„Gdziejes/ gdziejestem/ w małym bardzo małym/ w dużym bardzo dużym/ to punkt jesteś w punkcie/ w punkcie wyjścia/ dojścia/ jest południe to jest punkt południe/ w schronie po końcu świata kiedy wszystko jest już wyłączone”. Tak Artur Pałyga zaczyna swój dramat „W środku słońca gromadzi się popiół”. W jego tekście istnieje jedynie horyzont zdarzeń – w dodatku horyzont, który sam siebie połyka. W takim tekście, w którym konkretne sytuacje, migawki z potocznych zdarzeń i rozbite w pył wrażenia bohaterów wirują jak galaktyka, szczątki materii są jedynie paliwem napędzającym abstrakcję – jak tytułowe słońce, które znaczy wszystko i nic, buzuje sensami, sensy spala i się nimi żywi jak przezroczystym gazem. W sensie dramatycznym znajdujemy się u Pałygi na poziomie zero. Pomimo, a może właśnie dlatego, że to tekst bardzo dramatyczny: każdy w nim cierpi, a ból odbiera rozum i język, rozbiera do kości i do liter – dlatego wiele stronic dramatu przypomina lingwistyczne poematy, w których słowo „oddech” tworzy koła, schodki, drabinki, rozpada się na białej stronicy.
Artur Pałyga, „W środku słońca gromadzi się popiół”,
reż. Wojciech Faruga. Stary Teatr w Krakowie,
premiera 8 marca 2014Te strony w przedstawieniu Wojtka Farugi i Pawła Sztarbowskiego zmieniają się w neutralną przestrzeń schronu wyłożonego metalem, nasyconego jarzeniowym światłem. Tu spotyka się Iskierka, Płomyk, Ojciec i Lucy. Nawzajem odgrywają swoje katastrofy: Lucy płonie na balkonie w samo południe, rodzice szaleją nad sparaliżowanym synem – odłączyć dziecko od respiratora czy nie? Cierpi dziecko czy nie? Jedyny kontakt między tą czwórką nawiązany zostaje wtedy, gdy Lucy wciela się w sparaliżowane dziecko. Jedynym sposobem na wyrażenie traumy – zdaje się mówić Faruga – jest teatr. Także Pałyga zmienia swój tekst w choreografię alfabetu. W końcu, powie Iskierka, „nie wszystko da się powiedzieć”. Dotrzeć do niewyrażalnego i wrócić – taka jest gra va banque w Starym Teatrze. Bohaterowie odarci więc zostają z istniejących jeszcze w tekście Pałygi resztek biografii i ciał, przestrzeń obrana zostaje ze śladowych współrzędnych. Jest drzewo – jakie? Jest blacha – gdzie? Zbyt uniwersalną niejednoznaczność, męczącą płynność tego świata podkreśla dodatkowo metafora wody, która – umieszczona w akwarium i podświetlona – drży pod wpływem głosów aktorów i rozrzuca cienie na ścianach schronu.
W swoim dramacie Pałyga postanowił odwrócić zasadę słynnego gnostyckiego froteryzmu: zamiast ciemne ciemnym, trze jasne jasnym. W poszukiwaniu trwogi, ciemności i bólu, nieodwołalności śmierci, zderza to, co potoczne – co jest w pełnym słońcu. Nie tajemnicze symbole, nie gnostyckie figury i alchemiczne metale. Już nie w ukryciu, nie w cieniu, ale w przestrzeni publicznej, na przysłowiowym podwórku rozgrywa się tajemnica świata (wcześniej, z większym wzruszeniem czytelnika, prościej tę samą zasadę odkrył w polskiej poezji Dariusz Suska).
Faruga przekłada tę grozę jawności na język teatru, odwołuje się do psychodramy. Zafiksowanie na momencie krytycznym, bezustanne odtwarzanie – pełnym głosem, w parkach i na blokowiskach – neurotycznych lęków i fantazmatycznej śmierci jest osią jego spektaklu. Jednak terapia okazuje się nieskuteczna, przede wszystkim dlatego, że jej proces nie może wydźwignąć się ponad moment teatralizacji traumy. Nieskończone podtrzymywanie traumy prowadzi do patologii jej odgrywania. Aktorzy zaczynają dziwaczyć, minimal sceny bezlitośnie drwi ze spiętrzenia odlotów i neurotycznej logorei, w której poetycki ból i prozaiczne rekwizyty splatają się w pensjonarskie warkocze: tak bowiem jak słońce, które płonąc jasno, gromadzi w swym wnętrzu popiół – znak nieuniknionego końca, tak i my – żyjąc w blasku lata, na pagórku, pod drzewem, w każdej chwili możemy zgasnąć. W uzasadnieniu jury Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej, które w zeszłym roku wyróżniło dramat Pałygi, czytamy, że nad tekstem dramatopisarza unosi się atmosfera „Pikniku pod Wiszącą Skałą”. Coś jest w tym rozpoznaniu. Nieszczęście polega na tym, że w spektaklu, ale także w samym tekście, niepokojąca inicjacyjność filmu Petera Weire’a co i rusz zbacza w rejony naiwne i histeryczne.
Jak porozumieć się ze sparaliżowanym dzieckiem podłączonym do szpitalnej aparatury, co to znaczy spłonąć w pełnym słońcu na własnym balkonie? Spektakl Farugi grał o teatralną moc podobnych pytań. Miał doprowadzić do spopielenia aktorów – na naszych oczach. Cała minimalistyczna scenografia została przygotowana pod ten akt strzelisty. Na jego konto grała muzyka i eksperymentalny, zbyt jednak ulotny i wpatrzony w siebie tekst Pałygi. Rozbite litery, rozbite osobowości, rozbite sceny i rozbite sensy. W Krakowie zabrakło wiszącej nad australijskim Appleyard College skały.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.