Wybitne okrucieństwo relacji między niemłodym synem a starą matką, którą musi się opiekować, nie staje się ani przez chwilę bezpośrednim tematem „Echa słońca”, ale trwa w tle każdej sceny, budując niewypowiedziane, podskórne napięcie. W nowej książce Waldemara Bawołka fragmenty narracji są przeplatane scenariuszowo rozpisanymi dialogami o powtarzającej się strukturze: syn kupił w sklepie coś, o co prosiła matka (cytryny, jabłka, jagodziankę); matka uważa, że złośliwie kupił nie to, co trzeba, lub że go oszukano, sprzedając zepsute. „Nawet byś nie żartował: truskawki gorzkie, czereśnie niedojrzałe, wiśnie gnijące, a bobu nie kazałam ci kupować, po coś kupił bób, jest taki drogi, i to jeszcze tak dużo, ile tego jest, pewnie kilogram”.
Waldemar Bawołek, „Echo słońca”. Czarne, 192 strony, w księgarniach od lipca 2017
Okrucieństwo i rozpacz gromadzą się w przepastnej szczelinie między staraniami (strona syna) i oczekiwaniami (strona matki) a rozczarowaniem (obie strony po równo i w dużych ilościach). I tak zepsuta cytryna staje się tu dobitnym symbolem życia. Jakkolwiek byś się starał, jak bardzo uważnie wybierał, dla siebie czy dla kogoś, zawsze okaże się w końcu zgniła. W „Echu słońca” jednak spowijający poprzednie zdanie odcień banału prawie całkiem znika – dialogi zakorzenione są w konkretach, a fragmenty narracyjne, za każdym razem, kiedy czytelnik podejrzewa je o zbytnie uogólnienia, skręcają w stronę surrealizmu albo nieoczekiwanie przeskakują na równoległy wątek.
Bohaterami nowej powieści Bawołka są mężczyźni opiekujący się swoimi starymi matkami. Właśnie w zaskakującej liczbie mnogiej, bo główny bohater ma kilku kolegów w podobnej sytuacji. Wspólnie piją piwo na werandzie, rozmawiają o nowych pomysłach opieki społecznej, ale szybko uciekają z powrotem do domowych obowiązków. Wobec tradycyjnie ustawianych w literaturze erotycznych napięć to spora ulga – w „Echu słońca” pojawia się jedna bodaj scena erotyczna (w jednym z surrealistycznych fragmentów bazujących na niespełnionych wątkach z życiorysu bohatera), poza tym mamy tu do czynienia z bohaterami właściwie bez płci – czy też po płci, bo życie erotyczne i wszystkie nadzieje z nim związane mają już za sobą. „Koło siebie też trzeba obrobić, o paznokieć zadbać, bo grzybica, jeszcze z czasów służby w wojsku, nie mogę jej wyleczyć. Jak tylko coś się poprawi, to po jakimś czasie znowu paznokieć chory. Matce też muszę obciąć paznokcie. Niech sobie dzisiaj nogi namoczy, to dam temu radę. Nie ma co ukrywać, że świat mody, zdrowych zębów jest przede mną już zamknięty, święty Boże nie pomoże”.
„Echo słońca” nie jest dobrze skonstruowaną prozą. Nawet jeśli przyjmiemy, że to opowiadania, to ich struktura nieco się rozłazi, odmiany języka i tematu następują zbyt nagle, a fragmenty genialne, o wielkim rozmachu, sąsiadują z zupełnie niepotrzebnymi. Niezależnie jednak od tych wad ta opowieść o synach i matkach ma ogromną językową moc, a pisanie Waldemara Bawołka zajmuje w polskiej literaturze miejsce zupełnie wyjątkowe, właśnie ze względu na treści mistrzowsko ukryte za warstwą słów oraz nowatorskie rozpisanie relacji między bohaterami.
Jest jednak coś jeszcze. Zza dialogów i narracyjnych monologów – bo tak można nazwać te osobiście ustawione wywody – wystaje temat śmierci. Nienarzucający się w pierwszym planie, ale przy bliższej lekturze atakujący czytelnika obezwładniającą trafnością. Nie tylko oczywisty wątek zbliżającej się śmierci matki, który ma zresztą aspekt czysto materialny, bo przestanie przecież być wypłacany zasiłek, z którego oboje żyją – ale śmierć w rozumieniu najpoważniejszym, jako uporczywie powracający temat myślenia, coś najmniej zrozumiałego na świecie, co podważa sens nie tylko życia, ale co gorsza – mówienia o życiu, czyli literatury. Podważa sens samego echa słońca, i opowieści Waldemara Bawołka o tym tytule.
Czym jest zatem śmierć u Bawołka? Pojawia się zwykle w sąsiedztwie powtarzających się codziennych czynności: ustawiania talerzy w serwantce, podkładania szczapek do pieca, odgrzewania obiadu, obcinania paznokci. „Te codzienne poranki, bicie dzwonów, że uszy bolą. A ty idź człowieku, okna odsłaniaj, naczynia układaj, sprawdź, czy matka oddycha, czy ciepło jej, a może to dzień ostatni!”. Chodzi tu jednak o coś więcej niż o to, że „odiewatsa – rozdiewatsa nadajeło” (znudziło się ubieranie i rozbieranie), jak napisał pewien carski oficer przed samobójczą śmiercią. Powtarzalne, rutynowe czynności nie są po prostu skutecznie obrzydzającym życie drobiazgiem, są tego życia bezpośrednim zaprzeczeniem. Śmiercią za życia, serwowaną sobie za pomocą ukrytych, drobnych i niezwykle okrutnych ukłuć: stawiamy czajnik na fajerce, dokładamy szczapek, ścielimy łóżko, brudne naczynia do brudnych naczyń, zabijamy muchę, cytryna znowu jest zgniła.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).