GŁUPOTA: Gwałt przesądu
Magdalena Lagaleriade / CC BY-NC-SA 2.0

25 minut czytania

/ Obyczaje

GŁUPOTA: Gwałt przesądu

Rozmowa z Jackiem Dobrowolskim i Michałem Pawłem Markowskim

Głupotę należałoby sytuować między biegunami idiotyzmu i kretynizmu. Idiota myśli i działa sam, odrzucając porządek symboliczny, który wszystkim mówi, jak żyć, natomiast kretyn jest całkowicie oddany Innemu

Jeszcze 6 minut czytania

TOMASZ STAWISZYŃSKI: Czy głupota – głupota rozumiana filozoficznie, nie potocznie – to po prostu odwrotność mądrości? Rewers rozumu? Czy może zupełnie osobne, autonomiczne uniwersum, które nie spełnia się w definicji wyłącznie negatywnej?
MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI:
Zanim zaczniemy rozmawiać, warto przypomnieć uwagę Musila, który nad głupotą zastanawiał się bardzo długo i w „Człowieku bez właściwości” umieścił niemało „głupich” postaci. Otóż w wykładzie o głupocie, który wygłosił jeszcze przed przyłączeniem Austrii do Rzeszy, przypomniał rzecz dość oczywistą, a mianowicie, że „każdy kto zamierza mówić o głupocie, albo z pożytkiem uczestniczyć w rozmowie o niej, musi zakładać, że sam nie jest głupi”. No więc to chyba możemy założyć – że nie jesteśmy głupi, bo żeby o głupocie rozmawiać, głupim być nie można. Jak wiadomo, lepiej z mądrym zgubić (czyli milczeć), niż z głupim znaleźć (czyli rozmawiać).

Poczyńmy więc niniejszym takie założenie!
MPM: Jednak od razu pojawia się pytanie: a może jednak nie sposób się od głupoty oddzielić, może tylko głupi o głupocie może coś powiedzieć, bo jest to rodzaj doświadczenia, a o doświadczeniu bez doświadczenia trudno w ogóle coś mówić, bo to tak trochę, jakby o życiu mówił ten, kto nie żyje. Od razu widać, że dystynkcje nie są oczywiste. Oczywiście nikt nie chce być głupi, jeśli przez głupotę rozumieć fundamentalny brak: brak wiedzy, rozumu, brak inteligencji, brak roztropności, ale wydaje mi się, że głupota omija ten wymiar. Brak wiedzy to ignorancja, brak inteligencji to matołectwo albo kretynizm (i w ogóle umysłowe niedostosowanie), brak roztropności to lekkomyślność, i tak dalej, i tak dalej. Sokrates udawał naiwnego, bo nie chciał swojej mądrości od razu pokazywać: wiedział, że roztropniej – ze względów pedagogicznych – udać niewiedzę, ale przecież nie przedstawiał się swoim rozmówcom jako ktoś „głupi”, ani nie traktował swoich rozmówców jak głupków, z którymi rozmowa to strata czasu. Świat sokratejski nie dzielił się na mądrego Sokratesa i głupków, ale na tego, kto wie i tych, którym się wydaje, że wiedzą. Mądrość Sokratesa nie polegała na demaskowaniu głupoty, ale na dekonstrukcji pozoru. W tym sensie opozycja mądrości i głupoty niewiele nam mówi i trzeba raczej szukać znaczenia głupoty gdzie indziej.

JACEK DOBROWOLSKI: Nie sposób mówić o głupocie i nie posługiwać się kategorią tego, co jest jej przeciwieństwem, czy też co postulujemy jako jej przeciwieństwo, czyli pojęciem rozumu czy rozumności. Cała sztuka w tym, żeby nie popaść jednocześnie w traktowanie jej jako czystego „braku” rozumu, braku, który można w prosty sposób uzupełnić czy pokonać. W ogóle najważniejsza uwaga w prolegomenach do nauki o głupocie brzmi tak: głupota jest czymś bardzo, być może wręcz nieskończenie (choć co do tego teoretycy przedmiotu się spierają: Einstein, jak pamiętamy, uważał ją za nieskończoną, Spinoza za skończoną) złożoną. Złożoność tę można też ująć jako wieloaspektowość zagadnienia. Głupota jest multiproblematyczna. Nie stanowi ona problemu epistemologicznego, czy choćby zespołu problemów epistemologicznych (choć i takie się składają na jej zagadnienie), lecz jest kwestią ogólnoantropologiczną, czyli też polityczną, społeczną, psychopolityczną i psychologiczną, składającą się z wielu pytań – od tego, czy człowiek jest w ogóle rozumny, przez to, na ile może być rozumny, kiedy taki bywa, jakie są warunki możliwości stawania się racjonalnym, aż po takie jak: dlaczego człowiek nie chce być racjonalny, w jakich warunkach i okolicznościach wygrywa deracjonalizacja, tzn. tendencja do wzrostu czy przewagi postaw irracjonalnych. Pozytywna przestrzeń badania głupoty jest więc tak nieograniczona jak w ogóle nauka o człowieku – nie odgraniczałbym tutaj od razu, tak jak Michał, ignorancji i braku inteligencji.

