Ciepła kwietniowa noc. Pod rezydencję przy ulicy Sussex 24 w Ottawie podjeżdżają samochody, jak diabły i czarownice ciągnące do groty Mistrza Twardowskiego. Będą rozmowy i polityczne targi, ukuwanie przyszłości, wreszcie będą i wróżby. Z ostatniej limuzyny wysiada demiurg, który za kilka lat stanie się najbardziej znienawidzonym przywódcą Zachodu. Na schodach wita go gospodarz. Razem udają się do sali bankietowej. Małżonka pana domu, ledwie ozdrowiała po dokuczliwym ataku depresji (cierpi na chorobę dwubiegunową), trzyma na rękach czteromiesięczne niemowlę, pucołowatego chłopczyka. Zaczynają się toasty. Wreszcie gość wznosi zdrowie dziecka. „Dzisiaj pozostawmy formalności. Niech żyje przyszły premier Kanady Justin Trudeau!” – mówi. „Miejmy nadzieję, że będzie tak wytworny i utalentowany jak pan prezydent!” – odpowiada przyjezdnemu gospodarz.
Demiurg to Richard Nixon. Jest rok 1972. Za kilka miesięcy jego ludzie z Komitetu Reelekcji Prezydenta włamią się do sztabu opozycji w kompleksie hotelowym Watergate, od czego zacznie się największa w dziejach polityczno-korupcyjna afera. Dwa lata później skutkiem tego prezydent złoży dymisję. Tymczasem pan domu to niezwykle popularny urzędujący szef kanadyjskiego rządu Pierre Trudeau, który gości amerykańskiego przywódcę na oficjalnej kolacji. Właśnie życzył synowi, żeby w przyszłości posiadł wszystkie cnoty Nixona. Tego ostatniego historia pamięta jako Cwanego Rysia.
Wróżba się spełniła. W listopadzie 2015 r. Trudeau junior zostaje premierem. W mediach – i tych poważnych, i tabloidowych – zaczyna się szaleństwo. Bo doświadczeń i ekscesów z jego życia starczyłoby na sequel „Wyznań hochsztaplera Feliksa Krulla”. Gdy miał 12 lat, podglądał księżniczkę Dianę, gdy ta korzystała z siłowni znajdującej się w siedzibie kanadyjskiego premiera. Był bramkarzem w kilku nocnych klubach, uczył jak skakać na bungee. Na festiwalu kultury indyjskiej profesjonalnie zatańczył pochodzący z Pendżabu taniec bhangara. W 2007 r., już jako czynny polityk, wystąpił w telewizyjnym miniserialu o I wojnie światowej „The Great War”. Zagrał w nim Talbota Papineau, kanadyjskiego bohatera poległego w tzw. trzeciej bitwie pod Ypres. Przyznaje się do palenia marihuany. Ministrowi środowiska sceptycznemu wobec globalnego ocieplenia powiedział w twarz, że jest kompletnym dupkiem. Na Twitterze gaworzy z Alanis Morissette i Bryanem Adamsem.
Kompleks Kronosa
Stary Trudeau był samcem alfa. Potrafił watahę politycznych wilków ustawić po swojemu na prawie 20 lat. Jego o 28 lat młodsza żona pozostawała w cieniu. Sama musiała wychowywać trzech synów. Osamotnienie tylko pogłębiło jej chorobę. I osuwała się w zgubę. Potrafiła zniknąć bez słowa z rezydencji przy Sussex 24 i wyjechać do Nowego Jorku na wielogodzinne maratony imprezowe w dyskotekowej stolicy lat 70. – Studiu 54, oczywiście pod wpływem wszystkich dostępnych substancji psychoaktywnych. Raz służby celne na lotnisku w Ottawie znalazły w jej bagażu heroinę.
Koniec końców Pierre postanowił pozbyć się „problemu” i się z nią brutalnie rozwiódł. Chowany na następcę tronu dziesięcioletni Justin potem się przyglądał, jak senior demonstruje swe, powierzchownie pojmowane, cechy męskie i zdobywa kolejne kobiety. Przez jego sypialnię przewinęła się Barbra Streisand. Młodemu musiały dudnić w głowie jej campowe piosenki. Kolejną flamą starego została Kim Cattrall, brytyjska aktorka znana z roli wyuzdanej Samanthy z „Seksu w wielkim mieście”. Dojrzewające książątko mierzyło się z mitem ojca-supersamca. – Pierre Trudeau był jak mityczny Kronos. Sam wymazał wspomnienie o swoim tacie [Charles-Emile był odnoszącym sukcesy biznesmenem – red.], czyli mówiąc analitycznie… wykastrował go. A synom postawił poprzeczkę tak wysoko, że jak Zeus i jego bracia mogli się fortelem wybić na niezależność – tłumaczy nam Marianne LaFrance, psycholożka społeczna z Uniwersytetu Yale.
