 17 lat. Nie udało mi się nawet, jak już miałem na koncie dwie publikacje w „Dużym Formacie”. Być może szukali kogoś do innych tematów, ale nikt nigdy nie powiedział mi tego wprost. Podobnie było w jednej z wrocławskich rozgłośni radiowych – naprawdę chciałem tylko parzyć kawę, po prostu tam być – nie dostałem nawet odpowiedzi na maila. Po paru latach poszedłem do Polskiej Szkoły Reportażu, bo nie szło mi przebijanie się od strony lokalnych redakcji. Nie mam żalu, tak bywa, ale komunikatu „co było nie tak” nie dostałem nigdy.
OLGA WRÓBEL: Najpierw mi się wydawało, że nic nie pamiętam, ale teraz przypomniałam sobie całą plejadę żenujących historii. Choć ja nigdy nie miałam takiego zacięcia, żeby pracować w lokalnej gazecie; raczej mrzonki o własnych felietonach. Więc pierwsze rzeczy wysyłałam do „Filipinki”, raz tam opublikowali mój list do redakcji, wydawało mi się, że potem będą już publikowali wszystko. Drugie podejście było w „Wysokich Obcasach” w szkole Izabeli Filipiak. Próbowałam też kiedyś zostać felietonistką w serwisie gazety.pl „Z czuba”, a potem „Ciacha.pl” – w serwisie sportowym prowadzonym przez kobiety. Nie dostałam odpowiedzi. Podobnie było z „Activistem”.
A mieliście takie historie jak z początku listu otwartego dziennikarek i dziennikarzy freelancerów? Przyjęcie tekstu, potem brak kontaktu z redakcją i brak honorarium? Albo czekanie na odpowiedź miesiącami?
Olga: Nie, chyba nie. Ale ja zawsze miałam dość praktyczne podejście, pisałam tekst, kiedy pojawiło się zamówienie. Raz tylko napisali do mnie z „Wysokich Obcasów”, że bardzo lubią mój autorski styl pisania o książkach i chcą zaproponować mi stałą rubrykę. Napisałam dwa teksty, jeden z nich się nie spodobał, dostałam odpowiedź, ale nigdy nie dostałam za te teksty wynagrodzenia. Coś, co miało być współpracą opartą na moim indywidualnym stylu, rozeszło się po kościach, zostało niemiłe wspomnienie. Natomiast sam tekst upchnęłam w końcu w „Notesie na 6 tygodni”.
Olga Wróbel
Ur. 1982, z wykształcenia kulturoznawczyni, z zawodu muzealniczka, od dziesięciu lat na etacie w Państwowym Muzeum Archeologicznym. Założycielka i współprowadząca bloga Kurzojady. Jako freelancerka współpracuje z Krytyką Pollityczną, „Dwutygodnikiem”, „Notesem na 6 tygodni”, Magazynem „Książki” i „Fabulariami”. Recenzentka wewnętrzna w wydawnictwach W.A.B., Znak i Sonia Draga. Poparła listo otwarty dziennikarek i dziennikarzy freelancerów.
Kamil Bałuk
Ur. 1988, reporter. Absolwent socjologii, filologii niderlandzkiej i dziennikarstwa na Uniwersytecie Wrocławskim oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje z Instytutem Reportażu w Warszawie. Publikował m.in. w „Dużym Formacie”, „Przekroju”, „Wysokich Obcasach” i „Newsweeku”. Laureat Stypendium im. R. Kapuścińskiego. Autor książek „Wszystkie dzieci Louisa” i „Wodecki. Tak mi wyszło”. Obecnie pracuje nad reportażami o współczesnej Holandii. Członek Środowiskowej Komisji Dziennikarek i Dziennikarzy przy Inicjatywie Pracowniczej, która wystosowała list otwarty.
Kamil: Miewałem problemy komunikacyjne z redakcjami. Napisałem kiedyś długi reportaż dla pewnego pisma, redaktor pracował nad tym tekstem i mnie skłonił do pracy. Ale później okazało się, że tekst nie przekonał innego redaktora. Ten pierwszy powiedział, że tego nie puszczą, trochę mu głupio i przeprasza, zasugerował, żebym posłał do innej redakcji. Druga redakcja odpowiedziała, że tekst bardzo fajny, ale podobne tematy już były i żebym wysłał do tej pierwszej. W trzeciej redakcji dostałem najpierw akcept, że to pójdzie; później, że pójdzie, ale muszę skrócić o połowę – co też zrobiłem; potem sygnał, że puszczą, ale tylko w kolumnie jako felieton. Następnie dostałem informację, że nie zmieściło się w papierze, ale pójdzie w internecie – i ostatecznie nie poszło nawet w internecie. Wszystko działo się w ciągu dziesięciu dni i codziennie musiałem coś zmieniać, no i nie zobaczyłem ani złotówki. Kolejnej redakcji temat nie zainteresował, bo nie pasował do profilu, a jeszcze jedna nie odpisała mi w ogóle. Nie wskażę palcem, kto i kiedy, ale wśród tych tytułów były: „Polityka”, „Wysokie Obcasy”, „Tygodnik Powszechny”, „Duży Format” i „Magazyn Świąteczny”. W końcu wysłałem do szóstej redakcji, tekst puścili, choć niestety właściwie bez redagowania, ale zapłacili. Niedługo potem zamknęli dział reportażu. Nie ma co się zniechęcać, to nie jest zawód dla zniechęcających się. Ale byłoby łatwiej i bardziej pouczająco, gdybym mógł dostać od każdego z redaktorów dwa zdania wyjaśnienia, dlaczego zmienia swoją decyzję.