To chyba najczęstsze skojarzenia, jakie się uruchamiają na dźwięk słowa głupota...
JD: Są przypadkami ekstremalnymi głupoty, ale jako takie wyznaczają pewne kategorie jej postrzegania, tym bardziej że sprawa nie ogranicza się też po prostu do jakiejś dychotomii, np. inteligencji i matołectwa, albo wiedzy i niewiedzy. Wilk pogrzebany jest pomiędzy tymi biegunami; pomiędzy tępotą a bystrością umysłu, tak samo jak między pełną wiedzą a pełną niewiedzą, mieści się cała „szara strefa” – i to ona wypełnia nasze życie, bo mało kto jest po prostu tępakiem albo geniuszem intelektu, większość oscyluje nieustannie gdzieś pomiędzy. Wyśledzenie w tej strefie specyfiki irracjonalności, oddzielenie w niej głupoty od jej przeciwieństwa to właśnie największe pole do eksploracji dla antropologa głupoty. I tutaj też napotykamy konkretne miejsce problemu, od którego zaczął Michał – żeby coś tu powiedzieć, trzeba „nie być głupim”, a w każdym razie wierzyć, że wie się, jak odróżnić głupie od głupszego, jeszcze głupsze oraz najmniej spośród nich głupie. Do tego trzeba wypracowania pewnej metodologii, bycia „mądralą”. Wyniki takich badań wielu teoretyków (np. Musila właśnie, także Eliasa Canettiego) doprowadziły jednak w końcu do całkowitego zanegowania racjonalności (rozumu) jako cechy gatunkowej czy ludzkiej, czyniąc z niej ekskluzywną własność odizolowanego umysłu, bądź w ogóle ją negując jako taką.

MPM: Zgadzam się z Jackiem i chciałbym dopowiedzieć parę rzeczy. Po pierwsze, głupota nie jest zjawiskiem, które można ograniczyć do tego, co się wie, czy czego się nie wie, albo braku inteligencji, umysłowej niesprawności. Głupota nie siedzi w naszych głowach, ale „dzieje się” na skrzyżowaniu wielu dróg, co oznacza, że jest zjawiskiem nie tyle indywidualnym, co społecznym. Najchętniej bym w tę właśnie stronę skierował naszą rozmowę. Flaubert chyba pierwszy zauważył coś, co nazwał terrorem nowoczesnej głupoty, przez co rozumiał prosty fakt, że głupota jest ubocznym efektem Oświecenia, jego mroczną stroną, albo podziemnym i wciąż rosnącym odpadkiem ideologii postępu. Tu głupota jest zdecydowanie reakcyjna: jest reakcją na bolesne doświadczenia nowoczesności, puszczonej w ruch przez rozum.

