Antygony wracają
Úrsula Ochoa/ CC BY-NC-ND 2.0

27 minut czytania

/ Literatura

Antygony wracają

Jerzy Jarniewicz

Nurt emancypacji kobiet rozwija się równolegle do nurtu emancypacji przekładu. Refleksji nad miejscem przekładu w kulturze pomogłaby refleksja nad zmieniającym się wyobrażeniem ról pełnionych przez kobiety

Jeszcze 7 minut czytania

1.

Uchodził długo za działalność zastępczą, nawet w ostatnich czasach, gdy jego ranga wzrosła znacząco, a jego twórców zaczęto doceniać na równi z autorami tekstów zwanych z braku lepszego pomysłu na słowo: „oryginalnymi”. Mowa oczywiście o przekładzie. Niektórzy mogliby się oburzyć i zakrzyknąć, że jakże to, skoro już rozumiemy, jak ważne dla literatur języków docelowych są przekłady. To, że przekład powinien znaleźć swoje miejsce w historiach literatury, domaga się już raczej nieustannego przypominania niż udowadniania. Podobnie zresztą jak literatura dla dzieci i młodzieży. Ja jednak nadal czekam, aż ktoś napisze historię współczesnej literatury polskiej, w której obok Witolda Gombrowicza, Marii Dąbrowskiej czy Krystyny Miłobędzkiej znajdą się Irena Tuwim, Zofia Chądzyńska czy Małgorzata Łukasiewicz. Wierzę, że jeśli takiej historii jeszcze nie ma, to raczej z inercji niż oporu.

Pisząc o przekładzie jako działalności przez lata uznawanej za zastępczą, mam jednak na myśli także inny sens tego słowa, który do dziś trzyma się mocno. To sens, który dookreśla relację między oryginałem a przekładem, czyniąc z niej nie tylko jeden z podstawowych wymiarów oceny przekładu, ale też najważniejszy składnik jego definicji. Jak bardzo ta właśnie fetyszyzowana relacja naznacza nasze rozumienie pracy tłumacza, widać choćby w tym, że jedno z pism branżowych zajmujących się translatoryką nosi dokładnie taki tytuł: „Między oryginałem a przekładem”. A to przecież tylko jedna z relacji, wcale nie ważniejsza niż ta, która wiąże przekład z przekładem albo przekład z literaturą języka docelowego. Ale zawarty w tytule pisma przyimek również wart jest glosy. Przyjęliśmy bowiem uważać „pomiędzy” za definiens przekładu, a tłumacza – za pośrednika. Truizm, można powiedzieć. Skoro jednak truizm, to przekład byłby czymś, co poza sobą szukać musi racji bytu. Byłby jak most rozpięty między dwoma brzegami rzeki, ale na moście, choćby najwspanialszym, mało kto się zatrzymuje, a jeśli już, to na krótko.

Wte i wewte. Z tłumaczami o przekładach

Artykuł Jerzego Jarniewicza stanowi wstęp do książki Adama Pluszki „Wte i wewte. Z tłumaczami o przekładach”, która ukaże się 30 września 2016 jako 3. tom serii książkowej dwutygodnik.com (wydawcy: słowo/obraz terytoria i Narodowy Instytut Audiowizualny).

Zebrane rozmowy z tłumaczami Adama Pluszki, które ukazywały się na łamach dwutygodnik.com, dotyczą sztuki przekładu, obecności literatur obcych w Polsce, funkcjonowania tłumaczy na rynku oraz ich osobistych inspiracji.

Dotychczas w serii dwutygodnik.com ukazały się: Alek Tarkowski, Mirosław Filiciak, „Dwa zero. Alfabet nowej kultury i inne teksty” (2014) oraz Maria Poprzęcka, „Na oko” (2015).

