Zanim się pokazali, dali się słyszeć. Chicagowską aleję w centrum miasta zalała wysoka fala z trudem tylko dającego się zidentyfikować hałasu. Stukot ciężkich butów, śpiewy szczątkowe i urywane, nakładające się na siebie skandowane hasła. Brzęk, huk, tupot, świst i jeszcze kilkanaście wyrazów bliskoznacznych. Szli ulicą w zwartej grupie, na głowach – okazjonalny rynsztunek: kaski rowerowe i motocyklowe, hełmy futbolistów, u niektórych maski przeciwgazowe. Chłopcy i dziewczęta, opancerzeni i wściekli, gotowi do natarcia. Szli, a wkrótce, na widok policji, już biegli, wymachując łańcuchami, rurami i kijami. Nie, nie wymachiwali, ale rozbijali nimi stojące na ulicach samochody, te luksusowe i te szare, nijakie. Roztrzaskiwali witryny sklepów, restauracji i banków. Podpalali kosze na śmieci, wyrywali z chodników hydranty. Zaciśnięte pięści co chwila wystrzeliwały w niebo, gdy z kakofonii okrzyków wyłaniały się słowa, czasem egzotyczne, jak „Ho, Ho, Ho Chi Minh!”, czasem swojskie, jak „Power to the People!” (Władza dla ludu!). Armia dwudziestolatków w jeansach i w jeansowych kurtkach, na ulicach miasta, które miało spłonąć. Chicago, 8 października 1969 roku – druga rocznica śmierci Che.
Skąd przyszli ci, którzy ruszyli na miasto? Kilka miesięcy wcześniej grupa radykalnych działaczy SDS (Students for a Democratic Society – Studenci na rzecz społeczeństwa demokratycznego) dokonała faktycznego przejęcia tej zasłużonej organizacji, usunęła politycznych przeciwników, pozbyła się liberałów i marksistowskiej starej gwardii. Miała dość bezradności wobec coraz brutalniejszych działań policji. Obywatelskie nieposłuszeństwo i bierny opór, metody walki zalecane przez starszych działaczy, nie zdają egzaminu, kiedy państwo uruchamia machinę bezwzględnej przemocy. Marsze pokojowe – ileż to ich było. Demonstracje, happeningi, petycje, listy otwarte, tak można w nieskończoność. Rzeczywistość tymczasem rozgrywała się pod znakiem terroru. W czerwcu 1968 roku zginął Robert Kennedy, dwa miesiące przed nim – Martin Luther King. Śmierć Kinga doprowadziła do wielodniowych rozruchów w czarnych gettach Chicago, Waszyngtonu, Baltimore, Kansas City, Detroit, Pittsburgha i wielu innych miast. W rozruchach tych, zwanych Powstaniem Wielkotygodniowym, zginęło ponad czterdziestu ich uczestników. To i tak niewiele w porównaniu ze żniwem, jakie zebrało „lato rozruchów” w 1967 roku (dla białej społeczności było ono, o ironio, Latem Miłości). W kwietniu aresztowano dwudziestu jeden działaczy Czarnych Panter, oskarżonych o przygotowanie trzech zamachów bombowych w Nowym Jorku. We wrześniu 1969 roku ruszył proces ósemki z Chicago, oskarżonej o sprowokowanie zamieszek podczas konwencji Partii Demokratycznej. W marcu 1969 Nixon zarządził objęte tajemnicą dywanowe naloty na Kambodżę, rozszerzając – wbrew zapowiedziom – konflikt południowoazjatycki. We wrześniu ukazały się w prasie pierwsze informacje o masakrze w My Lai dokonanej na cywilach – kobietach, starcach i dzieciach – półtora roku wcześniej.
Rasizm na froncie domowym i zbrodnie wojenne za granicą. Ta wojna zresztą, białej Ameryki z kolorowymi Azjatami, też ma rasistowskie, postkolonialne podłoże. Są tacy, którym to w paradę nie wchodzi, innym nie pozostawia wyboru. Konieczne są bardziej radykalne formy protestu, żeby pokazać siłę ruchu oporu i zdeterminowanie działaczy, z którymi państwo będzie wreszcie musiało się liczyć. Akcja powinna być ofensywna, uczestnicy zaś gotowi do starć z policją i Gwardią Narodową – aby było jasne, że słowa zamieniają się w czyny, a protest w rewolucję. No właśnie: bo czas na rewolucję. To nie praca do wykonania, robota od ósmej do czwartej, ale życie położone na szali. To nie przepychanki na ulicach ani nie osłanianie głowy ramionami, kiedy w ruch idą policyjne pałki. Organizatorzy październikowej demonstracji w Chicago zakładali, że będą ofiary, nawet śmiertelne. Trzydniowe demonstracje odbyły się pod hasłem: „Bring the War Home” – sprowadzimy wojnę do domu. Żeby Chicago zamieniło się w Sajgon. Rzecz opatrzona takim hasłem miała dwa spowinowacone cele. Po pierwsze, chodziło o wsparcie żołnierzy Wietkongu, przejęcie na siebie, tu, w Ameryce, zadań, jakim muszą stawiać czoło walczący z amerykańskim najeźdźcą Wietnamczycy. Nie symboliczne wsparcie, ale realne, w konfrontacji nie z symbolicznym, ale z realnym niebezpieczeństwem śmierci. Tak jak stają wobec groźby śmierci i kalectwa wietnamscy żołnierze i cywile. Było to więc jakby otwarcie drugiego frontu przedłużającej się wojny, który odciążyłby Wietnamczyków. Wojna sprowadzona do domu oznaczała także coś innego: chodziło o to, by uprzytomnić Amerykanom, czym jest ten zamorski konflikt i jakie są jego społeczne konsekwencje. Że to, co się dzieje za oceanem, nie pozostaje bez wpływu na to, co dzieje się w takim Chicago. Że sposób działania Amerykanów w Wietnamie nie różni się zasadniczo od tego, jak administracja amerykańska traktuje własne społeczeństwo. „Nie chcemy być dobrymi Niemcami” – powtarzali radykałowie, przywołując kontekst nazistowskich Niemiec, kiedy to dobrzy Niemcy nie popierali wprawdzie Hitlera, ale swoją biernością dawali mu faktyczne przyzwolenie. Taka retoryka, zrównująca sytuację w Stanach Zjednoczonych z nazistowskimi Niemcami, histeryczna i niesprawiedliwa, stawała się coraz głośniejszym argumentem w politycznej debacie, jaką prowadziła antywojenna i antyrasistowska opozycja w Ameryce.
