George Saunders, jeden z najbardziej oryginalnych i najciekawszych współczesnych pisarzy amerykańskich, nareszcie jest w Polsce. Należy jednak od razu dodać, że choć „10 grudnia” to jego pierwsza wydana u nas książka, twórczość Saundersa, wbrew obiegowemu przekonaniu, miała i wcześniej swoją w polszczyźnie reprezentację. Nie była to wprawdzie reprezentacja jakoś szczególnie imponująca, ale była.
Opowiadanie „UMIEM MÓWIĆ!™” znalazło się w antologii pod redakcją Zadie Smith zatytułowanej „Poparzone dzieci Ameryki”, „Cztery monologi instytucjonalne” można odnaleźć w pierwszym tomie „McSweeney's: Najlepsze opowiadania” pod redakcją Dave’a Eggersa, „Szczeniaka” zaś – w kolejnej antologii ułożonej przez autorkę „Białych zębów”, „Księdze innych ludzi”.
Saunders znany jest głównie jako autor małych form – opowiadań i nowel – ale nie stroni i od innych gatunków, czego dowodem jest choćby wydany w roku 2007 zbiór esejów „The Braindead Megaphone” czy brawurowy i szeroko komentowany reportaż z kampanii prezydenckiej Donalda Trumpa „Who Are All These Trump Supporters?”. Natomiast na luty 2017 roku zapowiadany jest jego powieściowy debiut „Lincoln in the Bardo”.
Saunders nie wszedł do literatury jako cudowne dziecko czy natchniony młodzieniec, ale jako dojrzały, blisko czterdziestoletni facet, który zanim wydał swoją pierwszą książkę, zdążył już zostać dyplomowanym geofizykiem, dla koncernu naftowego badał aktywność sejsmiczną na Sumatrze, w ojczyźnie imał się najpośledniejszych prac i nabywał wszelakich doświadczeń życiowych, pisał teksty kopyrajterskie i techniczne, został wreszcie wykładowcą creative writing na uniwersytecie w Syracuse. W roku 1996 wydał tom opowiadań „CivilWarLand in Bad Decline”. Potem były kolejne książki, nagrody i rosnące uznanie.
Nie bez przyczyny bywa porównywany do Raymonda Carvera. Niekiedy nazywa się go wręcz jego następcą. Saundersa, podobnie jak autora „O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości”, interesuje Ameryka inna niż ta ze starannie wystylizowanych, euforycznych reklam, kina familijnego, kolorowych magazynów czy podrasowanych nostalgią i sentymentem wspomnień – wyjątkowe miejsce na Ziemi, w którym prędzej czy później każdy doczeka się ziszczenia marzeń, zrobi karierę, dochrapie się bogactwa. Ameryka Saundersa i Carvera to kraj znoju, goryczy, przeciętności i niedosięgłych miraży, które bierze się za realne cele i ambicje. Ich opowiadania to nie budujące hymny o dzisiejszych herosach – wrażliwych ekologicznie celebrytach, miliarderach z wyrafinowanym hobby, przystojnych neurochirurgach, biznesmenach, uśmiechniętych, wielopokoleniowych familiach – ale dołujące kawałki o zwykłych kobietach i mężczyznach, o dzieciakach robiących za klasowe popychadła; o skonfliktowanych parach i namiętności zastąpionej rutyną i nudą; o bezrobotnych lub pracownikach drżących każdego dnia, że utracą choćby tę kiepską pracę, w której nie są nawet szanowani; o daremnych próbach wyrwania się z piekła zwanego domem czy rodzinnym miasteczkiem, o złudzie awansu społecznego; o wykołowanych przez system, skrzywdzonych przez los, dotkniętych przemocą. O miłości i śmierci w dekoracjach peryferyjnej Ameryki – o miłości i śmierci w czasach późnego kapitalizmu.
