Antologię „O nich tutaj”, zbiór czterdziestu tekstów publikowanych w „Literaturze na Świecie” między końcówką 1983 roku a początkiem 2015 – jak podaje ściśle redaktor wyboru, Piotr Sommer – zilustrowano ikonkami ze strony Noun Project. Jest tu między innymi papryczka, skarpeta, krzesło, groszek cukrowy, monter i pudło w dwóch wersjach, a także rzeczowniki bardziej abstrakcyjne, jak „fragment większej całości” przedstawiony jako kawałek puzzlowej układanki. Na zaprojektowanej wedle koncepcji Frycza i Wichy okładce ikonka krzesła krzyżuje się z ikonką stołu, tworząc dobrze wyważoną kompozycję. Setki ikonek Noun Project zostały jednak pierwotnie pomyślane nie jako ładne obrazki, ale jako współczesne esperanto – próba ułatwienia komunikacji ponad granicami kultur i języków. Można je ściągać ze strony za darmo i używać do usprawniania komunikacji miejskiej czy informowania na temat dostępnego zdrowego jedzenia. Jak narysować „kompost”, ale tak, żeby odróżniał się od zwykłego śmietnika? – pytała jedna z uczestniczek warsztatu, na którym wypracowywano system znaków dla nieznających angielskiego mieszkańców miast.
Twórców antologii w „Projekcie Rzeczownik” interesuje rzecz jasna co innego niż społeczna, praktyczna wartość języka obrazkowego – każda ikonka została podpisana polską nazwą, która nie stanowi tłumaczenia angielskiego podpisu, ale interpretację samego obrazka. Przywodzi to na myśl jeden ze sposobów rozumienia przekładu jako transpozycji nie ze słów, ale wprost z idei stojących za wersją oryginalną, i przynosi niekiedy zaskakujące rozwiązania, które świadczą o rozpiętości możliwych tłumaczeń i sposobów rozumienia. I tak na przykład ikonka „wanny” z wygiętym w pałąk prysznicem podpisana została „łabądzica”, a „wieszak na ubrania” na trzech nóżkach – „stoję”. Czasownikowa forma podpisu podważa nie tylko to, co zdaje się pierwotnym zamysłem twórcy ikonki, czyli wieszakowatość, ale także całą jej podstawową rzeczownikowość, i dokonuje przewrotu równego przetłumaczeniu „Kubusia Puchatka” jako „Fredzi Phi-Phi”. Cała ta zabawa trwa w tle kolejnych zgromadzonych w książce esejów, komplikując ich przekaz i tworząc jeszcze jeden poziom namysłu nad językiem i przekładem. Dwie ikonki jajek zostały podpisane po prostu „na miękko” i „sadzone”. Tłumaczenia niewiele mówią o oryginale, samym obrazku, pozwalają natomiast zastanowić się nad kulturą, w której sposoby przyrządzania jajek są tak obyte w języku, że sam rzeczownik można już pominąć.
Podobny kierunek myślenia pokazuje Piotr Sommer we wstępie, który pod maską zmyłek w rodzaju „to jest wstęp techniczny” skrywa wykład nie tylko koncepcji książki, ale i tego, czym dla redaktora antologii i współtworzącego ją środowiska w ogóle jest albo bywa przekład. „O nich tutaj”, jak mówi podtytuł, to „książka o języku i przekładzie” – kolejność nieprzypadkowa, główną bohaterką jest polszczyzna. Łatwo uznać to za oczywiste i zlekceważyć doniosłe konsekwencje takiego postawienia sprawy. Nie chodzi jedynie o to, że – jak powoli uczymy się rozumieć, choć edukacja szkolna nieco w tym przeszkadza – dzieło tłumaczone to dzieło literatury języka przekładu, nie języka oryginału, a za jego autora, co najmniej na równi z autorem pierwotnym, należy uważać tłumacza. Ważne jest i to, że jeśli podmiot współczesny bywa, jak chciał na przykład przywoływany w jednym z tekstów przez Łukasza Sommera Wilhelm von Humboldt, przede wszystkim podmiotem gadającym, to wszelkie, nawet najbardziej szczegółowe rozważania nad jakością przekładu, zasadą języka, najdrobniejszymi niuansami stylu, minimalnymi zmianami melodii, dotyczą od razu, na znacznie ogólniejszym poziomie, całego tego ustanawiającego podmiot gadania.