Członkowie organizacji Weathermen, którzy zaplanowali te uliczne walki w Chicago, swoje polityczne kredo spisali w odezwie nafaszerowanej marksistowskim żargonem. Tytuł podkradli jednak nie Marksowi, a Dylanowi, który w spolszczonym przez Filipa Łobodzińskiego songu śpiewał tak:
mały, zważ
cokolwiek w planach masz
nie przyjmuj podarków
nie wierz przypadkom
kryj się przed armatką
i unikaj świadków
wyczuwaj po zapachu
czy nie ma tu tajniaków
niepotrzebna pogodynka
żeby znać kierunek wiatru
Utwór nosi tytuł „Subterranean Homesick Blues” – to ten z wideoklipem, na którym Dylan odrzuca kartki ze słowami jego tekstu. „Niepotrzebna pogodynka, żeby znać kierunek wiatru” – ten właśnie wers stał się tytułem odezwy młodych ekstremistów, a Weathermen, czyli (u nas) Pogodynka, nazwą ich organizacji, której aktywizm polityczny czerpał, jak widać, inspiracje z kontrkultury, jeśli się z nią wręcz nie utożsamiał.
Akcję na ulicach Chicago poprzedziła zmasowana kampania informacyjna i werbunkowa. Na wezwanie Weathersów do Chicago miały zjechać tysiące młodych ludzi, z tym że nie na Festiwal Życia ani nie na koncert rockowy z burdami ulicznymi w roli dostarczającego adrenaliny supportu, ale na trzydniową konfrontację z najpotężniejszym państwem świata, którego filarami są (byli o tym przekonani) militaryzm i rasizm, a formą działania – terror. Chodziło głównie o młodych, nie tylko studentów amerykańskich uczelni, także tych młodszych młodych, ze szkół średnich, do których Weathersi wdzierali się siłą, zrywali lekcje, a jak trzeba było, kneblowali nauczycieli – i zapewniwszy sobie w ten sposób odpowiednie warunki do agitacji, uświadamiali politycznie młodzież. Niestety mimo wysiłków do Chicago ściągnęło niewielu chętnych.
Pod tym względem należałoby październikową akcję uznać za porażkę. Prasa nazwała wydarzenia w Chicago Dniami Gniewu (Days of Rage), którą to nazwę Weathersi skrzętnie podchwycili i zaczęli się nią posługiwać. Niespodziewanie niska liczba uczestników Dni Gniewu świadczyła nie tyle o organizacyjnej fuszerce, ile o wyizolowaniu Weathersów w środowisku działaczy antywojennych i antyrasistowskich, o braku akceptacji dla ich form działania. Słaby czy wręcz katastrofalny odzew na wezwanie do bezpośredniego starcia z systemem można było odczytać jako wotum nieufności wyrażone wobec projektu zbrojnej walki przez niemal wszystkie liczące się siły amerykańskiej lewicy. Nie było przyzwolenia na przemoc – nawet na przemoc umotywowaną przemocą państwa. Trwały wciąż lat sześćdziesiąte, wciąż hasłem była miłość, nie wojna; wciąż wzorcem był raczej Gandhi niż Guevara; symbolem wciąż pacyfka, a nie zaciśnięta pięść. Weathersi tymczasem twierdzili coś przeciwnego: wobec przemocy tylko przemoc może być skuteczna. I liczyli, że argument ten – bo jak długo można wkładać kwiaty w lufy karabinów? – spotka się ze zrozumieniem wśród radykalnie nastawionej młodzieży. Nie spotkał się.
Marny efekt Dni Gniewu doprowadził Weathersów do zmiany strategii. Starcia uliczne nie przyniosą pożądanych efektów; możliwości, jakie daje ta forma walki, już się wyczerpały. Weathersów czekał zwrot: teraz zamachy bombowe. Zarządzono zejście do podziemia – co było poniekąd decyzją wynikającą z nowo przyjętej taktyki, ale też wymuszoną tym, że po zajściach w Chicago wielu działaczy organizacji postawiono w stan oskarżenia. Szukając modeli przyszłego działania, Weathersi, z których niemal wszyscy mieli bogate doświadczenie w ruchu obrony praw obywatelskich i wolności słowa, sięgnęli poza to amerykańskie doświadczenie, inspirację znajdując w ruchach partyzanckich Trzeciego Świata. Za podstawowy podręcznik działaczy uchodziła książka „Revolution dans la Revolution?” Regisa Debraya, francuskiego filozofa, dziennikarza, a w latach sześćdziesiątych rewolucjonisty zaprzyjaźnionego z Che Guevarą i Fidelem Castro, opisująca taktyki walki partyzanckiej w krajach Ameryki Łacińskiej. Na przykładzie partyzantki latynoskiej Debray pokazywał, że niepotrzebne jest poparcie większości, by wygrać rewolucję. Nie trzeba budować szerokiej bazy społecznego poparcia, agitować, edukować, uświadamiać. Wystarczy niewielka grupa zdeterminowanych, politycznie świadomych ludzi, którzy gotowi byliby przeprowadzać ataki na wybrane cele wojskowe i państwowe. Debray nawiązywał tu do koncepcji „ognisk” Guevary – zgodnie z nią rewolucjoniści działają skupieni w niewielkich autonomicznych jednostkach, których działania koordynuje centralne kierownictwo. Weathersi stworzyli sieć takich działających niezależnie, zakonspirowanych komórek, zwanych niekiedy, co zdradza ich kontrkulturowy rodowód, „plemionami”, z których najważniejsze były w Chicago i Detroit, w San Francisco i Nowym Jorku.