Mimo podobnej wrażliwości, tematów i zapału, by dociekać, co kryje się za american dream – różnica między Carverem a Saundersem jest fundamentalna. Ten pierwszy omal nigdy nie rezygnuje ze swojego elegijnego tonu, minimalistycznej poetyki i jednostajności stylistycznej, podczas gdy dla Saundersa Ameryka i Amerykanie to trampolina do robienia wielowymiarowej, zaskakującej literatury. Opowiadanie jako forma nie służy Saundersowi wyłącznie do tego, by pstryknąć realistyczną fotkę czy wystawić kameralny dramat psychologiczno-obyczajowy, ale jest rodzajem perfekcyjnie zaplanowanej gry z czytelnikiem – to wesołe miasteczko z naprawdę pokręconą kolejką górską i kolekcją monstrów. W przeciwieństwie do Carvera Saunders w swoich narracjach jest przewrotny, obrazoburczy i wredny. Opowieść o drugoplanowej Ameryce prawie za każdym razem przełamuje czymś, co kompletnie do Carvera i stojącej za nim tradycji pisania nie pasuje. Raz będzie to nagły skręt ku fabule i rozwiązaniom science fiction (albo takie zakomponowanie świata przedstawionego, że nie wiadomo, czy to jeszcze dziś, czy może już przyszłość), innym razem – makabra, jeszcze innym – iście postmodernistyczny pastisz języków oficjalnych, urzędowych, korporacyjnych, reklamowych etc., parodia powieści dla młodzieży, absurd, najczarniejszy humor czy żonglerka bluzgiem i slangiem. Tego wszystkiego z kolei, łączenia wysokiego z niskim, Olimpu z pulpą, nauczył się od swojego drugiego mistrza – Kurta Vonneguta. Trzecim był Czechow, dzięki któremu odkrył, że literatura powinna wynikać z uwielbienia dla wszystkich przejawów życia.George Saunders, „10 grudnia. Opowiadania”. Przeł. Michał Kłobukowski, W.A.B., 304 strony, w księgarniach od października 2016
Ale w istocie Saunders nie jest niczyim kontynuatorem, jeśli przez kontynuatora rozumieć kogoś, kto mechanicznie powtarza gesty i technikę klasyków, uprawia bezpieczne, jałowe naśladownictwo – zwane „hołdem” – i spełnia się w byciu „nowym Carverem” lub „współczesnym Czechowem”. Saunders wykorzystuje po prostu całe to hojne dziedzictwo, by robić własną, osobną sztukę – przemawiać swoim głosem.
Choć co i rusz wywołuje u czytelnika śmiech, Saunders nie uprawia jednak taniej karykatury ani protekcjonalnej ironii, by poniżać jakieś konkretne osoby, grupy społeczne, postawy – nie dostarcza publice okazji do rechotu czy poczucia się kimś lepszym, mądrzejszym. Bo – jak mówił w jednym z wywiadów – satyra nie polega na opisywaniu Tamtych jako dupków, tylko na wyobrażeniu sobie, że Oni to my, kiedy mamy zły dzień. Saunders nie dość, że bezbłędnie panuje nad literacką materią swoich opowiadań i z wyczuciem oddaje niuanse psyche nawet najbardziej odrażających bądź zrytych spośród swoich bohaterów, to w dodatku organizuje im liczne dylematy etyczne, sytuacje, z których nie ma dobrego, bezkonfliktowego wyjścia. Z premedytacją wplątuje ich w testy na przyjaźń, odwagę, zrozumienie innych, szerzej: człowieczeństwo, wraca do najtrudniejszych pytań z puli „natura ludzka” i szuka odpowiedzi. To połączenie empatii, mistrzowskiego warsztatu i filozoficznej głębi, w efekcie którego otrzymujemy coś na kształt błyskotliwych ponowoczesnych moralitetów, sprawia, że pisanie Saundersa jest oryginalne i wybitne.