W nowo powołanej komisji dziennikarek i dziennikarzy jestem raczej wśród tych osób, które potrafią sobie wydeptać ścieżki w redakcjach. Ale założyliśmy ją właśnie po to, żeby solidaryzować się z tymi, którzy nie mają siły przebicia i zrezygnowaliby już przy pierwszej próbie. Mogę zresztą zdradzić, że w samej komisji też najwięcej robią osoby, które same nie mają jako autorki i autorzy problemu z redakcjami, po prostu umieją już jakoś działać. Część spraw, o których będę tu mówił, to historie koleżanek i kolegów.
Pełna treść listu otwartego dziennikarek i dziennikarzy freelancerów.
Fejsbukowa strona Komisji Dziennikarek i Dziennikarzy przy IP.
List freelancerów i freelancerek powstał przede wszystkim w środowisku reporterów, pisanie reporterskie ma też swoją specyfikę. Olga, a jak to jest z dziennikarstwem kulturalnym? Czy liczba stron, które codziennie czytasz, może się w ogóle jakkolwiek przełożyć na wynik finansowy?
Olga: W zeszłym roku napisałam dla „Dwutygodnika” tekst o najnowszych powieściach kobiecych o historii współczesnej, czytałam książki przez dwa miesiące, potem tydzień pisałam tekst. Wynik finansowy był żenujący, jeśli przeliczyć to sobie na godziny.
Choć i tak dostałaś więcej niż za zwykłą recenzję.
Olga: Największym problemem dziennikarstwa kulturalnego są właśnie duże teksty przekrojowe – musisz upolować duże liczby książek, ściągasz je z wydawnictw albo biegasz po bibliotekach. Potem dopiero siadasz do czytania i pisania. Plus jest taki, że nie musisz nigdzie jeździć.
W dziedzinie literatury, w sztuce czy teatrze jak najbardziej. My akurat w „Dwutygodniku” opłacamy przejazdy autorów na spektakle czy wystawy, jeśli muszą gdzieś jechać, więc o ten punkt listu się nie martwię. Nigdy nie sądziłam, że w innych redakcjach jest inaczej.
Olga: Muszę też od razu dodać, że pracuję na etacie w muzeum jako sekretarka, choć dostaję dość niską pensję, więc pisanie tekstów kulturalnych na freelansie pozwala mi utrzymać etat; a z kolei utrzymanie etatu pozwala mi na pisanie na freelansie. Ani z jednego, ani z drugiego oddzielnie bym pewnie nie wyżyła.
Właśnie, twoja biografia zawodowa jest trochę opowieścią o tym, jak uciec od problemów freelansu. Łączysz kiepsko płatny etat z pisaniem; ale przecież zamiast pisać od początku na freelansie, zdecydowałaś się na blogowanie. Kurzojady odniosły sukces i teraz są z tego pieniądze, ale jak zakładaliście bloga, to pewnie tak nie było.
Olga: Tak, ale Kurzojady były raczej efektem tego, że siedziałam na urlopie macierzyńskim, czytałam książki i potwornie brakowało mi kogoś, z kim mogłabym o tym podyskutować. Dopiero jak Kurzojady się stały popularne, ludzie zaczęli mówić, że to, co piszę, jest ważne i ciekawe. Dopiero wtedy przyszło mi do głowy, że mogłabym za to dostawać pieniądze. Wcześniej próbowałam publikacji komiksowej, to też czysta abstrakcja, jeśli chodzi o rozmowy z wydawcami i ich odpowiedzi…
W każdym razie zaczęłaś od drugiej strony – od kariery w internetach.
Olga: Tak, w bezlitosnym bądź co bądź internecie twardnieje ci skóra, stajesz się bardziej odporna na krytykę, nawet na jej dość niskie przejawy. Potem w kontaktach z wydawcami przyzwyczajona jesteś do bezpośredniości. Umiem drążyć, dopóki się nie dodrążę, także w kontaktach z redakcjami.
Kamil: To chyba najważniejsza cecha dzisiaj w dziennikarstwie, ważniejsza niż talent, czucie słowa, wiedza. Natomiast chciałem podkreślić, że w naszych postulatach nie chodzi o to, żeby się domagać opłacania każdej wykonanej pracy dziennikarskiej… Nie jesteśmy idealistami. Wszystko, o czym mówimy, łatwo zbić liberalnym argumentem, że my, reporterzy, specjalizujemy się po prostu w czymś, co nie jest rynkowo potrzebne. Nam chodzi tylko o jasne reguły. Jeśli dostaniesz odpowiedź, nawet negatywną, to wiesz, co dalej robić: szukasz gdzie indziej, piszesz szybko coś mniejszego, w ostateczności rzucasz reportaż, bo jednak się nie nadajesz. Wielu reportażystów utrzymuje się z pisania, może nie tylko z reportaży, ale w tym gatunku stawki wciąż są troszkę wyższe, więc skromnie, ale da się przeżyć. Czy są też tacy dziennikarze kulturalni?