Weathersów nie da się sprowadzić do zamerykanizowanej odmiany urugwajskich tupamaros czy partyzantów Guevary, byli bowiem zjawiskiem wyrastającym z amerykańskiej kontrkultury. I to bardziej niż europejskie ugrupowania terrorystyczne tego czasu, grupa Baader-Meinhof czy Czerwone Brygady. Ich spór z komunistycznymi ortodoksami to w dużej mierze kwestia przepaści między stylami życia – członkowie amerykańskiej partii komunistycznej nosili krótko ścięte włosy, ubierali się na szaro, nie używali środków halucynogennych i żyli raczej powściągliwie, z niechęcią patrząc na seksualne rozpasanie młodych rewolucjonistów, ich upodobanie do narkotyków i hedonistycznego życia. Weathersi żyli tak jak hippisi czy aktorzy The Living Theatre, w kolektywach, które były faktycznymi komunami. Do powstawania więzi w ramach tych wspólnot miały się przyczyniać wspólne seanse narkotyczne i swobodny seks. Rodzina i własność prywatna uchodziły w ich oczach za najbardziej skompromitowane instytucje systemu. Stąd obowiązująca w organizacji od kongresu w Cleveland w 1969 roku polityka „rozbijania monogamii” (smashing monogamy). Związki monogamiczne nie miały prawa istnieć, do obowiązków Weathersów należało uprawianie seksu z wieloma partnerami i we wszystkich możliwych konfiguracjach. W pewnym okresie kierownictwo Weathersów przeprowadzało nawet przymusowe rozdzielanie par, wysyłając partnerów do innych komórek organizacji. W takim stylu życia hedonizm splatał się z fundamentalizmem, wyzwoleniu seksualności towarzyszyło zadekretowanie tego permisywizmu, a to, co miało być wyrazem wolności i rozkoszy, stawało się rewolucyjnym obowiązkiem. „Seks Weathersów to była katastrofa także z medycznego punktu widzenia: rzeżączka, zapalenie narządów miednicy, wszy łonowe i trudna do określenia choroba narządów płciowych, którą nazywaliśmy «paskudztwem Weathersów», były u nas wszechobecne”, pisał w 2009 roku Mark Rudd. Seks rewolucjonistów stał się formą zniewolenia, a obyczajowy liberalizm wiązał się nie z zaspokajaniem przyjemności, lecz – o ironio – z wyrzeczeniem, bliższym purytanizmowi niż epoce przyzwolenia. Uśmiecham się gorzko, gdy czytam o katuszach, jakie musiał przechodzić Mark Rudd, było nie było jeden z przywódców Weather Underground:
Kiedy w czerwcu wybrano mnie na sekretarza ogólnokrajowego zarządu SDS, przeniosłem się z Chicago do Nowego Jorku wraz z moją dziewczyną Jennie. Należała do komuny chicagowskiej, ja pracowałem w zarządzie krajowym. Po kongresie w Cleveland objęliśmy się i płakaliśmy, bo musieliśmy postąpić zgodnie z nową polityką [dotyczącą par]. Oboje chcieliśmy zostać rewolucjonistami, ale nie chcieliśmy siebie stracić. Na drugi dzień rano Jennie wyprowadziła się z naszego mieszkania i zamieszkała z kolektywem. Byliśmy teraz wolni i mogliśmy się stać prawdziwymi rewolucjonistami.
Tenże Rudd, a Wikipedia pisze, że jest on „ikoną kontrkultury”, dla której przecież rewolucja obyczajowa miała prowadzić do rewolucji społecznej, wspomina seksualne, jak to określa, „eksperymenty”, wśród których wymienia homoseksualizm i seks grupowy, a które miały uwolnić go od mieszczańskich przyzwyczajeń i zahamowań. Eksperymenty? Doprawdy! Musiało go to wiele kosztować, to eksperymentowanie, skoro po pół wieku tłumaczy, że jego zadekretowany homoseksualizm ograniczył się do pieszczenia penisa jednego z towarzyszy podczas nocy spędzonej we trójkę z młodą towarzyszką walki. Pikanterii dodaje fakt, że nowa polityka seksualna Weathersów została ustalona podczas kongresu, który odbywał się w kościele. Weathersom bowiem duchowieństwo, liberalnie nastawione lub po prostu poczciwe, wynajmowało kościoły na spotkania i szkolenia.