Jeśli godzimy się na to wyświechtane do cna „pomiędzy” – między kulturami, literaturami, językami – to faktycznie odmawiamy przekładowi, a więc i temu, co z obcości próbuje do nas donieść, miejsca w kulturze i literaturze języka docelowego. Przekładowi każemy więc stać cierpliwie u drzwi naszej kultury, czekać przed progiem naszego języka, ale, jak gońca z paczką, do środka – do domu – go nie wpuszczamy. Przy uznaniu tej relacji (wobec „oryginału”) za podstawową, musielibyśmy też przyjąć, i nadal mniej lub bardziej świadomie przyjmujemy, że przekład jest zastępczy. Tłumacze dają nam do ręki przekłady najwybitniejszych dzieł literatury światowej – przekłady dzieł, które niejednokrotnie zrewolucjonizowały język i przearanżowały literaturę – z tego podstawowego, może jedynego, jak chcieliby niektórzy, powodu, że czytelnik przekładu do oryginału dostępu nie ma i długo mieć nie będzie. I, założenie drugie, że ten oryginał nadaje przekładowi rację bytu. Innymi słowy, choć rzecz jest niewypowiedziana wprost, przekład istnieje „zamiast”: w miejsce i pod nieobecność oryginału. A jeśli tak, to wraz z dostępnością oryginału traci sens.

Taka postawa myszką dziś trąci. Dlaczego tak podkreślam ten okolicznik czasu: dziś? I co się pod nim kryje? Ano, ta znacząca i nie do przecenienia zmiana, jaką jest poliglotyzacja społeczeństwa (używam słowa „poliglotyzacja” świadomy tego, że to termin trochę na wyrost, zwłaszcza w przedrostku „poli”, gdyż mówimy jednak o znajomości głównie jednego języka obcego, angielszczyzny). Możemy się zżymać na stopień znajomości języków, ale nie da się zaprzeczyć, że pod tym względem – pod względem oswojenia się z obcą mową – jesteśmy dziś w zupełnie innym miejscu niż jeszcze ćwierć wieku temu. Język angielski jest dziś drugim językiem w Polsce. Ci, co czytają literaturę obcą, to coraz częściej ci, którzy znają, choćby na elementarnym poziomie, języki obce. W odbiorze czytelniczym przekłady istnieją oprócz oryginałów, obok nich i do nich równolegle, a więc coraz częściej w znaczącym stopniu od nich niezależnie.

To proces, który można łatwo udokumentować. Czytelnicy dzieł literatury światowej w przekładzie czytają przekład, znając już, zdarza się, oryginał, albo też, co zdarza się coraz częściej, czytają równolegle z innymi przekładami tego dzieła. To znaczy: czytelnicy czytają przekład, mając już jakieś  wyobrażenie o tekście wyjściowym. Lektura przekładu przestaje być dla wielu pierwszym i jedynym kontaktem z dziełem oryginalnym, bo dzieło to dociera do nas różnymi szlakami: mogą to być wcześniejsze przekłady, przekłady fragmentów, adaptacje filmowe, krytyczne omówienia. To te różne „szlaki”, te rozmaite równoległe teksty tworzą gęstą sieć połączeń i odniesień, w której odbywa się lektura przekładów. Przekład przestaje być „zamiast”. Uniezależnia się od oryginału, emancypuje, zaczyna być oceniany nie jako jego zastępnik, ale jako dzieło w wysokim stopniu samoistne, nabierające dodatkowych sensów w relacji z innymi przekładami i z dziełami literatury języka docelowego. Samoistne, co nie znaczy, że nic oryginałowi niezawdzięczające. Czytanie równolegle z oryginałem ujawnia podobieństwa i różnice. Kiedyś miarą jakości przekładu były przy takim czytaniu tylko podobieństwa. Dziś interesują nas, twierdzę, równie, a może bardziej, różnice. I nie jako translatorskie porażki czy błędy, ale jako najciekawsze, bo sensotwórcze walory przekładu. Zastrzegam: nie myślę tu o przekładach literatury sezonowej czy galanteryjnej, ale o przekładach wybitnych twórców, które wyszły spod piór, czy raczej spod klawiatur, wybitnych tłumaczy, świadomych tego, co, jak, dlaczego i po co tłumaczą.