Na pewno jest ich dużo mniej. Przede wszystkim dlatego, że znacznie mniej mamy czytelników. Poza tym to jeszcze trudniejsza materia. Jeśli piszesz reportaż, masz jednak jakiś konkretny materiał, opowieść. A teksty, które publikujemy na przykład w „Dwutygodniku”, są często przede wszystkim pisane z głowy, to od myśli wszystko się zaczyna. Dlatego też czasem po prostu się nie udają. Mimo dobrej woli autorów nigdy nie zostają ukończone. Na dwusetny numer „Dwutygodnika” mieliśmy infografikę: podawaliśmy między innymi, że jakieś 647 tekstów nie powstało ze względu na nagły ślub autora, uraz głowy z winy kota, rwanie ósemek czy zatrucia i reumatyzm. To tylko trochę żarty, naprawdę ciągle teksty nie powstają, a usprawiedliwienia autorów to osobny gatunek literacki, zawsze żałuję, że nie mogę tego upubliczniać. To oczywiście też nasze redaktorskie ryzyko – musimy zamawiać również teksty, które mogą się nie udać, bo dzięki temu powstają także rzeczy wybitne. Mówię o tym wszystkim, bo kolejny postulat z listu – żeby wystawiać umowy zawsze przed rozpoczęciem pracy pisarskiej – wydaje mi się w przypadku dziennikarstwa kulturalnego problematyczny. To działa przeciwko autorom, jeśli się spóźnią lub nie napiszą tekstu w ogóle, będą musieli płacić tak zwane kary umowne.
Kamil: Ważne, żeby zawrzeć choćby umowę ustną lub mailową. Oczywiście, nie w ciemno i niekoniecznie z debiutantem. W reportażu zresztą też tak bywa, że świetny temat jest marnowany, bo ktoś nie umie go napisać. Ale dobrzy redaktorzy potrafią zwykle coś z tego wyciągnąć.
Olga: Jeśli trzeba wysnuć coś z własnej głowy, to musi być sprawna. A myślenie czysto organizacyjne zabija sprawność intelektualną: zdobyć książkę, przeczytać, napisać tekst, odesłać umowę, zdobyć kolejne zlecenie. Szczególnie jeśli jesteś freelancerem i musisz doglądać tych spraw, bo przyjdzie koniec miesiąca i nie będziesz miał jak zapłacić rachunków. To potwornie zjada czas, który dobrze by było poświęcić na refleksję, nawet taką głupią jak z Instagrama: skarpety, koc i książka. Ale nawet jeśli napiszesz trzy przekrojowe teksty w miesiącu, nie wyrobisz pensji, która pozwoli ci na przeżycie.
Kamil: Ja bym nie mógł żyć tylko z freelansu, bo zamiast pisać, ciągle bym się martwił, że żyję z freelansu… Mam stałą, comiesięczna wypłatę w Instytucie Reportażu, taki znalazłem sposób na to, żeby wciąż pisać. Znam kolegów, koleżanki, którzy obniżyli jakość tekstów, żeby pisać szybciej i w miesiąc trochę więcej zarobić. To nie mój sposób pracy, i choć rozumiem ich, to chyba czasem warto zrezygnować z tematu.
Olga: Ja nie mam takiej wolności, żeby po przeczytaniu pięciu książek uznać, że jednak temat się nie klei. Zawsze coś z tego tekstu próbuję wydobyć, żeby czas się jakoś zwrócił. Nie mam takiego luksusu, żeby po dwóch tygodniach pracy nad tekstem powiedzieć „A nie, jednak nie”.
Czytając list z postulatami freelancerek i freelancerów, zrobiłam oczywiście jako redaktorka rachunek sumienia. Z szybkością wypłat może jest słabo, ale nie ma nagłych obsuw o kolejny miesiąc, to dość przewidywalne. Z komunikacją chyba nieźle, staramy się odpowiadać na maile, jeden z pracowników redakcji znalazł się w niej w ten sposób, że kiedyś wysłał nam po prostu świetny tekst na mail redakcyjny. Wasze postulaty uczą mnie natomiast, jak potrzebna jest jasna deklaracja co do kwoty, która zostanie wypłacona. Szczególnie jeśli podejmuje się nową współpracę, także wtedy, kiedy autor o to wcale nie pyta.
Olga: Niedawno po raz pierwszy pisałam do „Książek” Agory dwie zamówione recenzje. I nie dogadałam kwoty, bo mam etat, więc uznałam, że zapłacą mi po prostu, ile mogą. Bardzo się zdziwiłam, kiedy miesiąc po publikacji dostałam prośbę o przesłanie danych do umowy i w mailu było powiedziane, że „jeszcze nie znają wyceny tekstu”. Jeszcze nie znają wyceny tekstu, który ja napisałam, a oni już opublikowali... Opadła mi szczęka do samej ziemi. Gdybym nie widziała, że 27 przyjdzie przelew z muzeum, to bym płakała nad tym krwawymi łzami.