Historia męskiego pośladka
Zdarzają się od czasu do czasu politycy, którzy lepiej niż w koszuli czują się bez niej. Pięć lat temu 29-letni wówczas republikański kongresmen Aaron Schock z Illinois rozebrał się na potrzeby sesji zdjęciowej dla magazynu „Men’s Health”. Chciał dowieść, że dzięki dwóm godzinom spędzonym dziennie w siłowni (najlepiej w trakcie posiedzeń plenarnych Izby Reprezentantów) można wyglądać jak striptizer z Chippendales. O swojej sportowej pasji i miłości do własnego ciała opowiadał z afektem. I na koniec dorzucał, tak dla przyzwoitości, że chodzi mu o promowanie zdrowej diety, programu Michelle Obamy na odchudzanie nastolatków, to tamto. I całkiem na serio kolega Schocka z Izby Jason Chaffetz z Utah ogłosił na Twitterze, że zaraz zaczyna robić pompki, a młodego kulturystę zabierze do McDonalda i nakarmi go pod przymusem cheesburgerem z podwójnymi frytkami z majonezem.
fot. Alex Guibord / CC BY-ND 2.0
Z większą rezerwą zareagowała lewica. „Ten narcyz zamiast truć coś o diecie i zalewać media społecznościowe swoimi selfie w obcisłych gaciach, z których wystają mu pośladki, mógłby zagłosować za Obamacare [prezydencki program objęcia ubezpieczeniem zdrowotnym większości Amerykanów – przyp. red.]. Tym by się naprawdę bardziej przysłużył zdrowiu ludzi” – skomentował demokratyczny kongresmen Barney Frank z Massachusetts, wyoutowany gej o sylwetce misia pandy. Kariera Schocka trwała jednak krótko. Kiedy się okazało, że z konta swojej kampanii wyborczej wyremontował biuro, żeby przypominało wnętrza z serialu „Downton Abbey” oraz że kupował taliowane sweterki w snobistycznym domu towarowym Neiman Marcus, pod presją kolegów złożył rezygnację. Ale Waszyngton i tak zaczął przypominać Hollywood. Tylko brzydsze.
Goło, nie zawsze wesoło
Rozbierać uwielbia się i nasz Justin. Czasami z okazji jakiejś charytatywnej zbiórki potrafił to zrobić niemal do rosołu. Zrobił to też, chociaż tym razem bardzo skromnie, nieco ponad dwa lata temu podczas poświęconego zbiórce pieniędzy na leczenie chorób wątroby wieczoru What a Girl Wants. Ale jeden moment, w którym pokazał klatę atlety, był szczególny.
Ottawa, 31 sierpnia 2012 r. Convention Center przerobione na halę sportową z ringiem bokserskim pośrodku. Z megafonów słychać głos buńczucznego jak Tomasz Zimoch komentatora. „W niebieskim narożniku ważący 183 funty zawodnik, ksywa The Senator. A w czerwonym ważący 180 funtów fighter, ksywa The Papineau!!!”. Niebieski się nerwowo szarpie, czerwony wchodzi ze spokojem jogina. Na jego bicepsie błyszczy się czarny kruk z mitów plemienia Haidów (o tym za chwilę). Zaczyna się pojedynek. Senator jest wyraźnie niższy, pracuje nogami, Papineau w defensywie. Zakrywa twarz przed serią sierpów. I zwrot! Czerwony spycha niebieskiego na liny. Matka i żona napastnika drą się jak cheerleaderki. Gwizdek. Oddech przed drugą rundą. I znowu. „Papineau to prawdziwy ogier!” – wrzeszczy kanadyjski Zimoch. Niższy traci rezon. Nie odzyska go do końca meczu. Czerwony czuje, że nie przegra. Paraduje sobie po ringu z ostentacyjną dezynwolturą. Niebieski próbuje zaatakować. Po prostym przeciwnika urywa mu się spod nosa kaskada krwi. Sędzia odgwizduje koniec. Poseł do Izby Gmin z Partii Liberalnej Justin Trudeau pokonał konserwatywnego senatora Patricka Brazeau.
