„Robert Robur” Garbaczewskiego w TR Warszawa to spektakl wspaniale szalony. Nagle trafiamy między Kraków a Tatry, gdzie Łemkowie piją z wielkiej kadzi czysty eter i odlatują, a w rzeźbach Mitoraja zawodzą requiem podhalańscy szamani. Albo gwiazda telewizyjna Joanna Joanna z twarzą zarośniętą włosami rozpętuje na scenie psychodeliczną Eurowizję otoczona przez wielkie maski. Cyberpunk miesza się tu z trashowym melodramatem, postapokaliptyczny kryminał z newage'owym kinem drogi, gra komputerowa z telewizyjnym serialem. Tylko o czym to wszystko jest?
O wydanej pośmiertnie powieści Mirosława Nahacza Dariusz Nowacki pisał, że „próba streszczenia «Niezwykłych przygód Roberta Robura» to przedsięwzięcie beznadziejne. Nahacz rozmnożył wątki ponad miarę, wrzucił do powieści bodaj wszystko, co zdarzyło mu się przeczytać, wszystko, co mu przyszło do głowy. Powieść ta jest przeto ciągiem wizji i kryptocytatów”. W podobnym tonie pisało zresztą wielu, jeśli nie wszyscy krytycy literaccy. Raził ich chaos, niezborność, mania narracji, bo rzeczywiście w „Roburze” dantejska, zwarta „Bocian i Lola” (2005) eksplodowała, zmiatając całkowicie logikę kolejnych scen i pomysłów, pozostawiając efektowne, ale zbyt poszarpane zgliszcza. Książka była niedokończona, niezredagowana, co akurat mnie osobiście nie razi – wolę tę miazgę taką, jaką jest, niż tekst skrojony według gustu redaktora. To zresztą dwie ostatnie powieści pisarza są najciekawsze, ale i najbardziej kłopotliwe w jego dorobku. Nahacz uwielbiał Pynchona, pisał z niego recenzje do „Lampy” i chyba jak nikt z polskich autorów wgryzł się w szaloną mechanikę tej prozy. Nikt z jego pokolenia, nawet Dorota Masłowska, nie odważył się na równie bezwzględną narracyjną i fabularną nonszalancję. To kompletnie rozbrajało polskich krytyków, dysponujących wtedy jeszcze bardzo sztywnymi narzędziami interpretacyjnymi.
Z podobną dezorientacją wielu krytyków teatralnych podchodzi do przedstawień Krzysztofa Garbaczewskiego – krytyka teatralna jakoś zawsze w tyle. Przełomem dla większości była „Iwona, księżniczka Burgunda” z Opola, może dlatego że Garbaczewski odnalazł dla dramatu Gombrowicza znajomą formę i klarowną konwencję: puszczany na wielkim ekranie, kręcony za nim w czasie rzeczywistym film w gatunku groteskowego thrillera. W „Roburze” też większość spektaklu rozgrywa się na ekranie ujętym przez Wasilkowską w ramę psychodelicznego oka. Jeśli jednak w Teatrze Kochanowskiego mieliśmy do czynienia z lekko odurzonym Hitchcockiem, to w TR Warszawa Garbaczewski bawi się na całego dolnymi półkami z apteki i niższymi rejestrami pastiszu. I tworzy spektakl wspaniale bezczelny, bezkompromisowy, a z pewnością najefektowniejszy w swojej karierze. Stylistyka postinternetowego śmietnika przestaje – wbrew temu, co się dzieje ostatnio w sztukach wizualnych – funkcjonować w nim na prawach śmiesznych filmików puszczanych pod wieczór na messengerze, nie są to melancholijne wykopki na końcu internetu, które mają miło kojarzyć się z ostatnim sobotnim tripem. Owszem, kolejne sceny także w „Roburze” są w atrakcyjnie złym guście, zawsze odpowiednio wyśrubowanym, tak by broń Boże nie były czerstwe, ewentualnie wysuszone tylko tyle, ile grzyby z łemkowszczyzny, z której pochodził także Nahacz. Garbaczewski tworzy z nich jednak spiralę bez początku i końcu, paranoję o monumentalnej strukturze. W jej niekończących się kręgach twarze aktorów dziwaczą na zbyt wielkich zbliżeniach kamery, teatralna piwnica rozrasta się do rozmiarów alternatywnego świata, a wszystkie postmodernistyczne filozofie, które przez chwilę zdawały się poręczne dla zrozumienia intencji reżysera, są bezlitośnie walcowane.
Bardzo łatwo zaprzęgnąć do tego spektaklu Baudrillarda, Lyotarda, Blanchota (głos, którego użycza Roburowi, czyli Pawłowi Smagale, Justyna Wasilewska). Łatwo powołać się w interpretacji na realność i wirtualność, kulturę wzroku, w końcu podsuniętą przez samą koncepcję scenograficzną. Tylko że zabrnięcie w rejony krytyki cyberprzestrzeni, operowanie społecznościowymi kanałami, wnikanie w fenomen gier, screenshotów, memów, gifów i tak dalej, doprowadzi nas do paradoksu, jaki spotkał już francuską filozofię, która się sama w sobie z przyjemnością przegląda i sama się sobą udowadnia, sama się swoim językiem problematyzuje i wdzięczy. Ostatecznie styl myślenia zastapił w niej samą myśl. Dlatego Garbaczewski zrywa komunikację z widownią, odkrawa język, którym można o jego przedstawieniu opowiadać. W tym sensie jego spektakl nie jest doświadczeniem sprzyjającym naszej wrażliwości. Nie zaprasza do mówienia, komentowania, wchodzenia w dialog. Pozostawia nas w osłupieniu.
Nie jest to przedstawienie do myślenia, raczej szeroko zakrojone wydarzenie, w które należy się zanurzyć, czerpiąc z niego przyjemność. Dlatego lepiej nie wiedzieć, co tam się wydarzy, jaka jest nić intrygi, jak zwykle u Garbaczewskiego poplątana. Nikomu nie odbiorę przyjemności pogoni z Roburem za pynchonowskim „błędem w systemie”, a ten jest nieoczekiwany jak wszystkie zwroty akcji w przedstawieniu. W najnowszym spektaklu Garbaczewski najsilniej chyba zawirusował percepcję widzów, o recenzentach nie wspominając, całkowicie odczarował piękny polski współczesny teatr, który zabrnął na manowce. W TR-ze jest brudno, absurdalnie i wreszcie prawdziwie, i jest w tym jakiś ukryty manifest, który trafia znacznie silniej niż zwroty ideologiczne i plasowanie dyskursów. Nie oznacza to wcale łatwego zadania dla widza. O tym spektaklu można powiedzieć to samo, co o „Tęczy grawitacji” powiedział William Burroughs w 1982: „To wspaniała książka, ale mój Boże, to się tak ciężko czyta!”. Ja pozostałbym przy „Mój Boże!”. Justyna Sobolewska napisała w 2009 roku, że na „Roburze” ciężko zbudować legendę Nahacza. Wtedy się z nią zgodziłem. Teraz, po Garbaczewskim, sam nie wiem. Może da się dwie?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.