Kontrkulturowe podłoże działalności Weathersów ujawniło się także podczas kongresu w opuszczonej sali balowej we Flint w stanie Michigan w grudniu 1969 roku. O ile w poprzednim kongresie wzięło udział półtora tysiąca delegatów, na obecny przyjechało zaledwie trzystu. Był to faktyczny koniec SDS, przejęcie władzy przez grupę Weathersów, której nie udało się przekonać do swoich racji większości dotychczasowych działaczy. Kongres nazwano „wojennym” – war council, wypowiedziano bowiem wojnę Ameryce, choć nieformalnie zamiast war, mówiono o wargasm („wojgazm”), łącząc polityczną gorączkę z gorącym seksem. Obrady odbywały się w mrocznym, słabo oświetlonym pomieszczeniu. Bliższe były jakiemuś obrzędowi, bez niepotrzebnych już ceregieli takich jak głosowanie. Uczestnicy brali kwas, tańczyli do muzyki rockowej, uprawiali grupowy seks, śpiewali podbarwione wersje standardów i rewolucyjnych pieśni. „Białe Boże Narodzenie”, nieśmiertelnik Irvinga Berlina, zamienił się w „Białe rozruchy”, a Beatlesowska Żółta łódź podwodna zabrzmiała ze zaktualizowanym tekstem „We all live in a Weatherman machine”. Na ścianach zawisły portrety Weatherowskich półbogów: Guevary, Ho Chi Minha, Lenina, Mao, Malcolma X, a także arcywrogów takich jak Nixon i Spiro Agnew, pośrodku jednak, nad mównicą, wisiał wielki, wycięty z tektury, natrętnie falliczny karabin maszynowy. W płomiennych mowach Rudd porównał walkę Weathersów z polowaniem na Moby Dicka: „Musimy jak kapitan Ahab zabić białego wieloryba imperializmu”, a John Jacobs ogłosił, że Weathersi są „wylęgarnią koszmarów sennych twojej matki”. Bernardine Dohrn znalazła dosadniejsze określenie: „Jesteśmy popierdolonymi matkojebcami i tak zastraszymy Amerykę białasów, że się posra”. Ktoś zadał pytanie, czy oprócz dorosłych nie należałoby zabijać także dzieci białych Amerykanów, gdyż z nich, logicznie rzecz biorąc, wyrosną dorośli biali Amerykanie. Wtedy to, w atmosferze narkotyczno-orgiastyczno-rewolucyjnej, padły słowa, których Dohrn będzie musiała potem długo żałować. „Załatwienie tych bogatych świń ich własnymi nożami i widelcami, a potem zjedzenie posiłku w tym samym pokoju – ale odjazd!”. To o niedawnych morderstwach popełnionych przez rodzinę Mansona. Dohrn i jej przyjaciele prostowali po latach te słowa, że z kontekstu wyjęte i że nie do końca takie. Jednak słowa te padły i współgrały z wypowiedziami niektórych kontrkulturowych radykałów na temat tej zbrodni. Jerry Rubin odwiedził Mansona w więzieniu, twierdząc, że „jego słowa i odwaga zainspirowały nas”. Chorą fascynację radykalnej lewicy Mansonem można przypisać narkotycznemu zaślepieniu, ale była w niej także głębsza prawda: radykałowie dokonali transgresji, która wiązała się nie tylko z narażeniem własnego życia, ale też z gotowością do zabijania, zawieszającą wartościowanie moralne – uznawane za kontrrewolucyjny przesąd. Ich pochwała Mansona i jego koszmarnego acte gratuit miała walor deklaracji egzystencjalnej wolności w przekraczaniu wszelkich granic, jeśli tylko wymaga tego interes rewolucji. Trudno wyobrazić sobie bardziej szokujące „powszechną opinię” wyznanie niż słowa o fascynacji czynem Mansona. Był to akt terroru – co prawda werbalnego, terroru innego typu niż podkładanie bomb czy rozbijanie szyb, ale wyraźnie skierowanego przeciwko tym, którymi Weathersi gardzili. Taki sam sens, czy bezsens, miały też inne prowokacyjne wypowiedzi Weathersów. Gdy ktoś zwrócił im uwagę, że swoim działaniem zbliżają się do faszyzacji kraju, odpowiedzieli: tak, jeśli trzeba będzie, wprowadzimy faszyzm. W lipcu 1970 roku Bernardine Dohrn ogłosiła wypowiedzenie wojny:
Czarni długo walczyli w osamotnieniu. Naszym zadaniem jest poprowadzić białe dzieciaki do zbrojnej rewolucji. Nie zamierzaliśmy spędzić następnych dwudziestu pięciu lat naszego życia w więzieniu. Od chwili, gdy SDS zamieniło się w organizację rewolucyjną, próbowaliśmy pokazać, jak można przezwyciężyć frustracje i niemoc rodzące się z prób reformowania systemu. Dzieciaki wiedzą, że granica jest nakreślona. Rewolucja dotyka całego naszego życia. Dziesiątki tysięcy nauczyło się, że protesty i marsze nie wystarczą. Jedyną drogą jest rewolucyjny terror.
Dla Weathersów problemem równie ważnym jak wojna w Wietnamie, jeśli nie ważniejszym, bo ogólniejszym, definiującym ich cele, sojusze i sposób działania, był rasizm. Ich spór z marksistami w SDS brał się właśnie z tak ustawionych priorytetów politycznych. W centrum politycznego zainteresowania ortodoksyjnych marksistów była klasa robotnicza, Weathersi słusznie gdzie indziej upatrywali źródeł konfliktu. Nie kwestia klasowa, a rasowa była problemem współczesnej Ameryki. Żadna inna organizacja nie postawiła tego problemu w sposób tak radykalny. Nie chodziło tylko o emancypację Czarnych, ale o zmianę systemu tak, by zniszczyć uprzywilejowaną pozycję białej społeczności, a nawet by podporządkować ją prześladowanym i wyzyskiwanym dotąd Afroamerykanom. To nie z białymi dysydentami toczyła wojnę Ameryka, lecz z czarnymi. Biali nie ginęli – albo ginęli rzadko. Czarnych eliminowano. O czwartej nad ranem 4 grudnia 1969 roku oddział policji, działający na zlecenie FBI i samego Edgara Hoovera, wpadł do kwatery Czarnych Panter w Chicago. Zastrzelono śpiącego tam Freda Hamptona, lat dwadzieścia jeden, a także, strzałem w serce, Marka Clarka, lat dwadzieścia dwa. Zdjęcie zakrwawionej i poszatkowanej kulami pościeli na materacu, gdzie spał Hampton ze swoją ciężarną partnerką, wywołało szok.