Poza poliglotyzacją wskazałbym na inne jeszcze zjawisko prowadzące do coraz większej emancypacji przekładu literackiego: żyjemy w czasach ponawianych przekładów. Efekt jest taki, że przekłady coraz częściej nie do oryginałów odsyłają, a do innych przekładów. W przypadku znaczących tekstów literatury światowej niemal regułą jest, że się do takich tekstów powraca, proponując ich nowe spolszczenia. Dzieje się to często pod naciskiem rynku i w wyniku ekonomicznej kalkulacji, gdy wydawcom bardziej się opłaca zamówić nowy przekład niż wznowić stary: szukać spadkobierców tłumacza, negocjować z nimi, redagować zaśniedziałą polszczyznę. Bywa to mniej kosztowne, ale może też być skutecznym zabiegiem marketingowym, gdy wydawca oferuje niby znane już dzieło literatury światowej, a jednak wyraźnie inne, warte więc zakupu, bo spod pióra innego tłumacza wyszło. „Nowy przekład” jest często informacją zamieszczaną już na okładce, pełniąc rolę reklamy, niemal jak „Uwaga! nowość”.

Na powstawanie nowych przekładów tego samego dzieła ma także wpływ krytyka przekładu. Wraca się do kanonicznych tłumaczeń, poddaje się je krytyce, filologicznej czy artystycznej, co otwiera drogę do nowych, często polemicznych propozycji translatorskich. Stąd nowy wojak (alias żołnierz) Szwejk, nowa „Lolita”, nowy (w przygotowaniu) „Ulisses”, nowy „Wielki Gatsby”. „Jądro ciemności” możemy czytać po polsku w sześciu powstałych w ostatnim piętnastoleciu przekładach. „Alicję w krainie czarów” mamy do dyspozycji w szerokim przekładowym asortymencie: w wersji Marii Morawskiej, Antoniego Marianowicza, Macieja Słomczyńskiego, Roberta Stillera, Elżbiety Tabakowskiej, Jolanty Kozak czy Grzegorza Wasowskiego. By docenić na przykład „niewierną” inwencję językową tego ostatniego („Perypetie Alicji na Czarytorium” z 2015 roku), należałoby przeczytać nie tyle oryginał Lewisa Carrolla, ile jego inne polskie przekłady, a może i odświeżyć znajomość poetyki Manna i Materny. Żeby rozsmakować się w pełni w poezji T.S. Eliota w przekładach Adama Pomorskiego, trzeba już nie tyle przeczytać poprzednie przekłady tego poety, na przykład Czesława Miłosza czy Krzysztofa Boczkowskiego, ale wrócić też do dzieł literatury polskiej, do których odwołuje się tłumacz, budując sieć wzajemnych powiązań. Przy lekturze angielskich poetów metafizycznych XVII wieku w przekładzie Jerzego S. Sity, nie od rzeczy będzie przypomnieć sobie poezję polskiego baroku i przez tę poezję patrzeć na polskiego, czyli Sitowego Donne’a albo Marvella.

Tłumacze to coraz częściej pisarze świadomi swojej rangi oraz problematycznego charakteru przekładu, a tym samym gotowi do daleko posuniętych – a jednocześnie dobrze umotywowanych i bynajmniej nie wynikających z ich niedoświadczenia czy niedostatków warsztatowych – odstępstw od litery oryginału. Tłumacze wielkiej literatury światowej to dziś często artyści słowa, a przynajmniej znakomici znawcy przedmiotu: poeci, prozaicy, eseiści, krytycy, komentatorzy, a więc ci, którzy mają szczególną legitymację do tego, by w tekst wkraczać i prowadzić z nim partnerski dialog. Stanisław Barańczak, Piotr Sommer, Bohdan Zadura czy Andrzej Sosnowski, najaktywniejsi bodaj tłumacze poezji angielskojęzycznej, to pełnowymiarowi poeci, których przekłady można czytać (i czyta się) jako kontynuację ich twórczości. Magdalena Tulli, Marek Bieńczyk, Zbigniew Kruszyński to świetni prozaicy spełniający się także w przekładach. Tłumaczy prozy dublujących w roli prozaików mamy zresztą wielu, choćby Tomasz Mirkowicz, Zbigniew Batko, Maciej Świerkocki, Katarzyna Tubylewicz, Dariusz Żukowski, Maciej Płaza, Jacek Giszczak – wszyscy opublikowali własne książki prozatorskie. Małgorzata Łukasiewicz, Ireneusz Kania, Jan Gondowicz czy wspomniany już Marek Bieńczyk, współtworzący żywą historię polskiego przekładu literackiego, należą do czołówki naszych eseistów. Znaczące, że kapituła Nagrody Literackiej Gdynia przyznająca laury za najważniejsze książki w dziedzinie poezji, prozy i eseju, od 2013 roku zdecydowała się przyznawać również nagrodę w kategorii przekładu – w przekonaniu, że dziś nie sposób rozmawiać o literaturze polskiej, nie włączając do tej rozmowy książek przekładowych.