Po drugie, głupota jest nie tylko „szarą strefą” między skrajnościami, ale także, a może nawet przede wszystkim, sferą transcendentalną, czyli taką, która określa warunki rozumności jako takiej. To znaczy, że człowiek staje się racjonalny, rozumny, „mądry”, i tak dalej, nie sam z siebie, nie „out of blue”, ale przekraczając własną głupotę, jakoś z nią walcząc, jakoś się do niej dystansując, zawsze jednak będąc z nią w jakiejś relacji, zawsze ją mając na oku, jako niepokojący rdzeń, jakąś kłującą obecność. Rzecz w tym, jak te dwie rzeczy pogodzić ze sobą: z jednej strony to, że głupota jest reakcyjna i jej terror jest odpowiedzią na terror rozumu (tu otwierają się otchłanie polityki głupoty), z drugiej natomiast to, że głupota zdaje się być mroczną strefą nie tyle historii, co nas samych. Stąd pożytki zastanawiania się nad głupotą. W jej działaniu, w jej reakcyjności, w jej oporze wobec rozumu widać nie tyle to, że człowiek jest głupi i tyle (takie wskazywanie palcem na „głupka” jest mało ciekawe), ile historyczne warunki racjonalności: to, jak rozum wyłania się ze swojej mrocznej macierzy. Albo jak się nie wyłania i w niej grzęźnie. To właśnie wtedy odkrywamy głupotę niejako w stanie czystym, niezakłóconym, gdy jakaś grupa społeczna odmawia wejścia w strefę racjonalności, a więc w konsekwencji, w sferę polityki. Gdy jednak mimo wszystko, mimo swej całej apolityczności, głupota zaczyna rządzić polityką, wtedy wpadamy w poważne tarapaty.

No właśnie – jakaś grupa odmawia wejścia w strefę racjonalności... Czy zatem w tej czystej, wzorcowej niejako postaci głupoty – jeśli coś takiego w ogóle występuje, jeśli z tej mgławicy wariantów i subwariantów głupoty wyłania się w ogóle jakaś hierarchia, jeśli jest tu w ogóle możliwe jakieś stopniowanie – założona jest jednak pewna intencjonalność? Że więc z głupotą w stanie czystym mamy do czynienia przede wszystkim wówczas, gdy niewiedzy, irracjonalności, intelektualnej ślepocie towarzyszy jeszcze jakiś świadomy upór, jakieś zatwardziałe dążenie do permanentnego pozostawania w stanie ogłupienia?
JD: Tak, mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju skandalu antropologicznego i być może jedną z największych zagadek człowieka. Teoretycznie jest tak, że nikt nie chce być głupi, nikt nie chce być nieracjonalny. Wszak człowiek jest rozumnym zwierzęciem. W każdym razie tak by się zdroworozsądkowo wydawało, że człowiek z natury unika głupoty, bo jak twierdził Arystoteles – dąży do poznania. Niewiedza miałaby być stanem przykrym, choć też każdy nauczyciel wie, że dla bardzo wielu osobników uczenie się również jest stanem przykrym, nierzadko przykrzejszym. Otóż żeby nie chcieć być głupim, trzeba wiedzieć, że się nim jest, jeśli zaś się tego nie wie, to i nie chce się z tego wyjść, a może i nie chce się wiedzieć. Na tym właśnie polega głupota. W tym sensie głupota to nie tylko niewiedza, ale i niewiedza o własnej niewiedzy (nie wiem, że nie wiem), zbudowana na przekonaniu przeciwnym (bo jeśli nie wiem, że nie wiem, to sądzę, że wiem, względnie waham się, ale wahanie jest dla umysłu stanem jeszcze gorszym, więc raczej poweźmie on nieuzasadnione przekonanie niż będzie się wciąż wahać), którego zresztą, jak każdego powziętego przekonania, człowiek nie chce się łatwo pozbywać, przeciwnie, będzie go bronił, upierał się. To znane zjawisko konserwatyzmu umysłu. Tym bardziej, że jest to zadowalające jego miłość własną przekonanie o tym, że wie, rozumie, trafnie osądza itp., któremu należałoby się przeciwstawić, naruszając samozadowolenie, będące wszakże domyślnym i pożądanym stanem każdego osobnika. Stąd właśnie dziwne na pierwszy rzut oka zjawisko obstawania przy głupocie, które może wręcz sprawiać wrażenie świadomego, intencjonalnego, jak powiedziałeś, działania głupoty, jakiejś jej aktywności, nieomal perfidnej, na pewno perwersyjnej – i tak rzeczywiście jest, tzn. głupota istotnie aktywnie działa i funkcjonuje w tym sensie, w jakim nasz umysł gotów jest racjonalizować najbardziej nawet pozbawione racji przekonania, w imię samozadowolenia i paru innych drobnych przyjemności.

