Kraków, Gdańsk, Wrocław – nieistotne. Jedno z wielu spotkań literackich, jakie odbywają się każdego roku. Siedzimy przy skończonym już obiedzie, na stołach porzucone tiramisu i filiżanki po espresso. Rozmowa trochę o poezji, a trochę o przekładach, bo jest wśród nas kilku znamienitych tłumaczy literatury polskiej na wielkie i pomniejsze języki Europy. Zagraniczni goście dopytują, na czym w najnowszej poezji warto oko zawiesić. Ponieważ pytanie „kogo czytać?” ma w ich ustach sens „kogo przekładać?”, udzielamy rad z rozwagą. Padają nazwiska i tytuły, niektórzy zapisują w notesach, inni liczą na dobrą pamięć. Towarzyska okazja, jaką jest wspólny obiad i poobiednie rozmowy, zamienia się w czas pracy, zbierania informacji, nawiązywania kontaktów. I nagle słyszę, jak siedzący koło mnie tłumacz, naprawdę wytrawny i z niemałym dorobkiem, tłumacz naszych Wszystkich Wielkich, mówi, że ostatnio przeczytał tom znakomitych wierszy nieznanej mu wcześniej poetki. Jest pod wrażeniem, chciałby się czegoś więcej o autorce dowiedzieć. Pytam o nazwisko, ten je podaje, a ja przez dłuższą chwilę szukam w popłochu odpowiednich słów, którymi mógłbym zamaskować zaskoczenie. Poetka, która tak zachwyciła cenionego tłumacza, to Agnieszka Maciąg.
Poetka? Słyszałem, że modelka i aktorka, ale o tym, że pisze i wydaje wiersze, nie miałem pojęcia. Znane są mi przypadki aktorów piszących i wydających wiersze, od Niny Andrycz po Krzysztofa Pieczyńskiego. We wszystkich tych przypadkach powiedziałbym raczej, że te wiersze to co najwyżej ciekawostki w formie bezpośrednich wyznań, żarliwych erotyków albo wierszowanego filozofowania; nawet nie pobocza literatury, a produkt literaturopodobny, czasem zgrabnie napisany, skierowany przede wszystkim do tych, którzy znają i cenią autorów w ich podstawowych rolach – podobnie jak (starannie dobieram analogie jedynie wśród gwiazd) albumy z malarstwem Boba Dylana czy płyta Scarlett Johansson śpiewającej Toma Waitsa. Ich tomiki spełniają zapewne swoją funkcję, ale żaden z nich nie zajmuje choćby marginalnego miejsca na mapie współczesnej poezji polskiej.
Zachwyt znajomego tłumacza zaskoczył mnie, ale daleki byłem od tego, by mu wówczas, nad filiżanką espresso, udzielać niestosownych przecież lekcji, jego wypowiedź uprzytomniła mi bowiem coś ważnego i niepokojącego zarazem. Nie, nie chodzi o obawę, że Agnieszka Maciąg, z której książką zapoznałem się po powrocie do domu, mogłaby zaistnieć na światowym rynku poezji, że pojawiłaby się w bibliografii tego tłumacza obok Szymborskiej i Herberta. Uświadomiłem sobie natomiast, że to, czego byłem świadkiem, ilustruje być może niebezpieczną kondycję nas, tłumaczy, czyli tych, którzy w języku i literaturze obcej niby są głęboko osadzeni, ale jednak pozostają wobec nich zawsze na zewnątrz. Wyznanie wybitnego tłumacza na temat wierszy polskiej modelki zrodziło we mnie pytanie, czy ja, tłumacz współczesnej poezji anglojęzycznej, nie tłumaczyłem i nie wydałem jakiejś Agnieszki Maciąg? Czy może my wszyscy, tłumacze, nie jesteśmy narażeni na podobne skutki naszej zewnętrznej bądź co bądź optyki, na zachwyty czymś, co w języku, z którego tłumaczymy, jest w najlepszym wypadku wtórne, a w najgorszym nieporadne? Nieporadność może się nam – obcym – jawić jako świeżość, wręcz formalny eksperyment, gest dywersyjny, gra. Wtórności zaś, bywa, że nie dostrzegamy, bo czy coś jest językowo świeże, czy pachnie stęchlizną, często trudno nawet macierzystym użytkownikom języka określić, a co dopiero komuś, kto wprawdzie z polszczyzną styczność ma, ale doraźną jedynie, przerywaną i zapośredniczoną.