Kamil: Nie rozumiem, czemu nie można dostać widełek wyceny. Chętnie się postaramy o wyższą wycenę, napiszemy lepiej, ale musimy wiedzieć, z czego ta wycena wynika. W Agorze na dodatek to działa tak, że jeśli jest po piętnastym danego miesiąca, dostaniesz pieniądze dopiero następnego piętnastego. Jest tylko jeden dzień, kiedy robią przelewy. Dostałem kiedyś propozycję od człowieka na etacie, że wynagrodzenie za reportaż przeleje mi na szybko ze swoich, a ja mu oddam za miesiąc, bo przez jego niedopatrzenie przegapiliśmy ten piętnasty. Miło, ale nie skorzystałem. W innym tytule dostałem propozycję: „Wyślij trochę umów in blanco, to następnym razem już tylko wpiszemy kwotę i datę, wypłata będzie szybciej”. Intencje dobre, wiem, ale to jakieś chałupnicze metody.
Kolejny temat, który poruszacie w liście, to nieodpowiadanie na maile.
Kamil: Redakcja nie odpowiada? To znaczy, że twój tekst nikomu nie jest potrzebny, sorry. Częsty argument. Rozumiemy, że ktoś może nie być zainteresowany publikacją tekstu. Chodzi jedynie o to, żeby to zostało powiedziane wprost. Tymczasem niektórzy redaktorzy odpisują na maile, tylko jeśli dostaną dobry tekst, czasem też jeśli jest bardzo zły. Za to tekst, który rokuje, ale trzeba dużo nad nim pracować – to dla redaktora kłopot. Najlepiej nie odpisywać albo odpisać, że „kiedyś pójdzie”, odłożyć na później. Mamy w szeregach osoby, które na publikację czekały ponad rok, bo redaktor prosił o jeszcze chwilę czasu. Albo takie, które ze zdziwieniem przeczytały swój tekst w gazecie, która nigdy nie odpisała, że go bierze. Tekst w międzyczasie wysłali innej redakcji i musieli się tłumaczyć.
Czasem trudno odpisać, że czegoś się nie chce, bo wypadałoby podać przyczynę. A żeby zrobić to rzetelnie, trzeba by poświęcić parę godzin na rekonstrukcję wad tekstu. To niemożliwe, bo w tym czasie trzeba się zająć tekstami, które idą do publikacji.
Kamil: Rozumiem, ale lepiej nie podawać powodu niż nie odpisywać w ogóle. W ostateczności można wykorzystywać do odpowiedzi gotowe szablony, choć niektóre koleżanki i koledzy uważają, że to brak kultury. Nie byłbym radykalny, dla mnie to dopuszczalne. Napisać, że tekst nie pasuje do danego medium, że szukamy czegoś innego.
A co począć ze złymi tekstami? Nie da się nikomu wytłumaczyć, że pisze banały, kryteria też są oczywiście niejasne. W idealnym świecie należałoby za taki tekst, jeśli był zamówiony, płacić połowę stawki i nie publikować. Tylko żaden dział prawny się nie zgodzi na podpisanie takiej umowy, bo nie doszło do publikacji.
Kamil: A możesz to oficjalnie powiedzieć w takiej rozmowie? To uwrażliwia nas też na tę drugą, redaktorską stronę tych konfliktów. Czy wyrzucisz to w redakcji?
Nie wiem [śmiech], zastanowię się. W przypadku debiutujących autorów po prostu piszemy, że to tekst na próbę. Gorzej, jeśli zły tekst się zdarza uznanym autorom, mieli gorszy dzień albo uznali, że to pismo internetowe i można w nim napisać cokolwiek.
Olga: Chciałabym oczywiście powiedzieć, że zawsze należy opublikować, jak się zamówiło. Ale jako czytelniczce nie zależy mi przecież na tym, żeby czytać fatalne teksty tylko dlatego, że ktoś je zamówił…
Ruch dziennikarek i dziennikarzy zaczął się od opublikowanego rok temu wpisu Ewy Kalety na fejsbuku o tym, że z pracy reporterskiej nie da się przeżyć, jego szalona popularność wynikała z zawartych w nim olbrzymich emocji. Podobnie było później z rozmową, którą przeprowadził z nią Adrian Stachowski. Jej wpis szedł prosto z trzewi, powiedziała pierwszy raz wyraźnie coś, o czym wszyscy milczą. Emocjonalny jak na tego rodzaju formę jest też wasz list. Zwłaszcza początek, który opisuje tragiczne losy kolejnych tekstów. Czy tylko dzięki temu wybuchowi emocji można wreszcie cokolwiek zmienić?
Kamil: Mnie osobiście obcy jest poziom emocji, jaki osiągnęła Ewa w tym poście. Wolę rozmawiać o konkretach. Ale to rzeczywiście stało się kołem zamachowym całego ruchu. Łatwo zdyskredytować pojedyncze głosy, zawsze jest jakieś usprawiedliwienie dla konkretnego nieprzyjętego lub niezapłaconego tekstu. Ale kiedy zbierzesz to, wystąpisz w grupie, we wspólnocie, to już trudniej to zlekceważyć. Rozmawiasz z dziesiątkami osób, których teksty przez lata czytałeś, i oni wszyscy mają te same zmartwienia. Czyli to problem systemowy. Zresztą chętnie przyjmiemy w swoje szeregi radosnych i niesfrustrowanych niczym freelancerów. Tylko coś ich mało.