Mają dziś na ten temat sporo do powiedzenia neuronaukowcy i psychologowie społeczni, którzy zgodnie twierdzą, że zasadniczą cechą ludzkiego umysłu jest dążenie nie tyle do zbudowania adekwatnego obrazu rzeczywistości, ile do zbudowania obrazu wewnętrznie spójnego. Jak jest naprawdę – to nas odruchowo, żeby nie powiedzieć „naturalnie”, nie interesuje, interesuje nas, żeby się nam wszystko mniej więcej zgadzało. A racjonalizowanie jest najlepszym narzędziem takiego uspójniania...
JD: I właśnie „racjonalizowanie”, w sensie budowania uzasadnienia czy racji dla czegoś absurdalnego, mniej lub bardziej udanego uzasadnienia, jest tą najczęściej chyba w życiu spotykaną formą aktywnej, uporczywej i niedającej się łatwo zbić z tropu głupoty. Jak powiedział rzeczony Musil, gdyby głupota nie była do złudzenia podobna do mądrości, powodzenia, prestiżu i tym podobnych rzeczy, to naprawdę nikt nie chciałby być głupi. Jednak to pragnienie głupoty rzadko kiedy jest świadome własnej aberracji – nie wie, co czyni. Natomiast świadome, celowe pragnienie głupoty jako takiej, samoogłupienia, to raczej coś, jak można sądzić, nietypowego. Tak radykalną postawę spotyka się rzadko i jest ona raczej efektem pewnego przerafinowania intelektualnego i wielkiego paradoksu, jak np. w przypadku Pascala, który świadomie doradzał sobie samemu i innym ludziom religijnym praktyki o charakterze „ogłupiającym” (dla upokorzenia pychy rozumu). Normalnie jeśli ktoś obstaje przy swojej irracjonalności, to raczej dlatego, że widzi w niej „wyższą mądrość”, Pascal też tak to widział; w tym sensie rzeczywiście nikt nie chce być głupcem, kimś „mniej mądrym”, można co najwyżej wyznawać „mądrość głupoty” – jest taki koncept w chrześcijaństwie. W ogóle niesamowita ilość głupoty wynika być może przede wszystkim z pragnienia bycia mądrzejszym niż inni – jak powiedział Michał, z Oświecenia, ale i szerzej, po prostu z pragnienia wiedzy, z tego samego pragnienia, które czyni filozofem. Nikt też nie bywa tak głęboko głupi jak filozof.

Na poziomie świadomości zbiorowej dochodzi do tego jeszcze kwestia gier władzy, tożsamości, dyskursów i różnic klasowych. Z jednej strony ludzie nie tylko mają swoje poglądy, ale i utożsamiają się z nimi, toteż ich racjonalność czy dorzeczność nie jest dla nich jedyną stawką, niektóre rzeczy uważa się, jest się o nich przekonanym, dlatego że „my tak uważamy”; inne znowu rzeczy uważa się, dlatego że oni uważają na odwrót – i nic nas nie przekona, że jest inaczej. Społeczne funkcjonowanie opinii, poglądów, ocen, wykracza zdecydowanie poza samą kwestię ich zgodności z oświeconym rozumem, a nawet potocznym rozsądkiem (jakże często wierzy się święcie w rzeczy wręcz nierozsądne), być może tak bardzo, że właściwie rola rozumności w ich funkcjonowaniu jest w ogóle socjologicznie pomijalna. Nie znaczy to może, że zachowaniami zbiorowymi rządzi głupota, ale znaczy to tyle, że nie rządzi nimi rozum, odgrywając jedynie rolę drugorzędną, marginalną i przygodną. Już samo to wydaje się jednak ogólnie głupie. Przygniatająco głupie.

MPM: Jacek mówi, że głupota polega – między innymi – na tym, że się nie wie, że się nie wie, i że ta nieoświecona niewiedza kieruje, przez niebywały upór, ludzkim działaniem, a więc należy raczej do dziedziny praktycznych zachowań niż mądrości. Raczej to jest z obszaru phronesis [mądrości praktycznej – przyp. red.] niż sophia czy episteme [wiedzy], ale na odwrót, do góry nogami, bo o filozofii i wiedzy mówić tu nie można. Na pewno jednak można mówić o jakimś „programie” działania i uporze. Ale jakim uporze? Takim mianowicie, że uparcie nie przyjmuje się do wiadomości istnienia jednostkowego punktu widzenia, jednostkowej perspektywy i jednostkowej ekspresji. Ale tu trzeba ostrożnie, bo przecież każdy „głupek wioskowy” albo „święty idiota” niczego innego nam nie oferuje, jak tylko swoje własne myślenie, obojętne wobec całej sfery symbolicznej, w której żyjemy. Taki „osobny” człowiek, od jurodiwych wszelkiej maści do Szwejka, jest głupkiem, ale osobliwym, bo żyje życiem tak dalece idiomatycznym, jakby nikt poza nim nie istniał i nie istniały złożone reguły społecznej komunikacji.