Ktokolwiek uczył języka obcego, zna z pewnością sytuację, kiedy uczeń podchwytuje jakąś nowo poznaną frazę, używa jej ponad miarę w mowie i piśmie, zachwycony jej barwnością, metaforyczną inwencją, frazeologiczną siłą. Dopiero po jakimś czasie, zazwyczaj po rozmowie z macierzystym użytkownikiem języka, dowiaduje się, że owa fraza to wyświechtany zwrot, komunał, klisza, której ktokolwiek dbający o estetykę wypowiedzi powinien unikać. Te językowe klisze oglądane z zewnątrz bywają poetycko bardzo atrakcyjne, ich wartość jednak wraz z nadmiernym użyciem ginie, ba, zamienia się w antywartość. Ktoś uczący się polskiego jako języka obcego może nie mieć tej świadomości, że udana, nie przeczę, fraza, „spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”, jest już dziś nie do powtórzenia, bo się całkiem zbanalizowała i świadczy o tym, kto jej używa, nie najlepiej. Wśród polskich związków frazeologicznych znajdziemy takie, które, dzisiaj użyte, zdradzają kiepskie wyczucie stylistyczne mówiącego, choć pierwotnie mogły zaskakiwać pomysłowością i poetyckim potencjałem. Zęby bolą, gdy dziś ktoś chce „przelewać na papier”, choć kiedyś obraz ten mógł się zalecać urodą. Kto dziś „pochyla się nad zagadnieniem”, podobnie grzeszy przeciw polszczyźnie; kto się pochylił po raz pierwszy, stworzył celną, bo konkretną i obrazową frazę. Wyobrażam sobie, że sprawny tłumacz literatury polskiej, którego znajomość polszczyzny jest dobra, ale książkowa i nieuwspółcześniana, może nie rozpoznawać klisz, czyta je jak świeże metafory, odnajdując poezję w wierszowanych osobliwościach aktorów i aktorek.
Mówię tu o zbanalizowanych związkach frazeologicznych, które obcokrajowcom mogą się wydawać oryginalnymi obrazami poetyckimi, ale podobny mechanizm działa przecież także na innych obszarach, choćby w przypadku rymów. Rym dokładny może być sygnałem awangardowości w jednym języku, kiedy w tym samym czasie, ale w kulturze innego języka, może uchodzić za literacką kompromitację. Nie powinno więc dziwić, że poeta, uznawany za drugorzędnego w kulturze swojego języka, w innej kulturze, w przekładzie, może brzmieć odświeżająco – nie tylko dlatego, że tłumacz wzbogacił jego wiersze o wartość dodatkową, że „ulepszył” oryginał, ale także i z tego powodu, że wartość tekstu w przekładzie nie jest czymś stałym ani gwarantowanym przez kulturę, w której powstał oryginał, a rodzi się w sieci powiązań z tekstami języka, na który przekładamy. Tekst przełożony nie przenosi automatycznie własnego znaczenia, jakim cieszy się w swojej kulturze, do kultury języka przekładu. Zdarza się też, że w obcej sobie kulturze uzyskuje znaczenie większe niż to, które miał w kulturze macierzystej. Są to wszystko procesy wieloaspektowe, nad którymi nie można zapanować, ale do których uruchomienia przyczynia się tłumacz.