Tłumacze nie sadowią się poza literaturą, nie siedzą na jej progu, ale ją na wszystkich poziomach współtworzą. Literatura znajduje swoje przedłużenie w przekładzie, albo: przekład spełnia się w działalności literackiej. Przekłady, które od tych tłumaczy dostajemy, to teksty, które powinniśmy oceniać i oceniamy jako twórcze interwencje w literaturze języka przekładu, a także w samym jej języku. Coraz częściej czytamy przekłady nie „zamiast”, ale jako pełnoprawne teksty języka docelowego, pomijając ich relację z oryginałem albo uznając tę relację za nieobowiązującą, przygodną lub poboczną.

2.

Ale jest jeszcze jeden, istotny aspekt praktyki przekładowej, o którym warto przypomnieć. Dyskusja o przekładzie zawsze była mocno naznaczona kategorią płci: ileż to razy dane nam było słyszeć, że przekład jest kobietą (lub w wersji light: jak kobieta). Pomińmy już nieszczęsny bon mot o pięknie i wierności, który, doszczętnie, wydawałoby się, skompromitowany, powraca, a który był sztandarowym przykładem patriarchalnego myślenia o przekładzie. Bo jest coś istotniejszego na rzeczy, a mianowicie uporczywe postrzeganie przekładu jako czynności nie twórczej, a odtwórczej, pasywnej, wtórnej, podporządkowanej, służebnej. Wystarczy spojrzeć na listę tych przymiotników, by uzmysłowić sobie, że są to określenia współtworzące dyskryminacyjny stereotyp kobiecości. Takie zespolenie patriarchalnego języka z myśleniem o przekładzie ma też swój empiryczny, potwierdzony przez historię wyraz. Kobietom nie można było, lub nie wypadało, tworzyć; wiązałoby się to bowiem z wejściem na scenę publiczną, a sfera publiczna dla kobiet była zamknięta. Jeśli kobietom wolno było bez groźby skandalu pisać, to tylko w gatunkach, które powstawały bez intencji ich upublicznienia, przede wszystkim diarystyce. Inaczej rzecz się miała w przypadku traktowanego usługowo przekładu: tu kobietom drogi nie zamykano. Stąd też nieproporcjonalnie więcej kobiet w przeszłości zajmowało się przekładem niż twórczością oryginalną. Nic więc dziwnego, że nurt emancypacji kobiet rozwija się równolegle do nurtu emancypacji przekładu. Przypisywanie przekładowi cech takich jak wymienione przed chwilą jest co najmniej anachroniczne, a wiązanie przekładu ze stereotypem kobiecości można uznać za bełkot. Uważam, że refleksji nad miejscem przekładu w kulturze pomogłaby refleksja nad zmieniającym się wyobrażeniem ról pełnionych przez kobiety.