Nie inaczej ma się sprawa z „10 grudnia”, w którym to zbiorze daje Saunders pokaz swojego talentu i wyobraźni. Bo czegóż tu nie ma? Jest „Zwycięska runda”, czyli akt brutalnej przemocy oświetlony z trzech różnych perspektyw narracyjnych i wyrażony za pomocą trzech różnych rejestrów języka: nastoletniej księżniczki, jej rówieśnika – maminsynka dotkniętego koprolalią – i bandyty; wirtuozerski minimalizm „Patyków”, gdzie na ledwie dwóch stronach opowiedziano tragiczne dzieje pewnej rodziny – taki Franzen potrzebowałby na to pewnie około tomu; „Szczeniak”, w którym świat i słownik „białej hołoty” zderza się z odurzoną pozytywnym myśleniem pańcią; mroczna, dystopijna „Ucieczka z Pajęczej Głowy”; przywodzące na myśl twórczość Davida Fostera Wallace’a „Napomnienie”, coachingowo-korporacyjna gadka w formie obszernego maila; „Al Roosten”, dramatyczno-satyryczna rzecz o moralności i dozgonnym miejscu na drabinie społecznej; „Dziewczęta Sempliki” – pamiętnik z nieodległej przyszłości napisany kulawo, aczkolwiek żarliwie, przez literata amatora; „W domu” – wstrząsająca relacja z powrotu żołnierza z wojny na Bliskim Wschodzie do wojny rodzinno-domowej; „Moje rycerskie fiasko” – historia statysty w parku tematycznym, kapitalnie opowiedziana napuszonym językiem epoki królów i rycerzy; jest wreszcie opowiadanie tytułowe – po raz kolejny wykorzystujące narrację przemienną: bujającego w obłokach zakompleksionego chłopca i starszego mężczyzny, który w obliczu nieuleczalnej choroby chce popełnić samobójstwo. Ich drogi przetną się na zamarzniętym stawie.
Oczywiście, jak to u Saundersa, w opowiadaniach z „10 grudnia” nie chodzi tylko o dobrą zabawę i zademonstrowanie przepychu stylistycznego portfolio. Podnoszone są tutaj bowiem kwestie najwyższej wagi. Co sprawia, że człowiek staje się zły i zaczyna krzywdzić ludzi: zasiane od dzieciństwa w sercu i umyśle „ziarna wredności”, wpływ środowiska, pycha, a może po prostu okazja, kiedy człowiek daje wreszcie upust tłumionym od dawna chętkom i traci nad nimi kontrolę? Czy Jeff z „Ucieczki z Pajęczej Głowy”, który zabił kumpla podczas na pozór niewinnej bitki, jest do cna zły, a Kyle ze „Zwycięskiej rundy” – obrońca sąsiadki – szlachetny, bo masakruje kryminalistę? Kim jest Al Roosten, z jednej strony opiekuńczy i wrażliwy gość, dający schronienie rozwiedzionej siostrze z dziećmi, z drugiej – małostkowy zazdrośnik, który odpowiedzialność za własne niepowodzenia przerzuca zawsze na innych? Jak ocenić ojca z „Dziewcząt Sempliki”, który na urodziny córki sprawia jej wymarzoną girlandę z żywych dziewczynek, które tylko w ten sposób mogą zarobić na utrzymanie swoich rodzin w dalekich, biednych krajach?
Tragizm bohaterów Saundersa polega na tym, że jeszcze nie załapali, bądź skutecznie to wypierają, iż w systemie, w którym przyszło im funkcjonować do śmierci, nie ma nagród dla wszystkich – syci i otoczeni blaskiem zostaną nieliczni, a cała reszta będzie utrzymywana w stanie świerzbiącego, dokuczliwego niespełnienia, stałej tęsknoty, niemożliwej do zrealizowania aspiracji. Stąd te ich uśmiechy i hiperoptymizm na przekór klęskom; stąd ciągły konflikt z własnym sumieniem przemawiającym w głowie karcącym głosem zmarłej mamy, rodziców czy szkolnej piękności; stąd niekończące się fantazje o tym, że kiedyś, obojętne jak: cudem, fartem, wyrzeczeniami lub harówą, zdobędą wreszcie fortunę albo chociaż tyle, by nie wstydzić się, że fortuny nie mają. Ale nie o nią samą toczy się tu gra. Pieniądze to również szacunek i podziw u bliźnich. Powtarzającym się w „10 grudnia” pragnieniem jest włączenie do lokalnej socjety, bywanie w luksusowych posiadłościach, ekskluzywne tête-à-tête z potentatami i pięknymi żonami potentatów.
