PAWEŁ SOSZYŃSKI: W tym roku planowałeś 8. edycję choreograficznego MAAT Festival – tematem miała być Japonia. W czerwcu 2016 roku wraz z grupą zaproszonych twórców byliście w tym kraju na rezydencjach. Festiwal zostaje odwołany. Dlaczego ?
TOMASZ BAZAN: Tak, rezydencje MAAT FESTIVAL 2016 JAPONIA już się odbyły, a samo podsumowanie festiwalu w grudniu miało być prezentacją wynikłych z nich spektakli i dokumentu filmowego. Według naszej formuły chcieliśmy pokazać prace artystów, nad którymi pracowali koncepcyjnie i fizycznie na przestrzeni całego 2016 roku w Polsce i które powstawały również podczas rezydencyjnego pobytu w Japonii.
Na miesiąc przed finałem naszego całorocznego programu Centrum Kultury w Lublinie nagle wycofuje się z współpracy ze mną w tym temacie i kasuje program, odwołując jego najistotniejszą część: pokaz prac rezydentów i wszystko, co się wiąże z planowaniem takiego wydarzenia (pokaz dokumentu filmowego, spotkania z krytykami, warsztaty, wydarzenia towarzyszące). Jako argument podaje mi się konieczność cięć finansowych. Napawa mnie to przerażeniem, niedowierzaniem i szokiem: w gruncie rzeczy 90% budżetu już została wydana (pamiętajmy, że mówimy o organizacji całorocznego programu), a brakujące niecałe 30 tysięcy złotych (przyznane w budżecie rocznym) staje się nagle problemem dla instytucji obracającej niemal dziesięcioma milionami złotych. Powoduje to u mnie rozszerzenie źrenic.
Ostatecznie wystarczy tylko zawiesić w przestrzeni scenicznej w naszej siedzibie w Lublinie znany już szerokiej publiczności i będący niejako wizytówką i manifestem naszych prezentacji white box. Wydrukować plakaty, katalogi, ulotki i uruchomić technikę, która jest „na stanie” naszej instytucji (więc niemal zerowe koszty sprzętu), i zaprosić publiczność.
Jeśli dobrze rozumiem, instytucja publiczna, jaką jest lubelskie Centrum Kultury, woli zmarnować 80 tysięcy złotych już wydanych, bo żal jej niecałych 30 tysięcy, żeby doprowadzić rzecz do końca i zrealizować swoją główną misję, jaką jest pokaz projektu dla publiczności?
Myślę, że nie chce festiwalu. Nie mogę w to uwierzyć. Wiem tylko, że od dziesięciu lat wkładałem w ten projekt całą swoją energię, od ośmiu projektując program tego festiwalu, który z małego wydarzenia stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych programów kuratorskich z dziedziny tańca w tym kraju (tak przynajmniej mówi krytyka). I nagle to wszystko się utlenia w sposób natychmiastowy jak rozbłysk magnezu na lekcji chemii w trakcie jednej rozmowy telefonicznej i na 15-minutowym spotkaniu. Na spotkaniu ani w rozmowie nie pada nic, co w profesjonalny (w moim mniemaniu) sposób powinno się odbyć i odbywa się zazwyczaj w każdej instytucji, w której zdarzają się problemy finansowe (a z racji niedofinansowania zdarzają się w każdej): dokładna analiza finansowa projektu, próba wyjścia z zastanej sytuacji, projektowanie potencjalnych rozwiązań, wspólnie ustalonych w procesie, który zwany jest kompromisem. Poważne potraktowanie mnie, a przede wszystkim artystów i publiczności. Nie dostałem w ciągu roku żadnych sygnałów o tym, że finalizacja projektu, festiwalu jest zagrożona, nie zaproszono mnie do żadnych rozmów na ten temat, nie zapytano o jakąkolwiek propozycję rozwiązania takiej potencjalnej sytuacji. Rozwiązań mogłoby być wiele (mając kilkunastoletnie doświadczenie pracy w naszej instytucji w Lublinie, ale też w innych w Polsce i na świecie, po prostu to wiem), jednak by tak się stało, musi nastąpić rzetelny, merytoryczny dialog i chęć.
Tomasz Bazan / fot. Jakub Wittchen
Argumentem są tylko pieniądze?