We wstępie do swojej gigantycznej książki o Heglu („Less Than Nothing: Hegel and the Shadow of Dialectical Materialism”, Verso 2012), Žižek szkicuje ciekawą typologię głupoty. Najpierw wyróżnia takich głupków, którzy po prostu „nie jarzą”, o co chodzi. Rozumieją logikę zdarzenia (bo są hiperinteligentni), ale nie znają sposobu kontekstualizacji. Taki idiota to ktoś taki, kto na konwencjonalne pytanie „co słychać”, odpowiada co naprawdę słychać, albo ktoś taki, kto patrzy na gwiazdy, a wpada do dołu – w tym sensie filozofowie są permanentnymi idiotami. Taki głupek bierze zbyt dosłownie to, co jest czystą konwencją, jednym słowem nie zna reguł konwencjonalnej komunikacji, jak dziecko, które krzyczy, że król jest nagi, ale nie wie, że pod ubraniem nadzy są wszyscy.

Potem Žižek mówi o kretynach, morons, którzy stuprocentowo identyfikują się ze zdrowym rozsądkiem, albo – by użyć języka Lacana/Žižka – stoją murem za „wielkim Innym” pozorów. Tu mamy pomocników wielkich detektywów, którzy powinni ofiarować swoim pracodawcom (Sherlock Holmes, Hercules Poirot) zdroworozsądkowy punkt widzenia, który służy za „lustrzane” odbicie tego, co złoczyńca miał na uwadze, wyobrażając sobie, co o zbrodni pomyśli przeciętny człowiek.

Chyba tak też należałoby sytuować głupotę: między biegunami idiotyzmu i kretynizmu. Idiota myśli i działa sam, odrzucając porządek symboliczny, który wszystkim mówi, jak żyć, natomiast kretyn jest całkowicie oddany Innemu, całkowicie odpowiada na jego wezwanie i używa języka, który nie jest jego, ale pochodzi wyłącznie skądinąd. Idiota – jak Szwejk – nie rozumie, że innych interesuje on tylko jako przypadek losowy, jako funkcja, jako przegródka w systemie, i nie wie, że inni mówią innym językiem niż on. Kretyn natomiast nie wie, że język, którym się posługuje, szybuje nad nim, nawet go nie dotykając i pozostawiając wyłącznie na pastwie komunałów.

I tu wracam do Flauberta i jego „Słownika komunałów”, który powstawał przez lata, ale swoje właściwe otoczenie i zastosowanie znalazł wtedy, gdy Flaubert wymyślił Bouvarda i Pécucheta, dwóch kretynów, którzy kopiują wszystko, co wpadnie im w ręce, ale niczego nie są w stanie przemyśleć. To właśnie o takiej głupocie, nieświadomości tego, że to język nami mówi, a nie my mówimy językiem, myślał inny fascynat głupotą, Roland Barthes. Dla niego głupota (po francusku bêtise, czyli właściwie bestialstwo w sensie podstawowym, zwierzęcość), to aroganckie panowanie doksy, potocznej opinii, drobnomieszczańskiego konsensusu. To „gwałt przesądu”. W jednym z listów Flaubert powiedział, że „najtrudniejsze jest wiedzieć, czego nie należy mówić”. Wydaje mi się, że to właśnie  jest macierzyste otoczenie głupoty, jej naturalne środowisko: język, z którego nie ma ucieczki, którego nie można w jego poręczności ominąć, który narzuca się z niebywałą arogancją krążącego sloganu, a którego używa się, jakby wypowiadało się prawdy ostateczne. Głupota kwitnie w przestrzeni stadnej mowy, z której wygnano wahanie i przemilczenie. Nie można się dziwić, że taka wizja uproszczonej komunikacji opartej na myślowych i językowych kliszach musi budzić pożądanie u kogoś, kto całkiem oddał się Innemu, kto żyje tylko mdłym odbiciem zatartych monet, a uparcie używa języka tożsamości, nie wiedząc, że tożsamość, o której mówi nie jest przez niego stworzona, tylko dana z góry, nadana przez język, który z niego kpi. To o tym właśnie myślałem, gdy mówiłem o wejściu głupoty w sferę polityki, co dokonuje się w klasycznej postaci w Polsce obecnie.