W opowiadaniu otwierającym „10 grudnia”, czyli „Zwycięskiej rundzie”, piętnastoletnia Alison Pope, niewinna, dość naiwna dziewczyna u progu dorosłości, prawdziwych problemów i najtrudniejszych wyborów, zastanawia się: „Ale serio: życie to frajda czy zgroza?”. Jeszcze tego nie wie i czeka, aż ta kwestia rozstrzygnie się sama. Złudzeń nie ma za to już Don Eber, schorowany, rozgoryczony pięćdziesięciotrzylatek z opowiadania tytułowego i zamykającego zbiór:
Przed laty on i Molly obejrzeli w „ Świetlistym ciele” plasterek mózgu, skalany brązową plamką wielkości pięciocentówki. Wystarczyła ta brązowa plamka, żeby facet umarł. Miał pewnie jakieś nadzieje i marzenia, szafę pełną spodni i tak dalej, hołubione wspomnienia z dzieciństwa: dajmy na to, stado rybek koi w cieniu wierzb w parku Gage i jak babcia grzebała w swojej pachnącej gumą do żucia torebce, szukając chusteczki do nosa – tego rodzaju detale. Gdyby nie ta brązowa plamka, mógłby być jednym z ludzi, którzy właśnie szli do atrium na lunch. Ale nie. Wyzionął ducha i już gdzieś gnił z wymóżdżoną czaszką.
Pomiędzy ciekawością Alison a rezygnacją Ebera umieszcza Saunders wielką debatę o tym, co decyduje o naszym życiu: my sami, przypadek, fatum czy pojawiająca się któregoś dnia plamka na mózgu?
Pierwszy kontakt z wyborem opowiadań Saundersa w tłumaczeniu Michała Kłobukowskiego bywa czasem dziwnym doświadczeniem. Obok fragmentów wzbudzających autentyczny podziw dla kunsztu i wyczucia tłumacza – panującego nad radykalnymi zmianami rejestrów języka, doskonale oddającego coachingowo-motywacyjne pustosłowie czy bawiącego się rewelacyjnie staropolszczyzną – trafiają się zaskakujące kiksy, które sprawiają, że Saunders po polsku brzmi miejscami bardzo archaicznie, niczym pisarz z poprzedniej epoki. Czym innym jest świadome archaizowanie wypowiedzi bohaterów (znajdujących się na przykład pod wpływem środków farmakologicznych zmieniających styl mowy – to jeden z ulubionych chwytów Saundersa), a czym innym wpychanie w usta współczesnych postaci słów i przekleństw z babcinego słownika.
Już w pierwszym opowiadaniu, „Zwycięskiej rundzie”, natykamy się na grubiańskiego nastolatka, który nazywa swojego szkolnego kolegę „srajdkiem” (little shit), jakby był potępiającym go woźnym, a nie typowym współczesnym dresem, który terroryzując rówieśników, raczej nie schodzi w obelgach poniżej poziomu „gówniarza”. Kilka stron dalej jedna z postaci „się szpula” (hit the road), niczym git-człowiek z głębokiego PRL-u lub wielbiciel gwary poznańskiej, a nie XXI-wieczny emigrant o rosyjskich korzeniach. W „Ucieczce z Pajęczej Głowy” jedna z postaci wypomina bohaterowi jego „hopsztosy” (shenanigans). Dziwne archaizacje, w żaden sposób nieuzasadnione brzmieniem oryginału, pojawiają się także w „Dziewczętach Sempliki”, gdzie wspomina się o uczniach, którzy bywają „rozbisurmanieni” (brats), a pozostawione samym sobie dzieci radośnie „zbytkują” – wszystko to w tekście stylizowanym na pamiętnik ojca z niedalekiej przyszłości, który w swoich wypowiedziach zupełnie nie zdradza skłonności do sięgania po słownictwo sprzed kilku dekad.