Aby sens rymu czy obrazu rozpoznać, aby rozstrzygnąć, czy są one przejawem grafomanii, czy też – przeciwnie – gestem twórczej suwerenności, trzeba czujnie się w tę poezję i w język, w którym powstała, wsłuchiwać. Powtarzam tu prawdę podstawową, bo zastanawiam się, w jakim stopniu my, tłumacze, zdajemy sobie z niej sprawę, kiedy dokonujemy wyboru tekstów do tłumaczenia. Przyjrzałem się dorobkowi przekładowemu kilku znanych tłumaczy poezji polskiej. Niemal wszyscy, z wyłączeniem – co symptomatyczne – tłumaczy przekładających na obce języki, ale pochodzących z Polski, przekładają tych samych kilkoro poetów, przedstawicieli tzw. polskiej szkoły poezji. Jeśli ktoś wychodzi poza ten kanon, to po to, by uwzględnić laureatów najważniejszych konkursów literackich w Polsce. To w pewnej mierze zrozumiałe. Zwróćmy jednak uwagę, że wybór właśnie ich twórczości do tłumaczenia nie był, jak mogę się domyślić, wyborem do końca samodzielnym, to nazwiska – powiedzmy, nie oceniając – podsunięte przez różne instytucje polskiej literatury: przez krytyków, literaturoznawców, wydawców, agentów literackich, pracowników instytutów kultury, dyplomatów, a także przez rzesze polskich czytelników. Tłumacz dokonuje przekładu tych wierszy i czyni to znakomicie, ale to nie on rozpoznaje znaczące głosy polskiej poezji, nie on wybiera poetów do tłumaczenia. Selekcja dokonała się bowiem na gruncie kultury języka polskiego. Gdy tłumacz sięga samodzielnie po nieznane sobie wiersze, może, owszem, odkryć coś wartościowego, co polska krytyka przeoczyła, może też – podkreślam: może – skończyć z tomikiem wierszy modelki lub aktora w ręku.
Przypominam sobie telewizyjny reportaż z krakowskiego Kongresu Tłumaczy, na który z czterech stron świata zjechali się tłumacze literatury polskiej. Dziennikarz przeprowadzał krótkie rozmowy z zagranicznymi gośćmi, dopytując ich o polskie książki, które wzięliby ze sobą na bezludną wyspę. Jeden z gości, z dalekiego kraju, z imponującym dorobkiem przekładowym, wyznał, że na bezludną wyspę wziąłby „Krzyżaków”, „Solaris” i „Samotność w sieci”. Kto, poza zamieszkałym na innym kontynencie tłumaczem, który heroicznie nauczył się języka polskiego, gotów byłby ująć te trzy teksty w jednym zdaniu, wypowiedzieć je na jednym oddechu i nie puścić do słuchaczy oka? Kto inny czytałby z taką samą satysfakcją Lema, co Wiśniewskiego?
Jako tłumacze literatury obcej jesteśmy pod pewnym ważnym względem ludźmi „z zewnątrz”. Jeden z języków, a tym samym jedna z kultur, w których się obracamy, są dla większości z nas bliższe, pierwsze. Tym drugim językiem mówimy „z zewnątrz”, do tej drugiej kultury docieramy „spoza”. Owo nigdy do końca nieprzezwyciężone „z zewnątrz” może być i często bywa naszym atutem. Z korzyścią dla nas, dla kultury naszego języka, jak i dla kultury języka, z którego przekładamy, przychodząc bowiem z zewnątrz, możemy tę kulturę jeśli nie wzbogacać, to odświeżać, odczytując inaczej nawet jej najbardziej kanoniczne teksty. To „z zewnątrz” może także prowadzić na manowce. Świadomość, że przychodzimy spoza tej kultury, nie jest uczuciem komfortowym: przypomina nam, że nie wszystko jest takie, jak się nam wydaje. Przypomina nam o naszej odpowiedzialności nie tylko za to, jak, ale i co tłumaczymy.
„Z zewnątrz” daje tłumaczowi szczególną pozycję, dzięki której jego rola jako instancji realnie współkształtującej opinie i postawy społeczne nabiera znaczenia, co tu dużo kryć, politycznego. Tłumacz może działać na rzecz status quo, uwiarygodniając swoim nazwiskiem jako istotne, bo potwierdzone zagranicznym sukcesem, teksty drugorzędne, produkty przemysłu kulturowego, a więc instrumenty politycznej i gospodarczej ekspansji, maskujące swój zachowawczy czy eksploatacyjny charakter literackimi pretensjami i zawdzięczające swój żywot kampaniom promocyjnym prowadzonym przez agentów i wydawców. Tłumacz, który rezygnuje z suwerenności w sposobie wyboru i przekładu obcych tekstów, coraz częściej zmuszony jest współuczestniczyć w obrocie nie myśli czy kulturowych wartości, a kapitału, włączając się do akcji o czysto komercyjnym charakterze, wpisujących się nierzadko w neokolonialne praktyki najsilniejszych graczy w tej maskowanej rozgrywce politycznej. W ostatecznym rozrachunku to tłumacz uwiarygodnia książki, reklamowane jako „literackie wydarzenie roku”, jako powieść „na liście stu najlepszych książek według «New York Timesa»”, albo jako „książkę, za którą zapłacono najwyższą w historii zaliczkę” – puste hasła, za którymi nie stoi nic poza grą rynkowych interesów. Tłumacz, a myślę tym razem przede wszystkim o tłumaczach z angielskiego, z języka światowego hegemona, wchodzi, czasem świadomie, czasem mimowolnie, w rolę komiwojażera, lobbysty, rzecznika korporacji, występując nadal jako rzekomo niezależny, rzekomo osamotniony ekspert od słowa. Sytuacja ta może przypominać położenie dziennikarza, który reprezentując zawód społecznego zaufania, oddaje się do dyspozycji jednej partii i zamienia dziennikarstwo w propagandę. Przekład też bywa propagandą.