Musieliśmy w końcu tego tematu dotknąć, nie było wyjścia.
MPM: Mogę się mylić, ale od czasu totalnego zawłaszczenia publicznej mowy przez komunistów, nigdy jeszcze nie słychać było w Polsce ostatnich lat tak zużytego idiomu, tak odjednostkowionej mowy, tak martwego, drewnianego, zdrętwiałego języka, jak ten używany przez polityków nowej władzy. Dlaczego to jest niebezpieczne? Ano dlatego, że głupota wynika z bezpowrotnego wpadnięcia w pułapkę bezpośredniości, albo braku dystansu. Używając języka Žižka, można powiedzieć, że idiota nie ma dystansu do samego siebie, natomiast kretyn nie ma dystansu do tego, co mówią inni. Język, którym się kretyn posługuje nie dopuszcza wielu znaczeń, ukrytych sensów, niedopowiedzeń, które tylko odwlekałyby skuteczność mówienia i rozszczelniałyby zasłonę języka, którą kretyn się opatula, bo wie, że jest nagi, ale tej myśli do siebie dopuścić nie chce i nie może. Najszybciej działa stereotyp, to wiadomo, ale działa nieracjonalnie, przez emocjonalną, a więc bezpośrednią interwencję. Stereotyp nie dlatego jest groźny, że upraszcza – bo sam umysł działa upraszczająco – ale dlatego, że ma działać jak pałka: od razu, bez namysłu, z najmniejszą dawką wahania. Jeśli więc głupota to całkowite oddanie się stereotypom, stereotyp zaś ma działać jak pałka, to związek głupoty z przemocą staje się oczywisty.

Nie sposób chyba puścić mimo uszu uwagi Michała o języku nowej władzy, choć czynię to od razu z zastrzeżeniem, że nie o doraźne politykowanie tutaj chodzi, a o dostrzeżenie pewnych uniwersalnych mechanizmów, nawigujących każdą konkretność, w tym także konkretność smutnej polskiej sceny politycznej. Mówię „smutnej” z pełną świadomością, bo charakteryzuje ją właśnie brak dystansu, dosłowność, niechęć do uwzględniania wielowymiarowości tak określonej problematyki, którą chce się rozstrzygać jednoznacznymi dekretami. Język, którego obecnie się używa, a który składa się z określeń dosadnych i niepozostawiających przestrzeni na jakąkolwiek interpretację, otóż to wszystko, co bez wątpienia dostrzegalne jest w sposobie mówienia i rządzenia aktualnej ekipy, przewija się zarazem przez wasze wypowiedzi dotyczące głupoty... Tyle że może nie o nią samą chodzi – nie o nią w stanie zdefiniowanym, czystym – a właśnie o pewnego rodzaju siłę, która z zastosowania takiej strategii w świecie społecznym może płynąć. Czy głupota – paradoksalnie – nadaje się waszym zdaniem na poręczne narzędzie sprawowania władzy, manipulowania, zdobywania pozycji?
JD: Nie od dziś wiadomo, że realna demokracja polega na zarządzaniu głupotą. Jest już w zasadzie komunałem, czyli jeszcze innym rodzajem głupoty, odkrywanie, że władza ma nas za głupców, mówi do nas jak do głupców, na głupotę zawsze stawia i prawie nigdy się nie zawodzi. Bardziej dramatyczne pytanie wyłania się wtedy, gdy zaczynamy podejrzewać, że władza nie tyle udaje głupią, aby przypodobać się masom, ale po prostu jest głupia. Przy czym to, że rządzą nami głupcy, też już w zasadzie należy do stałego repertuaru komunalistyki stosowanej. Nie jest to więc szczególnie mądra myśl, ale nikt też nie powiedział, że prawda musi być mądra. Żyjemy niestety w świecie głupich prawd. Wracając jednak do kwestii roli głupoty w polityce i do różnicy między jej cynicznym, czyli inteligentnym, niegłupim, nawet jeśli złowieszczym, wykorzystywaniem, a z drugiej strony – ewentualnością, że ci, którzy rządzą, nie tyle wykorzystują głupotę, ile sami są głupcami – czyli sami wierzą szczerze i bez zastrzeżeń w to, w co, jak by się zdawało inteligentnemu człowiekowi, nie można wierzyć, jeśli nie jest się kretynem.