Bywa to o tyle drażniące, że pomimo umiejscowienia większości opowiadań w wygodnym bezczasie – ni to przyszłości, ni to lekko zmodyfikowanej teraźniejszości – Saunders licznymi aluzjami sugeruje, że jego bohaterowie to ludzie nam współcześni, tacy sami jak my, tylko znajdujący się w zaskakujących sytuacjach. Trudno jednak wyobrazić sobie współczesną matkę mówiącą o własnym synu, że jest „poczciwy z kośćmi” („Al Roosten”), chyba że byłaby miłośniczką Orzeszkowej i Kraszewskiego. Potykając się o tego rodzaju słownictwo, można odnieść wrażenie, że tłumacz dał się nieco ponieść upodobaniu do stylizacji językowej i sięga po nią również tam, gdzie wystarczyłby zwykły, współczesny język.
Ta dezynwoltura prowadzi również do tego, że w zrujnowanym domostwie należącym do biednej, patologicznej rodziny (można tak chyba określić ludzi, którzy trzymają własne dziecko na łańcuchu przywiązanym do drzewa), w oknach pojawiają się eleganckie „story” (blinds) z zupełnie innej rzeczywistości, a jeden z bohaterów opowiadania „Szczeniak” woła w głos, że został (wraz z rodziną) „zawiadowcą całej menażeryjki” (managerie’s operator), jakby określenia „opiekun”, „właściciel” czy „kierownik” uwłaczały jego godności. Nie są to, rzecz jasna, błędy, które stanowiłyby podstawę do krytyki całości przekładu, powodują jednak dziwne i niezamierzone zgrzyty, które psują odbiór, pozostawiając wrażenie, że gdzieniegdzie zabrakło nieco wnikliwszej redaktorskiej kontroli nad przekładem.
Trafiają się w „10 grudnia” też takie wpadki, które dość mocno zaburzają psychologiczny obraz postaci, jak choćby wyłapana przez nader rzetelnego blogera literackiego „mała cipka”, która pojawia się w rozmyślaniach bohaterki „Zwycięskiej rundy”, nastoletniej Alison. Wyobrażając sobie własne zejście po marmurowych schodach w tłum mężczyzn, wśród których powinien się znaleźć jej wyśniony wybranek, dziewczynka słyszy, jak jeden z wymyślonych przez nią adoratorów mówi do niej z zachwytem: „Jakim cudem aż tyle wdzięku mieści się w jednej małej cipce”. W oryginalnym tekście „Victory Lap” Alison – dziewczyna z dobrego domu, baletnica, dziecinna i niezwykle egzaltowana – nie obraża się za wulgarne, seksualne wyzwisko, bo sama nie byłaby w stanie go wymyślić; jeśli już musi przekląć, sięga po niezwykle archaiczne słówko „egads” („przebóg” – za Słownikiem Kościuszkowskim – etymologicznie wywodzące się z przekręcenia wykrzyknika „Ah God!”, a tłumaczone przez Kłobukowskiego na „kurcze”, gubi nieco ten zamierzenie staroświecki odcień). Ba!, ona nawet w sytuacji zagrożenia życia nie wykrzykuje wulgarnych słów. W zamyśle Saundersa dziewczynka obraża się za bardzo niewinne porównanie – za to, że wyobrażony adorator nie potrafi się nadziwić: „How can so much grace be contained in one small package?”. Alison czuje się uprzedmiotowiona, nie zseksualizowana, seks w ogóle nie zajmuje jej uwagi, jest na to zbyt młoda, zbyt niewinna (co ma w opowiadaniu niepoślednie znaczenie, tekst mówi między innymi o tym, jak Alison tę niewinność traci). Obraża się za to, że wytwór jej wyobraźni nazwał ją (z grubsza) „zgrabnym drobiażdżkiem”. Sama czuje się stworzona do rzeczy wielkich, jej idolkami są Matka Teresa i Helen Keller, uznaje się za feministkę i wierzy, że jest w stanie zmienić świat, dlatego nie może tolerować sytuacji, w których mężczyzna będzie umniejszał jej znaczenie. Alison to bardzo spójna postać w swojej manii wielkości i obsesji na punkcie bycia czystą i dobrą, nic nie zakłóca jej wyobrażeń o świecie, a już na pewno nie mężczyźni opętani myślą o seksie. Nawet nie dopuszcza do swojej świadomości istnienia takich zjawisk, co pozwala Saundersowi na stworzenie niezwykle dramatycznego finału, w którym większość wyobrażeń Alison obraca się w ruinę.