Podział tekstów na rozdziały, zawierające „Ogóły” i „Szczegóły”, pokazuje paradoksalnie, że żaden przekładowy ogół nie może się obyć bez szczegółu, czyli radosnego grzebania w materii słów, a każdy szczegół sięga od razu czegoś znacznie ogólniejszego – właśnie bycia w języku. Tak się dzieje choćby z drobiazgowymi analizami stylu poezji Schuylera w wersji Sendeckiego, Sosnowskiego i Zadury (esej Mikołaja Wiśniewskiego przerywają „dwa krzesła i stolik”, ktokolwiek podpisywał ikonkę po angielsku, nie miał tu do wyboru dwóch słów na stół) czy rozmaitymi, głównie – wedle Adama Lipszyca – chybionymi, zmaganiami Krynickiego z Celanem (po czterech stronach pojawia się klosz z okrągłym trzymadełkiem przetłumaczony sztubacko jako „pokrywka w kształcie”).
Odległość pomiędzy szczegółowymi rozważaniami najeżonymi cytatami a pytaniem o znaczenie tych wszystkich językowych melodii na szerszym planie jest znacznie mniejsza, niżby się mogło początkowo zdawać. Szaleńczy skok refleksji odbywa się niepostrzeżenie, niekoniecznie zresztą expressis verbis w samym tekście. Tak jakby językowy konkret, wystarczająco uważnie zgłębiany, łączył z szeroko rozumianą filozofią języka czy podmiotu jakiś tunel szybkiego ruchu, skrót, momentalnie przenoszący na inny poziom namysłu. Dzięki temu pasjonujące staje się rozważanie przyrostków i przedrostków, przerzutni, właściwości potocznej polszczyzny i przekładowych wpadek.
Antologię „Literatury na Świecie” najciekawiej pomyśleć jako opowieść o literaturze polskiej w jej alternatywnej, zróżnicowanej, zaburzonej wersji, której często tak bardzo nam brakuje. Tworzył ją nie tylko Boy, który wedle myśli Błońskiego – co w antologii przywołuje Andrzej Siemek – dopisał swoimi przekładami brakującą część polskiej literatury. I nie tylko portretowany przez Piotra Pazińskiego Izaak Cylkow, który na przełomie wieków tłumaczył na polski Biblię hebrajską, a gdyby historia potoczyła się inaczej, jego przekład byłby pierwszym z wielu, dyskutowanym i podważanym przez następców. Historia polskiej literatury jako dziejów przekładu obejmuje także przywoływany w antologii „Pisarze polscy o sztuce przekładu 1440–2005” zapomniany czas, kiedy polszczyzna występowała w wersji mówionej, a każde jej spisanie wymagało tłumaczenia na łacinę. Ową alternatywną linię literatury wyznaczają jednak nie tyle poszczególne przykłady, ile całość myślenia o rodzimym języku, perspektywa, w której, dajmy na to, przekłady Horacego mają w dziejach języka i literatury polskiej takie samo znaczenie jak poezja Kochanowskiego. „Po jakiemu Gustaw czytał swoje «Księgi zbójeckie»?” – pyta Łukasz Sommer, pokazując, jak niewielką mamy świadomość historii literatury jako historii tłumaczeń. I podaje jeszcze jeden wiele mówiący przykład: „Iliada” dociera dzisiaj do polskich uczniów jako trzynastozgłoskowiec z XIX wieku, a „Odyseja” jako XX-wieczna powieść. Przyzwyczajenie do lekceważenia przekładu kosztem oryginalnego dzieła, cudem jakby przetransponowanego na inny język, jest jednak tak silne, że nawet w skądinąd rzetelnie uprawianej historii literatury na te rozbieżności często w ogóle nie zwraca się uwagi.
Alternatywna opowieść o literaturze polskiej jest tu prezentowana czytelnikowi oczywiście tylko w jednej z możliwych wersji, przyjętej przez tłumaczy i eseistów związanych mniej lub bardziej ze środowiskiem „Literatury na Świecie”, a ponadto gęsto przebranej przez redaktora, który wybrał z tych lat teksty jego zdaniem „najlepsze”. Z tym wyborem, zarówno na poziomie tekstów publikowanych w piśmie, jak i tych wybranych do antologii, można by się – rzecz jasna – bardzo pokłócić, ale właśnie o możliwość kłótni tu chodzi. Kategoria gustu, która nieuchronnie majaczy w tle i wprost pojawia się w rozważaniach ze wstępu, z cennym wskazaniem, że być może względność tej kategorii jest jej siłą, nie słabością, przyda się także przy lekturze poszczególnych artykułów. Autorzy z tego kręgu, jak wiadomo, nie stronią od ocen, nieraz formułowanych równie ostro, jak błyskotliwie, a negatywnych recenzji jest tu mniej więcej tyle, ile pozytywnych i wypośrodkowanych. W tej alternatywnej historii literatury polskiej zamiast znanego festiwalu zachwytów i niepodważalnych wielkości oglądamy nieustanny spór, wzajemne zwalczanie się konwencji, konsekwentne podważanie kanonu.