Widzę tylko nieostrą, czarno-białą reprodukcję w jednej z moich książek, krew na prześcieradle jest więc czarną plamą. Przychodzi mi na myśl, mimo braku koloru, ociekające farbą, taszystyczne łóżko Roberta Rauschenberga z 1955 roku, o którym pisano, że „przypomina zdjęcie policyjne miejsca zbrodni w chwilę po tym, jak usunięto zwłoki”, ale łóżko Hamptona nie było dziełem sztuki. Nie przypomina miejsca zbrodni, bo takim miejscem jest. To tu postrzelonego w ramię działacza dobito dwoma strzałami w głowę.
Uchodził za zdolnego i rozważnego organizatora, kilka dni wcześniej skrytykował Dni Gniewu w Chicago, uważając je za bezproduktywne awanturnictwo. Organizował pomoc społeczną i prawną dla mieszkańców czarnego getta, zapewniał śniadania najuboższym dzieciom. Według policji to działacze Panter pierwsi otworzyli ogień, ale nic nie potwierdziło tej wersji wydarzeń: jedyny strzał, jaki padł ze strony Panter, był wystrzałem stojącego na warcie i postrzelonego przez policję Marka Clarka. Ze strony policji zaś oddano około dziewięćdziesięciu strzałów: ściana nad łóżkiem Hamptona wygląda jak sito. Dla większości stało się jasne, że posiłkując się policją, dokonano egzekucji na niewygodnych przeciwnikach politycznych. To nie Pantery chwyciły się terroru, to państwo sięgnęło po terror w walce ze swoimi przeciwnikami. W odwecie dwa dni później Weathersi dokonali ataków bombowych w Chicago, wysadzając w powietrze policyjne wozy.
Kilka tygodni wcześniej sędzia Julius Hoffman nakazał zakneblować jedynego Czarnego z ośmiu oskarżonych po zamieszkach w Chicago. To, że pozostali – biali – oskarżeni nie wykazali jednoznacznej solidarności z Seale'em, potwierdzało tylko przekonania Weathersów o obojętności białej Ameryki, nawet tej związanej z lewicą, wobec rasizmu. Takie oskarżenie rzuciła Bernardine Dohrn. Nic dziwnego, że Czarne Pantery trzymały się na dystans wobec kierowanego przez białych ruchu antywojennego czy praw obywatelskich, a jedyną organizacją, z którą utrzymywały kontakt, był właśnie Weather Underground. Choć i tu nie obyło się bez konfliktów. Radykalizm Weathersów, widoczny w prowokacyjnym zanegowaniu moralności białych, jakie biło z ich wypowiedzi na przykład o Mansonie, mógł wynikać częściowo z poczucia winy – Weathersi byli przecież białymi, uprzywilejowanymi, wywodzącymi się z mieszczańskiego środowiska, dobrze wykształconymi młodymi ludźmi. Gniew Weathersów na białych odpowiedzialnych za rasizm w Ameryce i wojnę w Wietnamie musiał być także gniewem na to, kim oni sami byli. Ich atak na białą Amerykę można by uznać za próbę samounicestwienia – za program politycznego samobójstwa w imię walki o prawa Czarnych. Tak, zginiemy, jesteśmy jako biali spisani na straty, ale ginąc, odpokutujemy winy białej Ameryki. Wcześniej upodlimy ją, splugawimy lub zniszczymy wszystko, co dla niej święte. W tej perspektywie biały wieloryb z przemówienia Marka Rudda znajduje nowe znaczenie – biel jest tu bielą kultury, która się skompromitowała i skazana na zagładę niedługo sczeźnie.
A więc terror i bomby. W październiku eksplozja zniszczyła pomnik policjanta w Chicago, w grudniu wybuchły bomby podłożone w policyjnych wozach w tym samym mieście, w styczniu dwoje Weathersów próbowało podłożyć bombę w biurze oficerów rezerwy na Uniwersytecie Waszyngtońskim, ale zamach został udaremniony, a zamachowcy – aresztowani. Wreszcie 6 marca 1970 roku w Greenwich Village na Manhattanie, kilka kroków od Piątej Alei, wyleciał w powietrze dom należący do Jamesa Platta Wilkersona, właściciela kilku stacji radiowych. Sąsiedzi usłyszeli trzy wybuchy, a potem obraz przesłoniła chmura pyłu, gdy kilkupiętrowy budynek zamieniał się w gruzowisko. Z chmury wybiegła naga kobieta, a chwilę potem druga – w samych jeansach. Jedna z sąsiadek przygarnęła je obie i zaprowadziła do domu. Obok mieszkał Dustin Hoffman, którego żona też przyszła rannym z pomocą. Samego aktora widać na zdjęciu w prawym dolnym rogu, gdy przygląda się rumowisku, nie bardzo wiedząc, co się stało. Zdjęcie wygląda jak kadr z filmu.
Ale to nie był film. Ani zamach. Wybuch nie był zamierzony. Nastąpił w chwili nieuwagi, kiedy nowojorska komórka Weathersów pracowała nad konstrukcją wypełnionej gwoździami bomby. Eksplozję wywołało przypadkowe zwarcie. Zginęli Terry Robbins, lat dwadzieścia jeden, Ted Gold, lat dwadzieścia dwa, i Diana Oughton, lat dwadzieścia osiem. Dwie kobiety, które ocalały, to Kathy Boudin i Cathy Wilkerson, córka właściciela domu. Piątka Weathersów wzięła sobie do serca wypowiedzianą Ameryce wojnę i planowała zamach bombowy. Bomba miała wybuchnąć w Fort Dix podczas potańcówki zorganizowanej dla policjantów. Szykowano więc pierwszy zamach, którego ofiarą mieli paść ludzie. Do tej pory Weathersi wysadzali w powietrze pomniki, budynki, samochody, pilnując, by nikogo nie było w pobliżu.