Skąd więc w polskiej wersji wzięła się „mała cipka” w wyobraźni Alison? Słowo „package” potrafi być podchwytliwe, poza podstawowymi znaczeniami – „pudełko”, „pakunek”, „tobołek” – bywa też używane slangowo, najczęściej do opisania wybrzuszenia tworzonego przez męskie genitalia opięte bielizną lub spodniami. Ze wszystkich dużych słowników slangowych tylko „Green’s Dictionary of Slang” potwierdza, że za pomocą „package” opisywano też żeńskie narządy rozrodcze (slang amerykański z lat 80.), ale kilka szczegółów opowiadania oraz język bohaterki wskazują na to, że historia dzieje się współcześnie. Pojawia się podejrzenie, że tłumacz nie potrafił do końca wczuć się w młodszą od niego o pół wieku bohaterkę opowiadania i dołożył jej niepotrzebnych skojarzeń, zaburzających psychologię tej postaci. Zarysował w ten sposób idealny obraz wyobrażony przez Saundersa i osłabił z lekka wymowę tekstu, opowiadającego o brutalnym ataku na nieskazitelną (choć irytująco egzaltowaną) niewinność.
Podobne pęknięcie znajdziemy też w opowiadaniu zatytułowanym „W domu”, w którym matka głównego bohatera, kobieta prosta, posługująca się językiem wskazującym na brak wykształcenia i ogłady, cenzuruje swoje własne przekleństwa, wstawiając zamiast nich słówko „trzykropiona” – jak można przypuszczać, od trzech kropek maskujących słowa powszechnie uznane za obelżywe. W oryginale ta sama kobieta cenzuruje się zwykłymi piknięciami (beep), jak przystało na osobę wychowaną i karmioną przez telewizor, a nie prasę i książki, z których mogłaby się dowiedzieć o istnieniu cenzury wyrażanej trzema kropkami. Po polsku tworzy neologizm dość niewiarygodny w ustach osoby, która potrafi przekręcić najprostsze słowa w rodzaju „jest” i żadnym innym słowem nie wskazuje, że potrafi się zdobyć na jakąś słowotwórczą oryginalność.
Dziwić może ponadto zamiana Halloween na Zaduszki – dzieje się tak w „Patykach”, „Szczeniaku” i „W domu”, zatem nie może być tu mowy o przypadku. Owa zamiana kuriozalnie wypada zwłaszcza w „W domu”, gdzie bohater widzi, że „Na moim łóżku leżał łuk myśliwski i fioletowa peleryna z maską upiora, taka dla zaduszkowych przebierańców” (w oryginale: „On my bed was a hunting bow and a purple Halloween cape with a built-in ghost face”). A to przecież kompletnie dwa różne święta, dwa odmienne porządki – tak kalendarzowo, jak estetycznie. Halloween przypada 31 października, Zaduszki – 2 listopada, Halloween to święto zabawy, przebierańców i cukierkowych żebrów po domach, Zaduszki – frasunku i wizyt na cmentarzach. No i jacyż to „zaduszkowi przebierańcy” hasają po amerykańskich bądź polskich ulicach?