Początki naszej komisji były trudne. Zebraliśmy bardzo dużo ludzi. Pierwsze spotkanie było w zasadzie koszmarne. Przyszła masa straumatyzowanych osób, których główną, może nawet nieświadomą, potrzebą tamtego wieczoru było wyrzucenie z siebie żalu. Wszyscy wyszli ze spuszczonymi głowami, z myślą, że nic z tego nie będzie… List, ten króciutki, o którym tu mówimy, pisaliśmy sześć czy siedem miesięcy, to nie jest szybkie tempo, ale za to bardzo demokratyczne.
Komentarze
Jestem nietypowym przypadkiem, bo pięć lat temu sama, świadomie zrezygnowałam z etatu w gazecie – było to w „Rzeczpospolitej”, gdy właściciel złożył wszystkim dziennikarzom propozycję nie do odrzucenia. Chodziło o rozwiązanie dotychczasowych umów i podpisanie nowych, z nowo powołanymi spółkami. Sprawę opisywały szczegółowo inne media. Ta sytuacja uświadomiła mi, że nawet umowa na czas nieokreślony może zmienić się z dnia na dzień, słowem: w życiu nie ma nic pewnego, ale decyzja o tym, czy godzę się na pogorszenie warunków pracy, zależy już tylko ode mnie. Przy okazji zrozumiałam, jak ważna jest zawodowa solidarność. Gdyby wszyscy powiedzieli wówczas: „nie”, wydawcy byłoby trudniej przeforsować niekorzystne dla pracowników zmiany. Dlatego teraz bez wahania podpisałam się pod wspólnym, dziennikarskim listem do wydawców. Odkąd porzuciłam etatową pracę w mediach, minęło już trochę czasu. Nie żałuję tamtej decyzji, ale było mi łatwiej ją podjąć, bo miałam dodatkowe źródła dochodu. Nie wyobrażam sobie dziś utrzymywania się wyłącznie z pracy dziennikarskiej. Zdaję sobie sprawę z tego, jak trudno musi być kolegom i koleżankom – wolnym strzelcom, którzy nie mają innych opcji. Mnie na pewno by się to nie udało. By nie pracować coraz więcej, w dodatku pod presją, że pieniądze nie wpłyną na czas, musiałam nauczyć się negocjowania umów i wypracować własne reguły współpracy. Tytuły, z którymi współpracuję, rzetelnie wywiązują się ze zobowiązań, ale sytuacja na rynku jest coraz trudniejsza, konkurencja wzrasta, więc tym bardziej konieczne jest wspólne ustalenie zasad – mówiąc o nich jednym głosem, łatwiej jest egzekwować ich przestrzeganie od drugiej strony. Dbając o swoje prawa, przywracamy równowagę sił z czasów, gdy większość z nas pracowała na etatach. Wydawcy dbający o jakościowe dziennikarstwo powinni dostrzec w tym wyłącznie korzyści.
Problem kontaktu z publicystami freelancerami znam w jakiejś mierze z dwóch stron. Wprawdzie nie pracowałem nigdy etatowo w prasie papierowej, ale w mediach elektronicznych zdarzyło mi się trzykrotnie być kierownikiem działu w redakcji (dwa razy w telewizji, raz w radiu) – i widzę, że problemy bywają, wbrew pozorom, dość podobne. Natomiast od dwóch lat jestem jednoosobową firmą, czyli zostałem freelancerem na własne życzenie (to znaczy nie było moim życzeniem wyrzucenie mnie z Polskiego Radia, ale kiedy już to się stało, postanowiłem sprawdzić, jak to jest – pracować bez szefa). Sądząc po moich doświadczeniach redakcyjnych, wiele negatywnych zjawisk wynika nie ze złej woli, tylko z nieuwagi. Pamiętam na przykład – jeszcze z lat 90. – frustrującą stertę projektów przedsięwzięć telewizyjnych, o których wiedziałem, że są dobre, natomiast w dającym się przewidzieć czasie nie będę miał jak ich sfinansować. Najprościej było milczeć, żeby nie zrażać autorów, licząc, że zdarzy się jakiś cud ekonomiczny (przez rok pracy udało mi się może uruchomić ze dwa projekty). Poza tym było tych propozycji za dużo – choć dziś, ćwierć wieku później, myślę z zakłopotaniem, że należało opracować sobie jakiś szablon i jednak udzielać odpowiedzi. Mea culpa.
Z drugiej strony jako freelancer zdaję sobie sprawę, że jestem obecnie w relatywnie lepszej sytuacji niż debiutant. Piszę, prowadzę audycje i spotkania z publicznością od dwóch dekad, i choć nie dorobiłem się statusu gwiazdora, to raczej nie jestem w relacjach z redakcjami osobą nieznaną. Nie chroni mnie to jednak przed przynajmniej częścią irytujących zjawisk, jak: nieterminowość wypłat (do półtora miesiąca), zmienianie tytułów bez konsultacji z autorem, a w jednym przypadku: dopisanie mi zdania, które zmieniało sens całego wywodu! Wtedy akurat zrobiłem przez telefon dziką awanturę i redakcja mnie publicznie przeprosiła. Zastanawiam się, jaką miałbym szansę na te przeprosiny, gdyby nie fakt, że w tym czasopiśmie publikowałem dość regularnie.