Wybuch w Greenwich Village, w którym zginęło troje Weathersów, wstrząsnął organizacją. Był czytelnym sygnałem, że pomysł na uprawianie miejskiej partyzantki jest nieprzemyślany, a ludziom po prostu brak kwalifikacji. Niespodziewana śmierć trojga towarzyszy zszokowała Weathersów bardziej niż informacja, że komórka ta planowała zamach, w którym mieli zginąć ludzie. Po latach Weathersi i sprzyjający im komentatorzy zwracali uwagę, że działalność terrorystyczna organizacji nie doprowadziła do zabójstw. Na temat zabójstw, owszem, teoretyzowano, nigdy ich jednak nie realizowano. Niemniej historia z bombą, która wybuchła przedwcześnie, zabijając potencjalnych zabójców, zadaje kłam tej budującej opowieści. Gdyby nie przypadek, Terry Robbins z przyjaciółmi podłożyliby bombę na sali tanecznej, doprowadzając do śmierci policjantów i ich partnerek. Ta historia tak właśnie miała się skończyć, gdyby skończyła się sukcesem. Ku temu dążyła nowojorska komórka Weathersów. Polityka organizacji, przynajmniej od czasu kongresu we Flint, stawiała sprawę jasno: żaden biały Amerykanin nie jest niewinny, każdy zasłużył na śmierć.
Eksplozja, a jeszcze bardziej niedoprowadzony do końca plan zamachu, roztrwoniły dorobek pokolenia, rzuciły cień na działalność innych ruchów i organizacji antywojennych, w oczach wielu Amerykanów zdyskredytowały je, a wreszcie przyczyniły się do sukcesu kontrofensywy przypuszczonej przez prawicę w kolejnych dziesięcioleciach. Jak się można było spodziewać, wkrótce zaczęły krążyć pogłoski, że rozłamowa działalność Weathersów i ich realizowany na pół gwizdka program terroru to efekt prowokacji agentów FBI – nikt tak nie przysłużył się FBI jak Weathersi. Agenci w kręgu Weathersów byli, to rzecz pewna. Wielu z nich się ujawniło, kilku zdekonspirowano. Nie ma jednak dowodów na to, by agentura służb specjalnych przenikła do kręgu najważniejszych działaczy organizacji – a to oni opracowywali strategię i narzucali ją lokalnym komórkom.
W późniejszych latach swojej aktywności Weathersi coraz częściej podnosili kwestię jeszcze jednego poza rasizmem problemu społecznego: wyzysku kobiet. Organizacja zmieniła nazwę z Weathermen na Weather Underground, aby pozbyć się męskiego rodzaju w nazwie. Była to zmiana kursu, nie brak bowiem dowodów na to, że ich środowisko nie było wolne od seksizmu. Zadekretowane orgie służyły zaspokojeniu męskich fantazji i faktycznie uprzedmiotawiały kobiety, „zwalniały mężczyzn z odpowiedzialności i w konsekwencji odtwarzały istniejące struktury”. Testem na lojalność, jakiemu musiała poddać się kobieta wstępująca do organizacji, było przespanie się ze wszystkimi mężczyznami danego kolektywu – takiego testu, jak zauważa Robin Morgan, nie musieli przechodzić mężczyźni. Po latach Mark Rudd ujawnił, że Terry Robbins, który zginął w wybuchu bomby w Greenwich Village, bił swoją partnerkę – o czym ponoć w organizacji wiedziano, a jednak nikomu nie przeszkadzało, że człowiek z takim problemem kieruje ważną komórką tej organizacji. W lutym 1970 roku w podziemnym piśmie „Rat” ukazał się artykuł Robin Morgan, która oskarżyła Weathersów, że przypisali kobietom rolę „niewolnic Charlesa Mansona”, a amerykańską lewicę przestrzegła, że nie będzie ruchem prawdziwie rewolucyjnym, o ile nie stanie do konfrontacji z problemem zniewolenia kobiet: „Kobiety powstają, a ich wściekłość jest starsza i większa niż jakiejkolwiek siły w historii, tym razem będziemy wolne albo nie przeżyje nikt”. Jaka jest różnica między rewolucjonistami a mieszczańską rodziną, pytała Phoebe Hirsch, jeśli w organizacji mężczyźni debatują, a kobiety zajmują się „gotowaniem, sprzątaniem i zmienianiem pieluch”. W manifeście politycznym opublikowanym w 1974 roku, „Ogień na prerii”, walka o prawa kobiet staje się jedną z form walki z imperializmem, bo „imperializm z definicji podporządkowuje kobiety”. Problem seksizmu kontrkultury, która przecież emancypację kobiet włączyła do swojego programu, nie sprowadzał się do tego jednego przypadku, występując także w innych wspólnotach amerykańskich, brytyjskich czy niemieckich.