Mniej przekonująca jest prowadzona zarówno w niektórych tekstach, jak i na poziomie wstępu czy rozmów, jakie odbywają się wokół antologii, uparta walka z „teorią” przekładu. Przede wszystkim dlatego, że – jeśli stosować ściśle to rozróżnienie – tak ceniona przez autorów praktyka przekładu przestaje już być praktyką, kiedy zamiast tłumaczyć kolejne dzieła, piszą o tłumaczeniu eseje i uprawiają krytykę przekładu. Oparcie tekstów na konkretnych przykładach nie powoduje, że rozważania stają się mniej teoretyczne, zawierają przecież klasyfikacje – choć nieraz poprowadzone subtelnie – i formułują wnioski ogólniejsze niż materiał, który biorą pod uwagę. Niechęć do języka nafaszerowanego terminologią, który przedkłada precyzję nad jakość słowa, jest zrozumiała, ale teorię można przecież uprawiać także ze swadą i błyskiem w oku, jak to robi wielu autorów antologii. Za deklaracjami niechęci do teorii tkwi jednak inne przekonanie, które warto wydobyć zza tamtych nieco chybionych zarzutów. Otóż jeśli teoria, jak chcą ją rozumieć wypowiadający się tu tłumacze, faktycznie zagraża przekładowi, to dlatego, że aparat naukowy dystansuje go, oddziela od naturalnego, spontanicznego strumienia literatury, do którego przekład od początku należy, choć często właśnie mu się tego miejsca odmawia. Oddziela go, zanim jeszcze przekład zdąży w nim zaistnieć. Walka z teorią, sama w sobie niekoniecznie sensowna, wiąże się zatem z ze wszech miar słuszną obroną przekładu jako elementu równie spontanicznie związanego z rodzimą kulturą, co samo pisanie oryginalne – z obroną przekładu jako literatury.
Pozostaje pytanie, czy rzeczywiście w ostatnich latach wzrosła świadomość znaczenia przekładu oraz czy pojawiła się szansa na potraktowanie go jako alternatywnej linii czy choćby elementu historii rodzimej literatury. Czy przestanie nas zaskakiwać pytanie o język, w jakim Gustaw czytał „Księgi zbójeckie”? W ostatnich latach pojawiły się liczne nagrody dla tłumaczy, coraz częściej są zapraszani jako goście festiwali, mniej jest portali i publikacji, w których zapomina się zamieścić nazwisko tłumacza obok nazwiska autora. Zdawałoby się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. A jednak w stosunkowo niedawnym, bo napisanym w końcu 2014 roku, zamieszczonym w antologii eseju o książce Jerzego Jarniewicza „Gościnność słowa” Marcin Szuster uznaje, że ta zmiana dotyczy tylko inicjatyw okołoliterackich, nie pogłębia zrozumienia samego zjawiska. Rzeczywiście, jak pisze Szuster, miejsca na krytykę przekładu w mediach nie przybywa, ten sam problem jednak dotyczy eseistyki czy krytyki literackiej w ogóle, niezrozumienie zjawiska przekładu jest tylko częścią szerszego niezrozumienia tego, jak istotny bywa w świecie element języka czy świadomie formułowanego w języku namysłu.
W obu przypadkach zresztą brakuje nie tylko przestrzeni dla tekstów, ale i tych, którzy te przestrzenie umiejętnie zagospodarowują – redaktorów, podobnie zresztą niedocenianych jak tłumacze. Sommer we wstępie wspomina mimochodem, że większość tekstów do pisma, zamieszczonych później w antologii, powstała, bo w którymś momencie udało mu się je od kogoś „wydębić”. Jak mówi w filmie Martina Scorsese o „New York Review of Books” Robert Silvers: chodzi jedynie o to, żeby najbardziej uzdolnieni ludzie pisali na wszelkie możliwe tematy; problem oczywiście w tym, żeby znaleźć tych ludzi i uzyskać od nich teksty. Jeśli brakuje tego, kto dębi, podważający kanon spór nie ma szansy zaistnieć.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).