Uważam, że tekst zamówiony musi być zapłacony – to ryzyko redakcji, chyba że strony umówią się inaczej. Taka umowa, że ryzyko podejmuje autor, wchodzi jednak w grę jedynie w stosunku do debiutanta lub osoby bardzo krótko po debiucie. W każdej innej sytuacji zamawiający redaktor wie, do kogo się zwraca i o czym ma być tekst, nie ma więc żadnego powodu, żeby potem twierdził, że „wyobrażał sobie co innego”. Osobną kwestią jest wysokość stawek; powoli uczę się, żeby o to pytać przed przystąpieniem do pracy, ale trochę mnie to (pewnie jak każdego) krępuje i potem rzadko bywam zaskoczony in plus.
Macie dużo odpowiedzi z redakcji?
Kamil: Dostaliśmy wsparcie z „Krytyki”, „Dwutygodnika”, spotkaliśmy się już z „Pismem” i „Przekrojem”. Odpowiedziało „Zwierciadło”, „Kosmos dla dziewczynek” i „Tygodnik Powszechny”, planujemy się spotkać. Wydawnictwo Bauer powiedziało „Pressowi”, że dostali list. Trochę szkoda, że nie odpisali. Ale na przykład z Agory ciągle nic. Do jej tytułów pisze większość członków naszej komisji. Wiemy, że ustalenie czegoś sensownego jest możliwe – redaktorzy wręcz już dzisiaj spełniają nasze postulaty, tyle że wybiórczo: wobec niektórych osób tak, wobec innych nie. Kiedy pytamy pojedyncze osoby w redakcjach, czy dostały ten list, potwierdzają, ale nikt nie odpowiada. Każdy mówi, że to nie jego decyzja. Ale nikt nie przekazuje jej odpowiednim osobom.
Za duża instytucja?
Kamil: Może. Ale wciąż też czekamy na odpowiedzi z „Polityki”, z „Newsweeka”.
Wracając jeszcze do emocji. W rozmowie wokół listu z Janem Smoleńskim Olga Gitkiewicz mówiła też o samotności freelancera. Problemy, o których piszecie w liście, wynikają w dużej mierze z braku komunikacji, to wszystko świadczy o upadku współpracy na linii redaktor–autor. To bardzo smutne, bo właśnie z tej współpracy ogromnie dużo fajnych rzeczy w historii powstało. Olga Gitkiewicz podkreśla, że ona w przeciwieństwie do redaktorów nie może pójść na kolegium redakcyjne i czegoś przegadać. Czujecie się samotni, opuszczeni przez redakcje?
Olga: To dobre pytanie, bo właściwie nigdy by mi nie przyszło do głowy, że redaktor może być moim wsparciem. Jeśli mam jakiś problem z tekstem, nie idę z tym do redaktora, tylko do moich kolegów po fachu. Idea, żeby iść z tym do redaktora, jest super nowa [śmiech]. Juliusz Kurkiewicz zamówił u mnie tekst o biografii Kuronia, nad którym właśnie ślęczę. Było mi bardzo głupio go dopytywać, czy mogę pisać ten tekst z bardziej osobistego punktu widzenia. Miałam poczucie, że ja to powinnam wszystko wiedzieć, że się obnażam ze swoją niekompetencją. To jest osoba, która u mnie zamawia, i ja powinnam powiedzieć „Juliuszu, tutaj masz idealny tekst” i w ogóle się nie zgłaszać do niego z problemami. Tymczasem on odpowiedział mi bez problemu, że tak, może być osobiście.
Nie czuję się jednak samotna, bo, mówiąc górnolotnie, mam oparcie w swoim środowisku. Mam z piętnaście osób na czacie na bieżąco.
Komentarz
Jako dziennikarka-freelancerka podpisuję się pod listem dziennikarek i dziennikarzy do wydawców obiema rękami. Przez lata spotykałam się z brakiem dotrzymywania umów ze strony zamawiających teksty, zmienianiem stawek za teksty już po ich oddaniu czy niepublikowaniem tekstów miesiącami oraz nieodpowiadaniem na moje maile. Kilka z nich nadal zalega w największych tytułach.
Jako sekretarz redakcji znalazłam się po drugiej stronie stołu. Pamiętając własne problemy z wydawcami, upokorzenia związane z dopraszaniem się o publikację/umowę/zapłatę, obiecałam sobie, że będę dbać o autorów. I mam nadzieję, że tak się dzieje.
Zawsze mailowo lub telefonicznie informujemy autora o stawkach (które są w stałych widełkach), naszych wymaganiach i procesie pracy nad tekstem. Płacimy w okolicach wydania numeru, ale nie pozwalamy też tekstom leżeć miesiącami. Zdarzają się oczywiście niechlubne wyjątki, związane zwykle z długą pracą nad tekstem. Ale staramy się nie zostawiać autora bez odpowiedzi, bez informacji, co dzieje się z jego tekstem – w końcu sami jesteśmy freelancerami.