Do równie dziwnego pomieszania kodów kulturowych dochodzi w „Zwycięskiej rundzie”. Drugi bohater tego opowiadania, Kyle, wygląda w oczach Alison jak „kościotrup z fryzurą na czeskiego piłkarza”, co przynosi szereg niepotrzebnych skojarzeń z kręgu kulturowego zupełnie obcego amerykańskim nastolatkom, których nie niosłaby „plereza” (Saunders ogranicza się do nieopisowego „mullett”) lub sięgnięcie po któryś z amerykańskich odpowiedników „fryzury czeskiego piłkarza” („wodospad Alabama” czy „ogon bobra”). Nie jest to zresztą jedyny problem z Kyle’em w tym opowiadaniu. Jednym z ważniejszych wydarzeń w życiu tego bohatera, zorganizowanym według ściśle przestrzeganych reguł dyktowanych przez apodyktycznego ojca, jest „Major Treat Day” – dzień, w którym za posłuszne wykonywanie prac domowych zostaje wynagrodzony dodatkowymi łakociami, mogą to być „na przykład dwie garście rodzynków polanych jogurtem”. W tłumaczeniu to ruchome święto staje się „Dniem Jublu” – jakimś apogeum hedonizmu i obżarstwa, najazdem Bachusa na niezwykle porządne, sterylne wręcz domostwo. Sięgnięcie przez tłumacza po mocno nacechowany „jubel” dziwi tym bardziej, że w pozostałej części akapitu wspomina się o tym, że Kyle zbiera „Treat Points”, które tłumaczone są na „Pyszne Punkty”, a uzbieranie wystarczającej ich liczby nagradzane jest „Wielkim Przysmakiem” – skromnym poczęstunkiem w zamian za dopełnienie obowiązków. Co gorsza, „jubel” pojawia się raz jeszcze w kolejnym z opowiadań, tym razem faktycznie opisując „hałaśliwą zabawę lub uroczystość z udziałem wielu osób” – korporacyjne spotkanie integracyjne dla pracowników.
Mimo tych wszystkich uwag trzeba jednak przyznać, że Saundersa po polsku czyta się ze sporą przyjemnością. Może gdyby wydanie przygotowano z większą uwagą, w mniejszym pośpiechu, zniknęłyby raczej łatwe do uniknięcia ramotki językowe w rodzaju „kajtka”, „przystojnej laski”, „mizeraka”, „łysonia”, „chłopysiów”, „płaksiwych” czy „labidzenia” i takie omsknięcia, jak opaczne zrozumienie czasownika hails (w tłumaczeniu Alison ze „Zwycięskiej rundy” wyczekuje, aż wyśniony adorator „okrzyknie ją z daleka”, w oryginale czeka na to, by ów kochanek przybył do niej z oddali i zabrał od miejscowych chłopaków). Ale biorąc pod uwagę wyrafinowanie, różnorodność i stopień skomplikowania prozy Saundersa, warto docenić, że tłumacz wybrnął z większości zasadzek i problemów z olbrzymią wprawą, miejscami wręcz błyskotliwie.
Na szczególną pochwałę zasługują bez wątpienia „Dziewczęta Sempliki”, gdzie Kłobukowski nadaje pamiętnikowi bohatera znacznie silniejszy stylistyczny sznyt niż w oryginale, mnożąc nerwowe skróty, dzięki którym tekst zyskuje nową energię i wyrazistość. Wspaniale prezentują się też w tłumaczeniu efekty oddziaływania narkotyków zmieniających właściwości mowy bohaterów „Ucieczki z Pajęczej Głowy” i „Mojego rycerskiego fiaska”. To właśnie w tych tekstach upodobanie tłumacza do archaizacji, stylizacji i zabaw z językiem (znane czytelnikom chociażby z brawurowych przekładów Foera, Dahla czy Roberta Nye’a) realizuje się najlepiej, a czytanie fragmentów, w których dawna polszczyzna służy do wyrażania całkiem współczesnych rozterek, oraz takich, gdzie bohaterowie w obrębie jednej sceny przechodzą przez wszystkie rejestry polszczyzny, od najwulgarniejszych po najbardziej wzniosłe, sprawia ogromną czytelniczą radość. Pozostaje więc liczyć, że Saunders będzie nadal w Polsce wydawany, a jego podszyty ironią, surrealizmem i makabrą styl znajdzie rzetelne i lotne ekwiwalenty w polszczyźnie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).