Dlaczego o tym mówię? Niedawno, przeglądając listę tłumaczy polskich, uprzytomniłem sobie, jak wiele jest wśród nich kobiet: Aniela Zagórska, Józefina Szelińska, Mira Michałowska, Zofia Chądzyńska, Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Danuta Ćirlić-Straszyńska, Maryna Ochab, Hanna Kralowa, Hanna Igalson-Tygielska, Halina Thylwe, Halina Cieplińska, Małgorzata Łukasiewicz, Sława Lisiecka, Aleksandra Ambros, Anna Wasilewska, Elżbieta Sobolewska, Krystyna Rodowska, Anna Kołyszko, Jolanta Kozak, Barbara Umiastowska-Kopeć, Magda Heydel – zastrzegam, że liście daleko do kompletności. Nawet w książce z wywiadami przeprowadzonymi przez Adama Pluszkę na osiemnaścioro rozmówców dwanaście to kobiety. Dwie trzecie. Bez sensu byłoby zestawiać kontrlistę i podliczać, kogo, tłumaczy czy tłumaczek, jest w historii polskiego przekładu więcej. Jeśli przypominam nazwiska translatorek, to dlatego, że bez nich nie da się dziś odpowiedzialnie mówić o literaturze obcej w Polsce, ba, nie da się odpowiedzialnie mówić o literaturze w ogóle: Chądzyńskiej zawdzięczamy prozę iberoamerykańską, Cieplińskiej – dzieła Thoreau, Sobolewskiej – Kertésza, bez Łukasiewicz nie mielibyśmy Sebalda ani kanonu filozofii współczesnej języka niemieckiego, dzięki Ćirlić-Straszyńskiej do polszczyzny weszła literatura południowych Słowian, Heydel przypomniała polszczyźnie Virginię Woolf. Tak bogata i ważna reprezentacja tłumaczek to fakt z socjologii kultury, który wyjaśnić można uwarunkowaniami historycznymi i społecznymi, o których wspomniałem wyżej, ale który może też mieć związek z charakterem pracy tłumacza.

By wyjaśnić, co mam na myśli, sięgnę do „Antygony”. Według najbardziej rozpowszechnionych interpretacji, spór Kreona z Antygoną ilustruje konflikt między prawem stanowionym a prawem naturalnym – co do tego zgoda, ale nie on mnie tu interesuje najbardziej. Wielokrotnie też czytano, i słusznie, historię Antygony przez pryzmat relacji między płciami. Reakcję Kreona na nieposłuszeństwo Antygony potęguje jego świadomość, że wyzwanie rzuciła mu kobieta – w starogreckiej demokracji ateńskiej nie mająca zresztą, jak niewolnicy, praw publicznych, w tym prawa do głosowania. „Nie ja mężem, lecz ona by była, / Gdyby postępek ten jej uszedł płazem” – tego najbardziej obawia się Kreon: zamiany, czy zatarcia ról płciowych (cytaty z „Antygony” Sofoklesa w przekładzie Kazimierza Morawskiego). Zanim cokolwiek zrozumie, obwinia i skazuje także siostrę Antygony, Ismenę, która przecież nie wspiera Antygony – dowodem jej winy jest bycie kobietą. Już sam ten fakt, że jest kobietą, naznacza ją możliwością zdrady.

Ale spójrzmy na ten konflikt w perspektywie nas tu interesującej: przekładowej. To Kreon ustanawia prawo. Prawo to zostaje spisane, nie może podlegać zmianom ani swobodnej (czyli indywidualnej) interpretacji. Antygona, decydując się na pochowanie brata, nie tyle wybiera prawo boskie i przedkłada je nad prawo stanowione, ile kwestionuje prerogatywy Kreona do kreowania nienaruszalnego prawa: odbiera mu status autora. To skandal, który wstrząsnął Grecją. Antygona sama staje się autorką, czym rzuca wyzwanie obowiązującym w kulturze schematom. To do mężczyzn bowiem należało prawo do kreowania i dekretowania, kobietom zaś przypadała rola tych, co odtwarzają i wykazują w tej odtwórczej działalności posłuszeństwo. Naruszyć tę relację, czyli stwierdzić jak Antygona, że Kreon „nie ma nad moimi prawa”, byłoby zbrodnią. Mężczyzna zapładnia, a więc inicjuje, kobieta ma rodzić. Mężczyzna poczyna, jest autorem, kobiecie pozostaje opieka nad tym, co poczęte. Ma dać mężczyźnie syna, by ten mógł ponieść słowa ojca w nienaruszonej postaci i stać się jego dziedzicem. Mężczyzna poczynając, przekazuje synowi nazwisko, naznacza go jako spadkobiercę i następcę. Kobiecie słów tworzyć nie wolno, ma zagwarantować przeniesienie, przekopiowanie, przetłumaczenie słowa, pod którym nie może się podpisać.