Dzisiaj w Polsce ta kwestia jest jedną z najbardziej interesujących, zwłaszcza dla zewnętrznego obserwatora. I na swój sposób nierozstrzygalną. Bo być może różnica między jednym a drugim, między manipulacją a szczerym przekonaniem jest płynna, a nie ostra. To, że głupota posługuje się nierzadko inteligencją, i to całkiem wyrafinowaną, do swoich własnych celów, to rzecz niezaprzeczalna i właśnie dlatego ostatecznie zawsze dochodzimy do punktu ich realnej nieodróżnialności – stąd np. nigdy nie poznamy prawdy, nawet jeśli powołamy w tej sprawie komisję ekspertów, nie poznamy prawdy o tym, czy w przypadku, do którego się tutaj bezpośrednio odnosimy, mamy do czynienia z niesamowitą, demoniczną wręcz i ultracyniczną, psychopatyczną przebiegłością, jak twierdzą jedni, czy też z czystą aberracją i głupią, tępogłową wręcz łatwowiernością, która miała niesamowite szczęście i trochę prostego sprytu, ale w specyficznej koniunkturze osiągnęła spektakularny, choć niezasłużony sukces – tak na przykład uważam ja sam. Być może jednak nie ma to żadnego znaczenia.

MPM: Fascynacja głupotą jest stałym składnikiem intelektualnej rozrywki. Jednocześnie jednak tym, co ta fascynacja bardzo często (nazbyt często) od siebie odsuwa, co stara się pominąć i co wypiera, jest nasze zbiorowe uczestnictwo w głupocie. O tym mówił Jacek na początku, o tym mówią wszyscy krytyczni obserwatorzy głupoty – od Flauberta do Barthes’a – a mianowicie, że fascynacja głupotą jest możliwa jedynie dlatego, że my sami jesteśmy w sporym stopniu głupi. Jak to rozumieć? Tak pewnie, że istnieje w nas samych zgoda na język, który nic nie znaczy, język wyprany z wieloznaczności, bo gdybyśmy tylko założyli, że mówimy cały czas, nic do końca nie dopowiadając, nigdy byśmy się nie dogadali. Tak więc głupota jest pożądanym składnikiem naszego odnoszenia się do innych. Trzeba głupiego, żeby głupiego zrozumiał, trzeba być aroganckim, żeby arogancję pojąć, etc. Stąd fascynacja intelektualistów głupotą: jako zakazanym owocem, odebraną rozkoszą. Musimy mieć tę nieprzyjemną partycypację w głupocie stale na oku, żeby nie dać się uwieść poczuciu wyższości.

Ale jednocześnie trzeba nie-głupiego (nie mówię: mądrego, dowcipnego, inteligentnego), żeby zamiary głupiego przejrzał i się im przeciwstawił, a więc także – żeby przekroczył własne ciemne ciągoty. A co jest tym głównym zamiarem, kiedy głupota dobiera się do władzy? Obklejenie głupotą przestrzeni publicznej rozmowy tak szczelnie, żeby nie było miejsca na nic innego. Odsączenie sensu od dyskursu politycznego, ogłupienie mowy publicznej do tego stopnia, by nikt już nie chciał zabierać głosu, obezwładnienie języka. W tym sensie jest to zabieg ultrafaszystowski, albowiem faszyzm w dziedzinie mowy (związanej ściśle z polityką) nie polega na tym – jak słusznie zauważył Barthes – że zabrania się mówić, ale na tym, że zobowiązuje do mówienia, ale takiego, które wyklucza kontrdyskurs. Faszyzm jest zapełnieniem przestrzeni publicznej mową jednorodną, a przez to kompletnie pustą, tak pustą, że nawet intencje tego zabiegu przestają się na końcu liczyć. Spustoszenie polityki: oto zamiar, jaki przyświeca każdej głupiej władzy, czy jest to komunistyczna nomenklatura, czy „dobra zmiana”. I jest to, jak sądzę, optymistyczny koniec naszej rozmowy, bo każda taka próba odessania sensu z przestrzeni publicznej zawsze kończyła się implozją. To, że tego architekci „dobrej zmiany” nie dostrzegają, to oczywiście objaw czystej głupoty.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.