Nie ujmuje tego żadne prawo, ale tłumacz to również zawód społecznego zaufania. Nie postrzegano tej profesji w taki sposób, dopóki tłumacz uchodził za człowieka niewidzialnego – im mniej go było widać, tym lepiej. Etap ten mamy szczęśliwie za sobą, tłumacze dokonali skutecznego coming outu. Niemniej dawne nawyki trzymają się mocno. Bo porównajmy: krytyk literacki czy recenzent, który chwali ewidentnie złą książkę, sprzeniewierza się swojemu powołaniu. Ba, wystarczy, że złej książki złą nie nazywa, a chodzi opłotkami, opisując ją i streszczając. Nikt nie ma wtedy wątpliwości, że to działanie niemoralne, budzące sprzeciw. Tymczasem tłumacz, który przekłada kiepską powieść, a następnie uwiarygodnia ją swoim nazwiskiem na karcie tytułowej, z podobną krytyką się nie spotyka. Tłumacza zwalnia się z obowiązku krytycznego myślenia – tłumacz ma tłumaczyć. Tymczasem, kiedy sięgam po książkę, której autor czy tytuł niewiele mi mówią, a notka wydawcy raczej zniechęca niż zachęca, szukam nazwiska tłumacza – to ono w ostatecznym rozrachunku pomaga mi podjąć decyzję, czy książkę przeczytać, a nierzadko, czy ją kupić i przeczytać. Coraz częściej, czemu mogę tylko przyklasnąć, nazwisko tłumacza jest gwarancją jakości tłumaczonej literatury. Taką gwarancją nie jest już renoma wydawnictwa, a tym bardziej cytowane na okładce okrągłe formułki wycięte z recenzji prasowych. Niektórzy tłumacze przyznają się do tego, że nie czytają wcześniej książek, do których przekładu się biorą, bo w ten sposób podtrzymują swoje nimi zainteresowanie. Wątpię, czy można sensownie tłumaczyć, nie znając całości. To praktyka groźna, ale także z innego powodu: tłumacz, który wcześniej nie przeczytał tłumaczonej książki, przekłada coś, czego jakości nie jest w stanie ocenić. Zwalnia się więc ze współodpowiedzialności, jakkolwiek mikroskopijna by ona była, za stan kultury swojego języka, więcej: zwalnia się także z odpowiedzialności wobec czytelnika.
Chciałbym jednak powiedzieć tu jeszcze o czymś, co w odróżnieniu od przedstawionych tu przypadków nie tyle się tłumaczom zdarza, ile należy do istoty ich pracy. W imię wyrazistości wypowiedzi pozwolę sobie na pewną przesadę: choć tłumacz może służyć złej sprawie, żadna inna (nazwijmy ją tak) profesja nie ma równie potężnych możliwości wykazania, że przekonanie o jednej, niezmiennej i bezwzględnej prawdzie jest mrzonką. Na pewno nie posiada takiej władzy polityk, którego z zagadnieniem prawdy już niemal nic nie łączy. Nie ma jej filozof, który tezę o względności prawdy może postawić, ale zawsze będzie można ją odrzucić, wychodząc z innych światopoglądowych założeń. Tłumacz tymczasem nie teoretyzuje; o prawdzie czy sensie, jako wytworach naszych działań, zmiennych, historycznych i uwikłanych w język kategoriach, zaświadcza charakterem swojej pracy. Dysponuje narzędziem, które pozwala mu pokazać, jak różne postacie potrafi przybierać „prawda” tekstu. Z istoty swojej pracy potrafi dowieść tego, o czym pisał już Barthes, że czytanie zawsze jest pisaniem, współtworzeniem tekstu i jego znaczeń. Że czytając, a tym bardziej przekładając, stajemy się tego tekstu współautorami.