Spójrzmy: zachowanie, jakie wyznacza kobiecie kultura, związane z prokreacją i instytucją dziedziczenia, bliskie jest tradycyjnie pojmowanej roli tłumacza. Antygona, jako kobieta, musi zachować się jak do niedawna tłumacz: musi uszanować autorytet tekstu, nie odstępować od jego litery, zachować wobec tekstu bezwzględną wierność, gdyż tylko wierność zapewni mężczyźnie prawowitego potomka, a autorowi (i jego prawnym spadkobiercom) wyłączne prawo do przeniesionego do obcego języka tekstu. Odstępstwo od tego byłoby zdradą (traduttore tradittore). Antygona tymczasem nie chce pozostać w roli tej, która ślepo (czyli: biernie i odtwórczo) wykonuje rozkazy. Która wiernie i anonimowo tłumaczy (ciekawy przypadek, kiedy wierność zbiega się z anonimowością). Nie chce być niewidzialna ani przezroczysta. Podpisuje się więc pod swoim tekstem i za ten podpis płaci. Niebagatelnie, bo życiem.

U Sofoklesa, oprócz Antygony i Ismeny, znajdziemy jeszcze jedną postać kobiecą – to Eurydyka, żona Kreona, matka Hajmona. Pojawia się w jednej z końcowych scen dramatu, w Exodosie, po to, by poprosić o wyjaśnienie tego, co się właśnie – poza nią – wydarzyło, a czego ona nie rozumie. „Powtórzcie tedy, co ta wieść przyniesie” – prosi (polskimi słowami Morawskiego) – „wysłucham słów waszych”. „Powiedzcie mi” – woła. W całym dramacie wypowiada niewiele słów poza tą prośbą, aby ktoś jej powiedział. Ona od siebie nie mówi, a prosi, by ktoś jej powiedział, by ktoś powtórzył jej wieść zasłyszaną. A potem, kiedy już ktoś spełnił jej prośbę i powiedział jej, co się wydarzyło, nie reaguje słowem, a schodzi, czy raczej wybiega ze sceny, i już jej nie zobaczymy: popełnia samobójstwo. To nie tylko realizacja roli, jaką kobietom wyznaczyła demokracja antycznych Aten. To także – przyjmijmy – realizacja dawnego modelu tłumacza, do którego się mówi, choć on sam od siebie nic powiedzieć nie może, który przyjmuje do wiadomości i znika.   

Powiedzmy więc wprost: tłumacze mają dziś na imię Antygona. Są jak córka Edypa, choć szczęśliwie nie dzielą jej tragicznego losu. Oczekuje się od nich, że będą wierni oryginałowi, za tę wierność są rozliczani. Że do stanowienia prawa się nie przyłożą, a zamiast tego będą wypełniać, co każe im tego prawa tekst. Tymczasem coraz częściej stanowią prawo. Liczne, współcześnie powstające teksty z innych języków wywiedzione, nazwijmy je nieprecyzyjnie „przekładami”, nie przypadkiem autorstwa głównie kobiet, dowodzą tego, jak bardzo problematyzuje się definicja przekładu. Sam ten termin rozmywa się, gdyż zaczyna znaczyć wszystko: od przekładu dosłownego po adaptację, imitację czy parodię. Więcej, słowem tym określa się dziś wszelkie relacje intertekstualne, a nawet wszelkie zjawiska kulturowe związane, choćby najluźniej, z procesami rozumienia i interpretacji.