Po rozmowach z KDD ustaliliśmy, że w roku 2019 będziemy podpisywać umowy z autorami z wyprzedzeniem, przed oddaniem tekstu. W odpowiedzi na propozycje tematów lub niezamówionych tekstów ustawimy autorespondera, dając sobie dwa tygodnie na zapoznanie się ze sprawą. Jeśli po tym czasie się nie odezwiemy, autor ma prawo uznać, że nie jesteśmy zainteresowani propozycją lub tekstem. Mam nadzieję, że te zmiany ułatwią komunikację i współpracę.
Tak, problem jednak w tym, że nie każdy ma taką sytuację. Ten list ma też, jak podkreślałeś, Kamil, bronić tych słabszych.
Kamil: Tak, choć też nie chodzi o to, żeby zaklinać rzeczywistość, żeby dziennikarstwo nagle wróciło do lat 90. Raczej o to, żeby uświadomić redakcjom, jak wielki procent ich łamów to są freelancerzy. Bo moim zdaniem oni tego nie widzą. Dział kadr bierze pod uwagę tylko tych na etacie. A przecież niektóre tytuły drukują proporcjonalnie więcej tekstów autorstwa freelancerów niż etatowców. Czyli to freelancerzy tworzą ten tytuł.
W rozmowie Ewy Kalety z Adrianem Stachowskim pada określenie „wyzysk”. Pracujesz, robisz dobrze swoją pracę, a nie jesteś w stanie się z tego wyżywić. Podobnie jak te sprzątaczki, o których Ewa Kaleta pisała, a potem zorientowała się, że zarabia mniej niż one. Zgodzicie się z tym określeniem?
Olga: Trudno powiedzieć, bo z drugiej strony praca w kulturze to luksus. Nikt też specjalnie nie ukrywa, że to nie będą złote góry i że naród nie będzie cię nosił na rękach.
Kamil: Nie zgodzę się z Ewą, to jednak nie jest wyzysk. Rację ma Olga – to jest luksusowy wybór. Przeciętny reporter ma zestaw cech, w tym umiejętności interpersonalne, znajomość języka obcego, umiejętność posługiwania się językiem na piśmie i w mowie – słowem, może podjąć się wielu innych prac, z których się utrzyma.
Olga: To prawda, sprzątaczka nie ma tej mobilności zawodowej.
Kamil: Tak, chociaż w Polsce panie sprzątające niekiedy zarabiają więcej niż dziennikarze. Nasz apel to nie pieniactwo grupy uprzywilejowanych ludzi. Nie o to walczymy, żeby móc wyżyć z pisania. To twoja decyzja i twoja odpowiedzialność, czy chcesz ryzykować wybór takiego zawodu. Walczymy o to, żeby móc w ogóle oszacować, jak będzie wyglądała nasza praca, ile zarobimy, i dostać w terminie pieniądze. To chyba rozsądne oczekiwania.
Walczycie o rozmowę.
Kamil: O komunikację i o pewne stałe warunki. Nie gwarancję, że dany reporter wyżyje z pisania. Chcemy, żeby mógł spojrzeć w kalendarz, w wyceny tekstów i ocenić, czy wyżyje…
Olga: W kulturze też zazwyczaj nie podaje się stawek. Niektórym głupio pytać o pieniądze, więc podawanie widełek, jak mówiłaś, to powinna być norma, żeby nikt nie musiał się o to dopominać.
Ale ja nie myślałam o tym liście w kategoriach walki o rozmowę, ucieszyło mnie samo powstanie związku, grupy nacisku. Wyobrażałam sobie, że jak napiszę artykuł i redakcja nie wywiąże się z umowy, to postraszę ich takim związkiem i padną ze strachu. Ktoś bez talentu do nękania redakcji może się tym wesprzeć. Taka wspólna siła.
Stowarzyszenie Tłumaczy tak trochę działa – wypracowuje też konkretne dobre modele umów.
Kamil: Też mamy taki zamiar.
Olga: Tak, to działa. Na Kurzojadach kiedyś nie podawaliśmy tłumaczy, ale Stowarzyszenie zaczęło nas regularnie szkalować pod każdym postem: „Gdzie jest tłumacz? Kto przetłumaczył?”. Podziałało.
Brakuje mi w tym liście postulatu w sprawie nieodbierania autorom praw autorskich. To w przypadku dziennikarstwa kulturalnego – nie wiem, jak jest z reportażem – bardzo częste: umowy na przekazanie praw, często zupełnie niepotrzebnie. A jeśli autor się upomina, to zwykle dostaje bardziej przychylną umowę, w każdym razie w naszej instytucji. Z założenia niestety jest wersja z przekazaniem praw. W innym przypadku podobno instytucja publiczna naraża się na zarzut niegospodarności.
Olga: Wiele osób po prostu nie wie, jak działają prawa autorskie.
Kamil: Planujemy dla naszych członków szkolenia w tej kwestii. Sytuacja, w której redakcja może w przyszłości sprzedawać dalej nasz tekst, a my nie możemy go nawet opublikować w książce, jest osobliwa. Znam takich, którzy swoje teksty musieli odkupywać od redakcji, żeby wydać w książce. Często prawa odbierane są nam z czystej nadgorliwości firmowych prawników. Bo redaktorzy nie umieją powiedzieć, po co i dlaczego nam je zabierają. A wystarczyłaby przecież nieograniczona terminowo licencja niewyłączna.
Czy spotykacie się z takim argumentem, że przecież jest kryzys prasy i wszystko z niego wynika?