Praca tłumacza przypomina pracę Syzyfa: jest dziełem nigdy nie zakończonym. Nie ma bowiem i nie będzie ostatecznego przekładu „Hamleta”, po którym zbyteczne okazałyby się przekłady kolejne. Każdy przekład jest przekładem częściowym, należącym do całości, której nigdy nie osiągniemy, nieroszczącym pretensji do wyłączności. Przekład w swojej istocie – i tu spotyka się on z istotą demokracji – niczego nie zamyka, przeciwnie: zaprasza do kontrprzekładu, który zawsze jest dialogiem, do dalszych tłumaczeń tego samego dzieła, do lektury uczestniczącej, autorskiej, a nie biernej czy odtwórczej. Istotą pracy tłumacza jest to niedomknięcie, o którym przypomina każdy kolejny przekład. Jeśli tłumacz jest Syzyfem, to jest to Syzyf szczególny, bo zwycięski: jego zwycięstwo polega na tym, że nigdy na szczyt głazu nie wtoczy. Nie zamknie dyskusji.
Tekst pochodzi z książki Jerzego Jarniewicza „Tłumacz między innymi. Szkice o przekładach, językach i literaturze”, która ukaże się we wrześniu w Wydawnictwie Ossolineum Obrona przekładu jako ważnej instytucji kultury jest obroną społeczeństwa otwartego na poszukiwanie i tworzenie sensów, na gotowość zmiany dotychczasowej optyki poznawczej i aksjologicznej, na uczestnictwo jako zasadę działania demokracji. To tłumacze, jeśli wsłuchać się w ich pracę, najdobitniej przypominają, że każda z wyznawanych prawd (tak jak każdy przekład, który jest prawdą tekstu), pozostaje niekompletna. Dostrzeganie w Hamlecie tylko obrazu końca feudalnego świata czy jedynie freudowskiego kompleksu Edypa jest zamykaniem się na ciągle żywy i ciągle inspirujący tekst, którego nie wyczerpie żadna interpretacja ani tym bardziej żadne prawodawstwo. Przynosząc nowy przekład Hamleta, tłumacz nie obala dotychczasowych przekładów, ale je wzbogaca. A tym samym, już na innej płaszczyźnie, przypomina, że wszystko, co władza uznaje za oczywiste i dowiedzione, może mieć swój nowy „przekład”. Że każdą decyzję, jaką podejmuje Kreon, może podważyć jakaś Antygona. Trudniej manipulować społecznością, która wie, że każda z prawd, przybierająca dziś postać faktów, njusów, praw, zakazów, haseł, programów i teorii, jest zaledwie cząstkowa, że może być zastąpiona lub uzupełniona kolejnymi prawdami. Prawda, jakkolwiek rozumiana, staje się wtedy zadaniem do wypełnienia, a nie idolem, przed którym pada się na kolana.
Do realizacji takiego zadania potrzebne są nie tylko udane translatorskie wybory, ale też przekłady literackich osobliwości takich jak wiersze, od których przywołania zacząłem swój szkic. Dlatego wolę tłumacza, który samodzielnie dokonuje wyborów, choćby miał popełniać przy tym błędy, niż tłumacza, który błędów selekcyjnych wprawdzie nie popełnia, ale tylko dlatego, że przekłada wyłącznie autorów już rozpoznanych i namaszczonych. Wolałbym, oczywiście, żeby dobrzy tłumacze nie tłumaczyli ewidentnie złych książek i zawsze odsiewali ziarna od plew, ale przekłady nieudanych, a samodzielnie wybranych książek są ceną, jaką gotów jestem płacić za podtrzymywanie partycypacyjnego charakteru naszej obecności w życiu społecznym. Przekład, naturalny przeciwnik ortodoksji, jest warunkiem społeczeństwa uczestniczącego, nie tylko z tego powodu, że umożliwia dialog z innymi. Mówi też o czymś równie istotnym: że znaczenia są zawsze podatne na zmiany, i – co ważniejsze – że nikt nie ma do nich wyłącznego prawa.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).