3.

Pouczające jest, jak próbują opisać swoje „przekłady” współczesne nam Antygony, poetki brytyjskie, które wchodzą w zróżnicowane relacje z tekstem obcojęzycznym. W tomie „Tender Taxes” Jo Shapcott znalazły się jej swobodne przekłady francuskojęzycznych wierszy Rilkego, w tym cykl „Les Roses”. Shapcott, z jednej strony, trzyma się blisko oryginalnego tekstu, w jej wierszach zachowana zostaje struktura tekstów francuskojęzycznych, ich obrazy i metafory. Trudno jednak nazwać je przekładami, bo brytyjska poetka z Rilkem się spiera i kłóci, koryguje go. „Tłumacząc” jego wiersze, zmienia przede wszystkim optykę. O ile w cyklu wierszy „Les Roses” Rilke mówił do róż, o tyle w wierszach Shapcott to róże mówią do Rilkego. Shapcott oddaje głos różom, które u Rilkego pozostawały nieme – nie bez powodu się to dzieje: dla Shapcott róże swoją, nazwijmy to, anatomią przypominają kobiety. Przepisanie wiersza Rilkego to oddanie głosu tym przepostaciowanym kobietom, do których wiersze były kierowane, ale jest to przejęcie także w innym sensie: to kobieta, angielska poetka i tłumaczka, dobiera angielskie słowa, przepisując francuskojęzyczne wiersze niemieckojęzycznego poety.

Można by mówić o zawłaszczeniu tekstu – słowo to byłoby na miejscu, gdyby nie jasna deklaracja Shapcott, że Rilkego zaprosiła do siebie jako gościa. Że te wiersze ceni. W grę wchodzi raczej dialog z Rilkem i jego tekstami aniżeli ich aneksja. Dlatego tom kończy się cytatem z Borgesa, kwestionującym zbyt jednoznaczne przypisywanie autorstwa twórcy tekstu wyjściowego: „Które z nas napisało tę stronę?”. Przekłady Shapcott nie są „zamiast”. Nabierają pełni sensu wtedy, gdy istnieją obok tekstów Rilkego i obok jego dotychczasowych przekładów. Nie jako oceniane miarą wierności odwzorowania, ale jako elementy rozmowy. Tym, co czyni je tekstami wartymi wielokrotnej lektury, nie jest podobieństwo, a różnica.

Czym są te „wtórne”, „przekładowe” wiersze Shapcott? Nazwać je przekładami byłoby uproszczeniem, a może pomyłką. Na stronie tytułowej, tuż pod tytułem tomu, znajdziemy informację, że są to „wersje francuskich wierszy Rilkego”, ale już na skrzydełku okładki wydawca pisze, że to „więcej niż wersje”, albowiem wiersze Shapcott „spierają się z oryginałami, przekraczają raz po raz granicę między przekładem a początkiem (origination). Rilke i Shapcott spotykają się tu we wspólnym incognito obcego języka”. Sama poetka we wstępie do tomu stawia sprawę ostrzej: „chciałam napisać coś w reakcji na swoją lekturę tych francuskich wierszy, ale to, co z tego spotkania wynikło, to nie były przekłady: moje wiersze stały się zamiast tego odpowiedzią, sporem, dramatyzacją. Nazywam je «wersjami», ale niechętnie. Nie mamy jeszcze słowa na tego typu wymianę”. Nie mamy jeszcze słowa – przyznaje poetka, było nie było fachmanka od słów, choć lukę tę próbuje zapełnić znaczącymi określeniami: wymiana, odpowiedź, spór. Gotów jestem twierdzić, że takie właśnie słowa najtrafniej określają to, czym jest dziś praktyka przekładu literackiego.