Olga: Zawsze jest kryzys czegoś. Nie widzę też wielkiej różnicy pomiędzy złymi praktykami w prasie papierowej a tymi w redakcjach serwisów internetowych, gdzie przerzuciła się część publicystyki.
Kamil: To dobra wymówka. Ale przecież nikt z nas nie żąda, żeby za teksty płacono nam tyle, co 15 lat temu. Chodzi o to, żeby redaktorzy powiedzieli wprost, ile się dostaje, kiedy się dostaje, odpisali na maila, wysłali PDF z ostateczną wersją.
To akurat może być bardzo trudny wymóg. Jeżeli masz czterdziestu autorów, którym musisz posłać PDF, to w życiu nie zdążysz z wydaniem. Czasem warto też zaufać redaktorowi.
Kamil: Raczej chodzi o sytuacje, w których redaktor na kilka godzin przed wydaniem dopisuje ostatnie zdanie do tekstu albo zmienia tytuł. Czy to kryzys prasy? Raczej problem międzyludzkiego porozumienia.
Redaktor może odpowiedzieć, że on również ma taką pensję, że ledwo wyżywi rodzinę; nie ma czasu na informowanie autora, bo goni do następnej pracy. To taka kryzysowa piramida. Zresztą Ewa Kaleta też o tym mówi w wywiadzie – nie wiadomo, kto jest winny, to nie redaktor, ale ktoś wyżej. A może coś?
Olga: Kapitalizm.
Kamil: Kapitalizm, oczywiście. Nie mamy pretensji do redaktorów, chcemy grać w jednej drużynie. Ale najpierw zwrócić ich uwagę, wprawić w rodzaj konstruktywnego dyskomfortu, żeby redaktor spotkał się z sześcioma innymi, żeby poszli do swoich szefów i powiedzieli: „Hej, mamy ponad 75% autorów na freelansie, zróbmy coś, żeby lepiej się współpracowało”.
Olga: Reporterzy i tak nie mają najgorzej, mają pewien know-how i siłę przebicia. Bez was się nie da robić prasy. Natomiast jeśli chodzi o pisanie o kulturze… – jeżeli tupnę nogą ja i pięćdziesięcioro innych autorek i autorów, to czy czytelnicy w ogóle to zauważą?
Komentarze
Bartłomiej Chaciński
Dziennikarz, kierownik działu kulturalnego tygodnika „Polityka”
List rozumiem jako wezwanie do tego, żebyśmy się traktowali poważnie i z szacunkiem. Z czym się zgadzam jako z pewną ogólną zasadą. I uważam go za początek ważnej dyskusji, potrzebnej, bo media drukowane i cyfrowe – a do nich odnosi się list – współtworzą w coraz większym stopniu tzw. autorzy zewnętrzni. Sam mam z nimi kontakt przez cały okres pracy w roli redaktora w różnych tytułach i wiem, że problemy zasygnalizowane w liście są realne. Przyda się jakiś kodeks dobrych praktyk w pracy z freelancerami. Choć niektóre postulaty pachną mi idealizmem – propozycja ujmowania w umowach (wcześniej podpisywanych) bardzo dokładnych wytycznych dla tekstu, włącznie z zakresem tematycznym, wydaje mi się możliwa przy pracy nad książką, ale w praktyce redakcyjnej już nie bardzo, a na pewno nie w każdym przypadku. Hasło „termin zapłaty powinien pozostać niezależny od terminu publikacji materiału” abstrahuje od sytuacji mediów, którym reklamodawcy nie płacą niezależnie od terminu publikacji reklam, a dystrybutorzy – niezależnie od tego, kiedy i czy sprzedali dany egzemplarz. A nawet jeśli da się walczyć z tego rodzaju problemem, to już nie pracujący z autorem redaktor miałby na to realny wpływ. Tyle na szybko i bardzo osobiście w tej sprawie, ale na koniec dnia miałem dylemat: uszczegółowić odpowiedź, czy może odpowiedzieć freelancerowi w sprawie tekstu, którego kolejną wersję dostałem przed paroma dniami. List nie pozostawia wątpliwości, że to drugie pilniejsze.
Aleksandra Klich
Wicenaczelna „Gazety Wyborczej”, redaktorka naczelna „Wysokich Obcasów”
Pracujemy nad usprawnieniem współpracy z dziennikarzami freelancerami. Zależy nam, by była satysfakcjonująca zarówno dla czytelników, redakcji i autorów. Już teraz zobowiązujemy się do szybkiej komunikacji z autorami zewnętrznymi, informowania o tym, czy akceptujemy, czy nie temat, a potem tekst. Materiały zakwalifikowane do publikacji, po redakcji, poprawkach autora i zaakceptowaniu przez niego finalnej wersji będziemy wyceniać zgodnie z naszymi stawkami i płacić honorarium nawet w sytuacji, gdy tekst czeka na publikację.
Stawki, które oferujemy, są uzależnione od nakładu pracy autora, ale też redaktorów „Gazety Wyborczej”, którzy pracują nad materiałami, więc trudno nam zobowiązywać się do ich podawania na etapie zamawiania tematów.
Do końca stycznia przekażemy konkretne ustalenia dotyczące postulatów zawartych w liście