Padają różne argumenty: na przykład, że często podróżuję, przemieszczam się, często nie ma mnie w mojej instytucji. Przecież praca artysty, kuratora różni się w sposób zasadniczy od pracy pracownika biurowego – ona właśnie na tym polega, aby się przemieszczać, podróżować, nieustannie krążyć, wymieniać się doświadczeniem z innymi; tylko w taki sposób przynosi ona później poważne efekty w postaci realizacji projektów, spektakli, festiwali, które można zaproponować publiczności w jej lokalnym i o wiele szerszym wymiarze. Jeśli pozostajesz zbyt długo w jednym miejscu, przyrośnięty do biurka, tracisz kontekst, ślepniesz. Efekt naszej pracy mierzy się inaczej. Skoro przez dziesięć lat ktoś ze mną współpracował jako artystą i kuratorem, to przecież musiał zdawać sobie sprawę z tego, że praca artysty polega na nieustannym elektronowym krążeniu i przesuwaniu się. To są rzeczy oczywiste, naturalne konteksty funkcjonowania w świecie sztuki.
I żeby ten elektron z kolegami dotarł do Japonii – z tym problemu nikt nie miał?
Nie. I teraz, na miesiąc przed odwołanym finałem, kiedy słyszę podobne argumenty, to zaczynam się zastanawiać, czy osoby, z którymi współpracowałem w Lublinie, w ogóle zdawały sobie sprawę, z kim pracują, jakie stoi za tym festiwalem myślenie i kontekst: mówię o artystach i jasno określonej od lat formule programu. Naszą propozycją nie było tworzenie festiwalu impresaryjnego, na który zapraszalibyśmy już gotowe spektakle na zasadzie zebrania ogromnej puli pieniędzy i zaproszenia kilku (najlepiej ogromnych) produkcji, na które te wielkie pieniądze wydamy, i pozostaniemy z super samopoczuciem, że taki wielki, drogi festiwal zrobiliśmy.
Tomasz Bazan
Tancerz, reżyser i choreograf. Pracownik artystyczny Centrum Kultury w Lublinie – dyrektor założonego przez siebie Teatru Maat Projekt (2004), twórca i dyrektor artystyczny międzynarodowego festiwalu tańca i ruchu Maat Festival w Lublinie (od 2009).
Zawsze miałem przekonanie, że sztuka powinna kierować się jakąś swoją „ekologią”. Środki, które „mam”, które zostały u mnie zdeponowane, powinny zostać, jak rozsadnik w lesie, dobrze umieszczone, nie zagrażając pewnego rodzaju umowie z lasem – mam tu na myśli społeczeństwo, widza („społeczeństwo spektaklu”). Nie wolno mi drzew bezmyślnie porąbać, nie wolno mi ich spalić w ekstatycznym ognisku, efekciarskim myśleniu obrazami. Takie było zawsze moje stanowisko i tym pojęciem ekologicznego myślenia o finansach publicznych się kierowałem. Dziesięć razy się zastanawiałem, jak te pieniądze zużyjemy – a w porównaniu do wielkich programów festiwalowych czy działań teatralnych to nikłe aktywa. Jednak, co należy z całą mocą podkreślić, dla polskiego tańca, niemal zupełnie niefinansowanego, to i tak ogromne pieniądze.
To, co mówisz, nie dziwi, zważywszy na to, że te plus minus sto tysięcy to w porównaniu do pieniędzy, jakimi obraca się w teatrze, rzeczywiście śladowa suma. Trzy razy tyle kosztują premiery w niektórych teatrach, a nie kilkudniowa impreza z premierami najważniejszych polskich choreografów. W decyzji Centrum Kultury chyba najbardziej oburza całkowita nieświadomość, jak małym kosztem realizowano tu jedno z najistotniejszych choreograficznych, ale i teatralnych wydarzeń sezonu.
Naprawdę nie ma w Polsce drugiego takiego programu rezydencyjnego, który pozwalałby polskim choreografom na tworzenie w wymiarze eksperymentu nowych prac i pokazywanie ich publiczności. „To” Marty Ziółek pokazywane będzie już drugi raz w Teatrze Studio w Warszawie, podobnie „Sto toastów” Anity Wach pokazywane wielokrotnie choćby za granicą. Mikołaj Mikołajczyk, Karol Tymiński, Magda Jędra, Anna Steller, Rafał Urbacki, Przemek Kamiński, Korina Kordova, Anita Wach, Marta Ziółek, Rafał Dziemidok, Ramona Nagabczyńska, Justyna Jasłowska, Barbara Bujakowska i wielu, wielu innych. Tu można by wyliczać i wyliczać. To taneczny polski mainstream. Nie wspominam już choćby o izraelskiej edycji, na którą zaprosiliśmy do współpracy najwybitniejszych alternatywnych choreografów z Tel Awiwu. Cricoteka w Krakowie pokazała całą zeszłoroczną edycję u siebie. Nie chcę tutaj zresztą wyciągać pucharów i orderów.