Akcje Weathersów nie ograniczały się do podkładania bomb. Mieli swój dzień chwały, kiedy we wrześniu 1970 roku udało im się uwolnić z więzienia w San Luis Obispo Timothy'ego Leary'ego. Leary, były profesor Harvardu, stał się najaktywniejszym propagatorem halucynogenów jako środków o zbawczym, poszerzającym świadomość działaniu. Prowadził naukowe eksperymenty w tym zakresie, podając kwas wybranym przedstawicielom amerykańskiej elity, wśród których znalazł się, a jakże, Allen Ginsberg. Coś, co mogło być co najwyżej sposobem na rekreację, zamieniło się dzięki Leary'emu w quasi-religię. Leary szybko wpisał się w kontrkulturowy styl życia, zapuścił włosy, chodził w na pół kapłańskich szatach, pojawiał się na hippisowskich imprezach, gdzie wygłaszał wizyjne kazania, wszedł w krąg kontrkulturowych celebrytów. Gdy LSD zostało zdelegalizowane, stał się z dnia na dzień ściganym przez FBI przestępcą. Wpadł podczas próby przekroczenia granicy, gdy znaleziono u niego marihuanę. Trafił do więzienia – bo takie prawo – z wyrokiem dziesięciu lat, do którego dorzucono mu kolejnych dziesięć za podobne przestępstwo popełnione w 1965 roku. Trudno dziś uwierzyć, że sądy cywilizowanego państwa jeszcze niedawno wydawały tak drakońskie wyroki. Miały one wszelkie znamiona prowadzonej przez państwową machinę wendetty, skierowanej w praktyce przeciw dwóm grupom społecznym: kolorowym i przedstawicielom kontrkultury. Leary trafił za kratki nie za kilka skrętów, ale za propagowanie niestandardowego stylu życia, który był wyzwaniem dla tradycyjnych wartości białej Ameryki.
Leary przez kilka miesięcy przygotowywał się do ucieczki. W wyznaczonym dniu wszedł na mur więzienny, chwycił się długiego kabla i wisząc na nim, przemieścił się powoli poza teren zakładu. Zeskoczył na ziemię, pobiegł w kierunku szosy, ukrył się w rowie i czekał na samochód. Weathersi, którzy po niego przyjechali, przefarbowali mu włosy, przebrali w cywilne ubranie i wywieźli najpierw do rezerwatu, gdzie Leary spędził dwie noce u zaprzyjaźnionych Indian, a potem do kryjówki w Kalifornii. Z Kalifornii Weathersi przerzucili Leary'ego do Algierii. Tam ukrył się w ambasadzie Czarnych Panter, wraz z Eldridge'em Cleaverem, innym ściganym przez FBI uciekinierem. „Come together, right now, over me” – śpiewał dla niego Lennon, gdy rok wcześniej Leary startował, bez sukcesu, w wyborach na gubernatora Kalifornii.Tekst pochodzi z książki Jerzego Jarniewicza „All you need is love. Sceny z życia kontrkultury”, która ukaże się 3 października 2016 r. nakładem Wydawnictwa Znak.
Czemu Weathersi zdecydowali się wziąć udział w akcji, która bardziej przypominała romantyczną historię Bonnie i Clyde'a niż szturm na Pałac Zimowy? Powodem mogły być pieniądze, dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, które za uwolnienie Leary'ego oferowało Bractwo Wiecznej Miłości, tajna organizacja zajmująca się przemytem narkotyków. Ale za decyzją Dohrn stało może także przekonanie, że Weather Underground, straciwszy po wybuchu w Greenwich Village resztki poparcia, pozostało bez wspierającej go bazy społecznej. Uwolnienie Leary'ego, autentycznej gwiazdy flower power, mogło wprowadzić organizację ponownie w obręb kontrkultury. Byli wśród Weathersów tacy, dla których dziwne wydawało się to, że organizacja odbija akurat apolitycznego białego celebrytę, skoro w więzieniach siedzi tylu często anonimowych Czarnych i Latynosów, skazanych za działalność polityczną. Pytanie zasadne, choć odpowiedź na nie jest prosta: Leary'ego trzymano w więzieniu mało strzeżonym, więźniowie polityczni osadzeni byli w więzieniach o zaostrzonym rygorze. Kiedy Leary'ego uwolniono, nie omieszkano wykorzystać jego sławy do rozpropagowania działalności Weather Underground. Leary tuż przed uwolnieniem napisał list otwarty – ku zaskoczeniu wszystkich, którzy go znali, zarzucił w nim właściwy sobie pacyfizm i wypowiedział się głosem politycznego radykała: „Jest czas uśmiechniętego Kryszny i czas ponurego Sziwy. Konflikt, którego chcieliśmy uniknąć, stał się faktem. Szukanie konwencjonalnych rozwiązań ekonomiczno-politycznych to wygodna, egoistyczna wymówka. Prowadzimy wojnę o przetrwanie”. W zakończeniu listu postawił sprawę jaśniej: „Z maszyną nie może być kompromisów… Zastrzelenie policjanta, robota zabójcy, w obronie życia jest świętym aktem”.
Leary nie wytrzymał na wygnaniu, z Algieru wyjechał do Szwajcarii, ze Szwajcarii do Wiednia, potem do Bejrutu, aż wylądował w Kabulu, skąd został przez Amerykanów uprowadzony i przywieziony do Stanów. Tam trafił ponownie do więzienia, ale zgodził się pójść na współpracę z FBI, dzieląc się hojnie swoją wiedzą o amerykańskim podziemiu. Czy była to zdrada, nie wiadomo. Weathersi twierdzą, że nikt nie ucierpiał wskutek tych informacji i że Leary wcześniej uzyskał od nich zgodę na grę z FBI: wszystkie informacje, których udzielał, były policji dawno znane i nie przedstawiały żadnej wartości. W 1976 został przedterminowo zwolniony.
