Małgorzata Szejnert opowiada historię Ellis Island w Nowym Jorku od czasów, kiedy nazywała się Kioshk, czyli Wyspa Mew, i należała do Indian Lenni Lenape. A pod koniec książki – po rozmaitych opowieściach o losach imigrantów i tych, którzy przyjmowali ich na nowej ziemi – następują wydarzenia z 11 września. Teraźniejszość czytelnika zderza się nieoczekiwanie z niezależnie dotąd toczącą się historią. Rozpędzona przeszłość Indian, imigrantów, komisarzy, zderza się z hukiem z naszym teraz.
11 września Ellis Island – która w tym czasie od dawna nie była już stacją imigracyjną – ma się stać szpitalem dla rannych. Szybko okazuje się jednak, że w gruzach dwóch wież są głównie zabici. Ellis Island ma stać się kostnicą. Zabici są jednak przywaleni ciężkimi zwałami betonu. „Chłodnie odjeżdżają”. Odkrywana krok po kroku nieużyteczność wyspy stanowi miarę tragedii. Nawet ciał już nie ma.
11 września rano, kiedy samolot uderzył w pierwszą wieżę, pracownik muzeum na Ellis Island Vincent di Pietro „rozstawiał wieszaki na kurtki dziecięce w edukacyjnej części muzeum”.
W 1915 roku, w czasach bezrobocia, pracę stracili poławiacze ostryg. „Siedmiometrowe żelazne grabie, którymi wydrapywali skorupiaki z raf, leżą porzucone w opłotkach”.
30 sierpnia 1916 roku natomiast, o drugiej nad ranem, na wybrzeżu New Jersey nastąpiła seria eksplozji. Czarny kotek Toto rani łapkę. Następnego dnia rano królik jednej z pielęgniarek wylizuje melasę, która wylała się na niego z przewróconej bańki.
Wszystkie te historie – i wiele innych – opowiada Małgorzata Szejnert poprzez szczegół. Sama Ellis Island jest bowiem wielką synekdochą. Pars pro toto. Mała wyspa u wybrzeży Ameryki, przez którą przewalają się losy świata. „Cokolwiek się dzieje na świecie, w polityce, w biznesie uczciwym lub czarnym, w rozrywce, w odkryciach, a nawet w przyrodzie (Etna), trafia na wysepkę; Ellis i reszta świata to naczynia ściśle połączone”.
Ellis Island to także wielki poligon doświadczalny współczesności, początki znanej nam dziś Ameryki. Tygiel kultur i narodów, które pierwszy raz mają okazję się ze sobą zetknąć (imigrant ze Słowenii śpi odgrodzony jedynie płótnem od Turka, odwiecznego wroga), a które odtąd będą mieszkać wspólnie w dzielnicach Nowego Jorku. Początki psychiatrii i antropologii – próba klasyfikacji ras, rozpoznania różnorodności obyczajów, wypracowania technik diagnozy choroby psychicznej. Jeden z imigrantów na pytanie, które ma wykazać jego stan psychiczny: „Znaleziono ciało kobiety pocięte na osiemnaście kawałków. Policja mówi, że to samobójstwo. Co ty na to?”, odpowiada: „Ja tam nie byłem, to wielki grzech, co ona zrobiła”. Chory?
Życie na Ellis Island przypomina momentami atmosferę dzisiejszych wielkich lotnisk. Tymczasowość, różnorodność ludzi sprowadzona do wspólnego losu, obyczaje podporządkowane sztywnej procedurze. Brak jednostkowości. Ale Małgorzata Szejnert dokonuje olbrzymiego wysiłku literackiego apokatastasis, wskrzeszając szczegóły z przeszłości, i nie pozwala pojedynczym ludziom zniknąć w przepaści czasu.
Przez karty – opowieści? reportażu? poematu? – przewijają się imigranci i urzędnicy. Zawsze osobni, traktowani przez autorkę ze swoistą reporterską czułością, jednakowo ważni. Nawet, jeżeli pozornie wykluczeni już z historii wyspy, jak fałszywa Annie Moore, która w 1924 roku zginęła w wypadku samochodowym w Teksasie (niedawno ustalono, że prawdziwa Annie Moore – amerykańska imigrantka z 1892 roku, która jako pierwsza zeszła z trapu na wyspę i której pomnik wciąż stoi na Ellis Island – w rzeczywistości całe życie spędziła w Nowym Jorku). Są ważni nawet, jeżeli na wyspie byli tylko przez chwilę i nigdy nie stanęli na amerykańskim lądzie, odesłani z powrotem następnym statkiem – z powodu jaglicy, domniemanej choroby psychicznej, braku pieniędzy.
Małgorzata Szejnert, „Wyspa klucz”.
Znak, Kraków, 352 strony, w księgarniach
od 6 kwietnia 2009Małgorzata Szejnert nie zostawia nas jednak samych wobec wszystkich tych bohaterów, wobec skomplikowanej historii Ellis Island. Cały czas dyskretnie pomaga nam zrozumieć. Upływ czasu, rozległość przestrzeni.
Oto Robert Watchorn – który później zostanie kolejnym komisarzem wyspy – jako jedenastoletni chłopiec idzie do pracy w kopalni. Jest rok 1869. Autorka dopowiada: „żyje jeszcze Charles Dickens; przed trzydziestu laty ukończył «Przygody Olivera Twista», przed dziewiętnastu «Dawida Copperfielda»”. Puste cyfry roku nabierają treści. Dla pobudzenia wyobraźni czytelnika autorka porównuje także rozmiary wyspy z rozmiarami krakowskiego rynku.
„Wyobraźmy sobie” – w ten sposób książka wielokrotnie wzywa czytelnika do świata, który opisuje. „Odgłosy wyspy. Brzęk talerzy, krzyk mew, które poczuły zapach jedzenia, chlapanie wody pod burtą promu, który przybił właśnie do nadbrzeża, jęki w sali szpitalnej, szept pielęgniarki”. Albo „spacer po pustej wyspie, najlepiej we wrześniu, najprzyjemniejszym miesiącu w Nowym Jorku (...). Jest pusto, ale pełno szmerów i szelestów. Wiatr porusza gałęzie, które stukają w wielkie okna budynku”. Dźwięki pomagają wyobraźni wejść w świat reporterskiego poematu.
A zatem wyobraźmy sobie. Wiosenny ranek. Cypel Manhattanu. Drobna kobieta wchodzi na pokład łódki. Krzyk mew, chlapanie wody pod burtą. Małgorzata Szejnert zbiera materiały do książki. Historia Ellis Island – małej wyspy, pars pro toto świata – trwa.
Synekdocha, Ellis Island
Zaledwie półtora roku po „Czarnym ogrodzie” Małgorzata Szejnert napisała kolejną książkę – reporterski poemat o pewnej wyspie
Jeszcze 1 minuta czytania