Kandydat na lidera liberałów (został nim rok później) długo szukał potencjalnego przeciwnika z rządzącej wówczas partii prawicowej do wzięcia udziału w bokserskiej walce, z której dochód miał być przeznaczony na walczącą z nowotworami fundację Fight for the Cure. Trudeau znalazł go przez swoją fryzjerkę. Ona strzygła też pochodzącego z plemienia Algonkinów senatora Brazeau. Przegrany miał za karę ostrzyc włosy.
I tak się stało. – Obcięcie kucyka w kulturze Pierwotnych Narodów oznacza hańbę, więc w tym momencie jest to, ze wszystkich możliwych powodów, bardzo à propos – mówi Trish Collison. Antropolożka pije do tego, że prawa rdzennych Amerykanów są dalekie od stanu doskonałości. W kilku osiedlach ogłoszono w ostatnich latach nawet stan wyjątkowy z powodu katastrofalnego stanu infrastruktury, braku dostępu do czystej wody oraz plagi... samobójstw. I to też, w związku z pochodzeniem etnicznym senatora oraz identyfikacją Trudeau z Haidami było powodem do odgrzania sporu. Brazeau został bowiem swego czasu wybrany przez konserwatywnego premiera Stephena Harpera po to, by firmował twarzą jakąś powierzchowną kampanię przyciągania do partii ludzi ze społeczności Pierwotnych Narodów, ale oprócz tego rząd w ich sprawie nie zrobił nic. Senator szybko stał się szwarccharakterem dla swoich pobratymców z plemienia. A potem wszystko w jego życiu się posypało. Oskarżony o pobicie i przemoc na tle seksualnym został z senatu usunięty, rozpił się, znalazł się na dnie, a w oczekiwaniu na proces próbował... popełnić samobójstwo.
Dziary polityczne
Ornamenty najwymyślniejszych tatuaży zdobiły ciała wielkich liderów. Winston Churchill miał na przedramieniu kotwicę wilka morskiego. Prezydent USA sprzed pierwszej wojny światowej Teddy Roosevelt chwalił się herbem swej plutokratycznej rodziny na piersi. Opozycja rozsiewała plotki, że upokorzony ostatnim brexitowym referendum premier David Cameron ma, jak przystało na polityka wagi koguciej, małego delfinka na wewnętrznej stronie uda. Żona Brytyjczyka zdementowała te informacje. Ale chyba najbardziej niefrasobliwy znaczek z atramentu znalazł się na ciele szwedzkiego króla Karola XIV Jana. Przypomnijmy: przyszły monarcha wywodził się z francuskiej klasy średniej, był napoleońskim generałem i to cesarz osadził go na sztokholmskim tronie. Gdy założyciel dynastii Bernadotte został królem, nigdy nie chciał się rozebrać w obecności nawet jednego służącego. Sekret Karola odkryto po śmierci. Na klatce piersiowej miał wydziarany napis „ŚMIERĆ TYRANOM!”.
Trudeau junior ma na atletycznym ramieniu wytatuowanego wielkiego czarnego kruka zaczerpniętego z mitologii indiańskiego plemienia Haidów, zamieszkujących północno-zachodnie wybrzeże dzisiejszej Kanady. W tej grupie, w przeciwieństwie do matriarchalnych Irokezów, przywódcą rodziny był mężczyzna. A kruk na męskim ramieniu może oznaczać wiele: czarnoksiężnika, demiurga (jak wujek Rysio, Cwany Rysio?) albo… seksualnego dewianta. Ale, w każdym z tych przypadków, bohatera. A Justin dotąd nie wyjawił, którą z tych inkarnacji jest ptak na jego skórze. Natomiast symbolikę mitologii doskonale zna, bo z Haidami fraternizował się, kiedy przez kilka lat mieszkał w Vancouver. Pracował tam jako instruktor narciarski oraz nauczyciel sztuki teatralnej – obycie na scenie, praca z rekwizytami, intonacja czy panowanie nad wyrazem twarzy z pewnością pomogły mu w polityce. A tymczasem Trudeau wydaje się nie być z tego dziedzictwa i doświadczenia dumnym. Kiedy w czasie kampanii sztab konserwatywnego premiera Stephena Harpera zaatakował go, że jest komediantem, to Justin zmiękł, zawstydził się i cały w obronach stwierdził, że uczył też matematyki – opowiada mi Harvey Ostroff, kanadyjski dramaturg i wykładowca dramatu z Montrealu. Na rekwizyty na scenie politycznej trzeba jednak uważać. Janusz Palikot zapatrzył się za bardzo na doświadczenia Ośrodka Praktyk Teatralnych „Gardzienice” i… już go w polityce nie ma.