A jak powstał pomysł na sam festiwal i jego rezydencyjne zaplecze?
MAAT FESTIVAL wziął się z mojej obserwacji, że instrastruktura polskiego tańca właściwie w ogóle nie istnieje. Stosunek polskiego tańca do polskiego teatru to jest stosunek jednej setnej procenta. Mecenat państwowy, oprócz stypendiów twórczych, które przyznaje minister kultury, i kilku grantów raz w roku – w ogóle nie funkcjonuje. Doszedłem więc do wniosku, że skoro mamy dostęp do kontraktu społecznego z podatnikiem, to nie mogę tych zdeponowanych pieniędzy spożytkować tylko na autorskie, własne przedsięwzięcia. Na swoje projekty zresztą zazwyczaj od kilku lat sam zdobywałem środki. Dla nas najważniejsze stało się, aby zapraszać ludzi ze środowiska polskiego tańca i oddawać im scenę, studio, możliwości, udzielać im wsparcia, przede wszystkim dla nowych form myślenia, tego najbardziej współczesnego, eksperymentalnego. Postawiliśmy na to, aby tworzyć jedną z nielicznych w Polsce platform dla najnowszych eksperymentów z dziedziny tańca współczesnego, dla całego środowiska tańca. Polski taniec posiada naprawdę niewiele: jest to w żaden sposób nieporównywalne do teatru, dlatego każda inicjatywa jest na wagę złota, a szczególnie ważne są te, które stają się pewnym stałym punktem odniesienia.
Oko otworzyło mi się, kiedy zostałem zaproszony w 2008 roku do programu Grażyny Kulczyk przez osobę Joanny Leśnierowskiej i w Starym Browarze w Poznaniu zdałem sobie sprawę, że jest to jedyny cykliczny program wspierający tancerzy w sposób profesjonalny i absolutnie wybitny finansowany z prywatnych środków. Z wszystkich tych doświadczeń wynikło to, że nigdy nie miałem w Lublinie ambicji projektowania egotycznego podwórka, tylko i wyłącznie własnego autorskiego projektu, zakładania własnej synekury. Chciałem stworzyć polskim artystom tańca platformę, do której będą mogli się w swoich poszukiwaniach odwołać. Nie zarobią tutaj dużych pieniędzy (bo nigdy ich nie mieliśmy), ale uzyskają wsparcie, którego nie ma niemal w Polsce, a jeśli się czasem nawet zdarza, to jest nieopisanym luksusem: studio 24h, mieszkanie i środki na realizację.
Sam festiwal, który wieńczył rezydencje, był wysłanym w Polskę sygnałem tego, jak współczesna choreografia myśli.
Sygnałem, który zyskał wielu odbiorców: na MAAT się zawsze jeździło, bo wiadomo było, że tam powstają niebanalne rzeczy. Najpierw chodziło się do Komuny// Warszawa na słynne re//mixy według Platy, gdzie w ogóle chyba pierwszy raz tancerze zostali szerzej zauważeni przez środowisko teatralne i widzów, później do Lublina. Ta ciągłość, ważny proces emancypacji polskich tancerzy, który dał znakomite efekty artystyczne, właśnie zostaje zagrożony?
Wiesz, wyobraź sobie taką sytuację, że ktoś po dziesięciu latach bardzo konkretnej pracy określa ciebie mianem eksperymentu i mówi: już wystarczy, bo w zasadzie to nigdy nie traktowaliśmy tej pracy poważnie, była dziełem przypadku. Co czujesz?
Dzwonią i piszą do mnie artyści, kuratorzy, dziennikarze, artyści z naszego programu, publiczność. Pytają. Co im odpowiesz? Jak im odpowiedzieć ? Jak nie zostać posądzonym o bycie histerykiem? Musisz mówić tak, jak jest, posiłkować się faktami, odrzucić emocje na bok, choć w tym przypadku jest to strasznie ciężkie. Najczęściej zadawane pytania, to, cytuję: „komu my przeszkadzaliśmy?”, „komu przeszkadzał ten program?”.
Nie mogę uwierzyć i nie uwierzę w rzeczywistość, w której podejmuje się niemal folwarczną decyzję, że ja posiadam pewną władzę, trzymam ją w swoich rękach, ja zarządzam, ja podejmuję decyzję i ja kasuję. Wciąż mówię sobie: OK, to jakieś nieporozumienie. Ale fakty mówią właśnie to. Gorzkie jest to, że takie decyzje zapadają dzisiaj (kiedy kultura i sztuka niszczona jest przez aparat państwa) i to w dodatku podejmowane są przez ludzi ze środowiska kultury i sztuki. Gdzie jest poczucie odpowiedzialności przede wszystkim za ludzi? Dlaczego nie zaprasza się artystów do otwartego dialogu? Ci artyści przez wiele lat oddawali temu festiwalowi (co za tym idzie i Lublinowi) cały swój talent: co wiąże się z tym, że szli na ogromne kompromisy, głównie finansowe. Tylko dlatego odbyły się jego wszystkie edycje: dzięki poczuciu wspólnoty i odpowiedzialności za coś więcej, niż tylko własny partykularny interes. To nie są początkujący, nieznani ludzie, a jednak rezygnowali wielokrotnie z normalnych standardowych oczekiwań produkcyjnych i finansowych.