W Ameryce tymczasem zmieniał się klimat, zakończyła się wojna w Wietnamie, Nixon zrezygnował ze stanowiska, a Gerald Ford ogłosił amnestię dla wszystkich, którzy uchylali się przed poborem. Weathersi po kolei podejmowali decyzje wyjścia z podziemia. Pierwszy, bo w 1977 roku, uczynił to Mark Rudd, który po ujawnieniu się pracował jako nauczyciel matematyki w New Mexico i wydał dwie wspomnieniowe książki. Bernardine Dohrn ujawniła się w 1980 roku, razem ze swoim partnerem Billem Ayersem. Przez dwadzieścia lat Dohrn była profesorem prawa na Uniwersytecie Northwestern, Ayers zaś profesorem pedagogiki na Uniwersytecie Illinois w Chicago. Kathy Boudin została ujęta i skazana na dwadzieścia lat więzienia, zwolniona warunkowo w 2003 roku, została profesorem kontraktowym na Uniwersytecie Columbia. Dave Gilbert został aresztowany w 1981 roku i skazany na siedemdziesiąt pięć lat więzienia – na zwolnienie może liczyć dopiero po 2056 roku. John Jacobs opuścił organizację na początku lat siedemdziesiątych, zmarł w ukryciu w roku 1997. Cathy Wilkerson ujawniła się w 1980 roku, odsiedziała jedenaście miesięcy w więzieniu, po czym pracowała jako nauczycielka matematyki.
Zastanawiałem się, jakim tytułem opatrzyć ten rozdział o najgłośniejszej i najdłużej działającej amerykańskiej grupie terrorystycznej. „Wylęgarnia złych snów” – to był pierwszy pomysł, nawiązanie do wypowiedzi Johna Jacobsa na kongresie we Flint. Zrezygnowałem jednak z niego. Bo czy wylęgarnią złych snów nie była także Ameryka lat sześćdziesiątych, w której czarnego obywatela, dlatego że był czarny, można było zakneblować na sali sądowej albo zastrzelić w czasie nocnego nalotu na siedzibę jego organizacji? Czy złym snem nie była wojna w Azji Południowo-Wschodniej, toczona z pogwałceniem praw międzynarodowych, w tajemnicy przed własnym społeczeństwem? Czy złym snem nie było wysyłanie na tę wojnę młodych ludzi, przede wszystkim z grup nieuprzywilejowanych, którzy nie mogli pozwolić sobie na studia albo na ucieczkę przez północną granicę do Kanady, albo na opłacenie lekarza za wystawienie zaświadczenia o niezdolności do służby wojskowej? Czy złym snem Ameryki nie była, ukrywana przed studentami, zmowa uniwersytetów z przedstawicielami przemysłu zbrojeniowego, w której wyniku uczelnie zamieniały się w szkołę kadr dla armii i współpracujących z nią instytucji? Gdy dziennikarz Mike Wallace przepytywał starszego szeregowca Paula Meadlo, uczestnika masakry w My Lai, padły głośne pytania i jeszcze głośniejsze odpowiedzi:
– Ilu ludzi pan zebrał?
– Zebraliśmy około czterdziestu do czterdziestu pięciu ludzi w środku wioski. Ustawiliśmy ich tam, taka wysepka się zrobiła, w samym środku wioski.
– Co to byli za ludzie? Mężczyźni, kobiety, dzieci?
– Mężczyźni, kobiety, dzieci.
– Niemowlęta?
– Niemowlęta. Stłoczyliśmy ich wszystkich i kazali im kucnąć (…).
– Ilu ludzi pan zabił?
– Strzelałem z broni maszynowej, trudno mi więc… strzela się do nich i trudno powiedzieć, ilu zabijasz, bo to idzie piorunem. Mogłem zabić dziesięciu lub piętnastu.
– Mężczyzn, kobiety i dzieci?
– Mężczyzn, kobiety i dzieci.
– I niemowlęta?
– I niemowlęta.
W czasie przesłuchań Meadlo oświadczył, że nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy rozkazy, które wykonuje, są dobre czy złe, po prostu je wykonywał. Tego dnia w My Lai jego przełożony, porucznik William Calley, kazał mu strzelać do grupy cywili: kobiet, starców, dzieci. Meadlo rozkaz wykonał. Czy można rozważać działalność Weathersów w oderwaniu od działań armii amerykańskiej w Wietnamie albo bez wiedzy o tych działaniach? Czy to usprawiedliwia terroryzm młodzieżowej organizacji, słuchającej Boba Dylana i produkującej bomby? Nie, nie usprawiedliwia. Ale terroryzm Weathersów to rewers monety, której awersem jest terror jako zasada zewnętrznej i wewnętrznej polityki państwa.
Złe sny, które wylęgły się w głowach Weathersów, doprowadzając ich do sięgnięcia po terroryzm, były też złymi snami Ameryki, wylęgłymi w głowach jej polityków, wojskowych, policjantów, sędziów, prawników, przedsiębiorców, bankowców, edukatorów, kapłanów, chirurgów i dentystów. Złe sny Ameryki nie zwalniają Weathersów z odpowiedzialności za ich własne złe sny i złe wizje. Terroryści tego ugrupowania to nie amerykańscy tupamaros: pochodzili z zamożnych rodzin i byli znakomicie wykształceni. Po ujawnieniu się wielu z nich pozostało przy swoich przekonaniach, którymi kierowali się jako Weathersi. Wielu z nich nie zaprzestało politycznej i społecznej działalności. Więc jednak rozdział ten będzie nosić tytuł „Polowanie na białego wieloryba”. Bo w tym tytule, w przywołaniu postaci kapitana Ahaba, pasja wiąże się z szaleństwem, konsekwencja z obsesją, bezkompromisowość z instynktem samobójczym, gotowość do złożenia siebie w ofierze z gotowością do złożenia w ofierze innych. A więc biały wieloryb i Weathersi – nieszczęsne dzieci kapitana Ahaba.