Podobne podejście do tłumaczonych tekstów widać w twórczości innych współczesnych nam poetek. Lavinia Greenlaw „przełożyła” (ze średnioangielskiego) „Troilusa i Criseydę” Geoffreya Chaucera, a czarnoskóra Brytyjka Patience Abgabi wydała tom wierszy, które są jej wersjami (przekładami?) Chaucerowskich „Opowieści kanterberyjskich”. I tak już odważna obyczajowość Chaucera ulega w nich aktualizacji, a język czerpie z zasobów londyńskiego slangu i poetyki rapu. Alice Oswald z kolei opublikowała poemat „Memorial”, który jest przekładem „Iliady”, ale bardzo radykalnym: poetka zostawiła z eposu zaledwie cząstkę, usunęła fragmenty narracyjne, które znamy najbardziej i których protagoniści noszą znane nam imiona. Pozostały fragmenty opisowe, obrazujące śmierć wojowników, oraz fragmenty składające się z porównań (fragmenty poematu Oswald w przekładzie Magdy Heydel można znaleźć w antologii „Poetki z Wysp” z 2015 roku).

Shapcott nazwała swoje „przekładowe” wiersze „wersjami”, przyznając jednocześnie, że nie jest z tego określenia zadowolona. Greenlaw, wprowadziwszy techniczny termin z języka nauk ścisłych, uznała, że jej Chaucer „to nie wersje, a na pewno nie przekład, ale ekstrapolacja”. Agbabi z kolei mówi o „remiksach”, korzystając z zasobów leksykalnych kultury popularnej i przywołując nazwę pewnej techniki nagrań. Na okładce Homeryckiego „Memorial” Alice Oswald przeczytamy, że to „błyskotliwie oryginalny, nowy poemat, który jest także przekładem «Iliady» Homera” – zadziwiający oksymoron, jakby wydawca lub sama autorka chcieli zakwestionować zdroworozsądkową różnicę między „nowym, oryginalnym utworem” a „przekładem”: „Memorial” jest jednym i drugim, tak jak Oswald jest poetką i tłumaczką zarazem. Sama w podtytule swojego poematu pisze, że to „wykopaliska z «Iliady»”. A więc nie „wersje”, nie „imitacja”, nie „ekstrapolacja”, „nie remiks” i nie „na podstawie”, ale metaforyczne, acz jakże trafne „wykopaliska”. Termin ten jednak wydawał się amerykańskiemu wydawcy tak ekscentryczny, że zmieniono podtytuł na „wersja «Iliady»”.

Budująca jest ta bezradność poetek w nazywaniu tego, co tworzą – tej szczególnej relacji między tekstem wyjściowym, oryginalnym, a ich wierszami, powstałymi w odpowiedzi na ten tekst. Budująca, tak!, bo ukazuje, jak różnorodna – jak kalejdoskopowa – może być ta relacja, jak skutecznie wymyka się redukcjonistycznym określeniom i nie pozwala się przyszpilić formule.

4.

Można by mi zarzucić, że rozmydlam pojęcie przekładu, z którym żyło się nam tak wdzięcznie: jako tekstu wobec oryginału odpowiedzialnego i od oryginału zależnego. To jednak nie jeden czy drugi krytyk rozmywa pojęcie przekładu, to przekład rozmywa się sam – w swojej praktyce. Nie w teorii (cóż może teoria?), a w konkretnych swoich przejawach: w tekstach otwierających się na inne teksty i inne języki, w poszerzaniu pola ich gościnności. Praktyka pisarska, sposób istnienia literatury wymusza na nas zmianę rozumienia przekładu literackiego, który przestaje być tekstem „pomiędzy” czy „zamiast”. To Grecja córek Edypa, a nie Kreona. W tej Grecji teksty, oferując sobie wzajem gościnę, w najrozmaitszy sposób przenikają się, inspirują, wędrują ponad czasem i przestrzenią, także ponad prawnymi obwarowaniami autorstwa. Bez tego typu swobodnych i suwerennych spotkań więdłaby literatura. Przyjmuję ten proces z czytelniczą radością.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy oraz książka Adama Pluszki „Wte i wewte. Z tłumaczami o przekładach” publikowane są we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu”. Najbliższa edycja Spotkań odbędzie się w Gdańsku w dniach 6-8 kwietnia 2017. 

ddd