Gdyby przyszli urzędnicy i zrobili to, co zostało zrobione, to wkurwiłbym się, ale nie potrząsnęłoby to mną w okolicach mostka. Ale kiedy robią to ludzie, którzy od lat pracują w kulturze, z którymi od lat zawierasz umowę, nie tylko finansową, ale tę ważniejszą – mentalną, to pęka ci serce.
Powiedz więcej o tym, czego nie zobaczymy w tym roku w Lublinie?
Czuję się jak Masłowska mówiąca o wakacjach, na które nie pojadę. Na rezydencję o idiomie „rozszerzona rzeczywistość” do Japonii zaprosiłem Kayę Kołodziejczyk, Ramonę Nagabczyńską, Barbarę Bujakowską, Justynę Jasłowską, Kamilę Jarosińską i Radosława Mirskiego. W Tokio, Kioto i kilku innych miejscach Japonii powstawały materiały zdjęciowe, filmowe i to, co nie jest rejestrowalne, czyli osobisty research twórców w tamtej rzeczywistości. Wróciliśmy do Polski i wszyscy wzięli się do pracy nad spektaklami. Czyli zrobiliśmy tak, jak się na świecie – na poważnie – robi rezydencję. Chciałem dać artystom możliwość wyjścia poza własny kontekst, wrzuciliśmy więc siebie w Tokio, to megamiasto, aby po raz kolejny zmieniać swój sposób myślenia. Ciężko oczywiście opowiedzieć, co tam robiliśmy, w kilku zdaniach, to niemożliwe. Tym wszystkich chcieliśmy podzielić się w grudniu. Szansa ta jednak została zaprzepaszczona, a cały proces zerwany.
MAAT FESTIVAL nie jest tylko, czy nie był tylko, festiwalem, gdzie prezentują się tancerze: był miejscem, gdzie często w punkowy sposób mogliśmy uwolnić w sobie i widzach myślenie, czasami je wyłączyć, spojrzeć inaczej na rzeczy, uwolnić się od terroru stanowienia rzeczy takimi, jakimi powinny być. Zapraszałem więc artystów, w przypadku których byłem zawsze absolutnie pewny, że nie są to ludzie, którzy po prostu zrobią projekt za kilka tysięcy złotych, tylko wejdą w coś głębiej. Zawsze jako pewne środowisko staraliśmy się iść dalej, poza utarte schematy funkcjonowania.
Dramat polega na tym, że to nie jest tak, że – okej, nie Lublin, ale jest przecież tyle innych miejsc.
Nie ma! W rozmowie z moimi przełożonymi zapytałem, czy zdają sobie sprawę, że zabierają kolejny z ostatnich milimetrów sceny dla polskiego tańca. Joanna Leśnierowska ze Starym Browarem jest w ogromnych problemach finansowych, zlikwidowano Rozdroże w Warszawie. Wycina się kolejne terytoria, co porównałbym do działań dewastacji puszczy przez obecnego ministra środowiska. Podczas rozmowy w Lublinie padło zdanie, że polski taniec zasłużył sobie na to, co ma. Ciężko mi to zrozumieć. Może więc środowisko powinno tę opinię usłyszeć i skomentować? Instytut Muzyki i Tańca zapytany przeze mnie o to, jakie stanowisko zajmie w tej sprawie, odpowiedział, że... nie zajmie stanowiska. Zostawiam to bez komentarza. Musimy się obudzić jako środowisko, bo niedługo będziemy mówić tylko o tym, czego nie zobaczymy.
A nie widzisz szansy, żeby MAAT gdzieś przenieść?
Lublin był domem tego programu. Lublin powinien nim pozostać. Może Lublin usłyszy nasz głos i zostanie wypracowany kompromis ?
A jeśli się tak nie stanie?
W obecnej sytuacji co mogę powiedzieć? Szukamy domu. Szukamy miejsca, któremu oddamy całe nasze doświadczenie. I gwarantuję: dostaniecie niezłą porcję sztuki. Wierzę, że takie miejsce istnieje.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.