Nowa nadzieja
Tymczasem cała rodzina premiera Trudeau seniora została honorowymi członkami społeczności Haidów, posiadającej pewną polityczną autonomię, w 1976 r. – Tatuaż premiera jest z pewnością wyrazem szacunku dla kultury indiańskiej. Ale liczę także na to, że na tym widowiskowym symbolu się nie skończy i szef rządu zajmie się na poważnie losem rdzennych mieszkańców Kanady – mówi mi Trish Collison, antropolożka z Brytyjskiej Kolumbii.
Dziś rdzenni Kanadyjczycy bardzo liczą na nowego, idealistycznego premiera. Zimą Justin Trudeau oświadczył, że poprawa życia ludzi z Pierwotnych Narodów będzie jednym z priorytetów jego rządu. A miesiąc temu, co się urzędującemu premierowi zdarzało dotąd niezwykle rzadko, odwiedził jeden z indiańskich rezerwatów i pytał ludzi, co trzeba zrobić w pierwszej kolejności. – Miejmy nadzieję, że na tych teatralnych gestach się nie skończy – dodaje Trish Collins. Premier przygotował pięć głównych tematów, które chce podjąć. To walka z przemocą wobec kobiet i tropienie zbrodni na tle seksualnym, inwestycje w edukację młodzieży w rezerwatach, implementacja 94 postulatów przygotowanych przez tzw. Komisję Prawdy i Pojednania, wprowadzenie ulg podatkowych i odwołanie całego uprzedniego ustawodawstwa dyskryminacyjnego.
Przeciwnicy polityczni próbowali osłabić wizerunek Justina, przekonując wyborców, że jest książątkiem, że niczego nie osiągnął sam, a jego kariera to przykład najbardziej wulgarnego nepotyzmu. Tyle że junior zaczął robić karierę polityczną kilka lat po śmierci seniora, a ojciec zostawił mu w spadku niewiele ponad milion dolarów. Tymczasem trzypokojowe mieszkanie w Ottawie kosztuje pół miliona, więc młody polityk z aspiracjami, aby móc zamieszkać w przeciętnej wielkości domu (ma troje dzieci) musiał wziąć kredyt na 20 lat. W czasie – jak się okazało – zwycięskiej kampanii wyborczej zapowiadał, że jak zostanie szefem rządu, to nakaże politykom przekazywanie swoich majątków do funduszy powierniczych.
Czy kędzierzawy czterdziestopięciolatek jest narcyzem? Możliwe. Ale jeśli to prawda, nie jest pierwszym. 35 lat temu Ronald Reagan, aktor filmów klasy B, wprowadził w amerykańskiej polityce hollywoodzkie standardy. A może raczej antystandardy. – To prawda, że Trudeau ma wyjątkowe publicity. Dziennikarze szaleją, kiedy pojawia się jego zdjęcie na snapie. Ale to polityk wyjątkowo ciężko pracujący. Po szczeblach partyjnej kariery piął się powoli. Snap jest formalnym dodatkiem do potężnej treści. Poza tym każdy polityk może marzyć o posiadaniu takiego uroku, bo to w czasach infotainmentu na pewno nie zaszkodzi – mówi nam Emma Teitel z magazynu „Toronto Star”. Lepiej przymrużyć oko na ekscentryzm złotego chłopca z Ottawy i liczyć, że jego emancypacyjna, feministyczna i równościowa agenda zmieni Kanadę w to, co wszyscy sobie o niej wyobrażają. Wróżba z nixonowskiego toastu się spełniła połowicznie. Trudeau premierem został, ale o radykalnie odmiennym usposobieniu od Cwanego Ryśka.